Stanislaw Kozłowski z Opola zajeździł osiem "maluchów". Pierwszego kupił w 1975 roku. - Był biały, pachnący nowością i kupiony za bony PKO - wspomina Stanisław. - Pojechałem po niego do fabryki w Tychach. Odstałem swoje w kolejce, takiej samej, jakie ustawiały się w PRL-u po mięso czy kawę, i dostałem. Byłem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Radość Kozłowskiego nie trwała zbyt długo, bo władza ludowa zaczęta dociekać, skąd technik weterynarii wziął taką ilość ówczesnej namiastki dewiz.
- Powiedziałem, że od rodziny z Kanady, która odwiedziła mnie kilka miesięcy wcześniej. Dali spokój - uśmiecha się pan Stanisław.
Fiacikiem Kozłowski przejechał 130 tysięcy kilometrów, i to w najtrudniejszych warunkach, brał nim również udział w rajdach samochodowych.
- Jestem technikiem weterynarii, więc rolnicy wzywali mnie do zapomnianych przez świat wiosek. Jeździłem głównie po szutrowych drogach i klepiskach. Kocie łby czy dziurawy asfalt to był luksus, ale nigdy nie odmówił mi posłuszeństwa - mówi.
- Po trzech latach sprzedałem go na giełdzie we Wrocławiu. Jeszcze na nim zarobiłem. Kolejnego "malucha" w 1978 roku kupiłem za talon, który z kolei odkupiłem od znajomego górnika...
Trzeba było wyłożyć 20 średnich pensji
Ostrów Wlkp. 1973 rok. Pierwsze maluchy wzbudzały sensację na ulicach polskich miast [1]
(fot. Stiopa/Wikipedia )
Minęło 40 lat, odkąd w fabryce w Bielsku-Białej zmontowano na włoskiej licencji pierwszego polskiego fiata 126 p. Był 6 czerwca 1973 roku. Ówczesne władze nie były jednak przychylnie nastawione do tej daty, bo nie nawiązywała do żadnych wiekopomnych wydarzeń, dlatego linię do montażu małych fiatów uroczyście otworzyły 22 lipca, czyli w najważniejsze święto państwowe komunistycznej Polski. Ale nasza przygoda z "maluchem" zaczęła się dwa lata wcześniej - 29 października 1971 roku - podpisaniem z Włochami umowy "O współpracy przemysłowej i licencyjnej na samochód małolitrażowy".
Chodziło o auto z tylnym napędem, 2-cylindrowym silnikiem o pojemności 594 ccm, maksymalnej mocy 23 KM, czteroosobowym i dwudrzwiowym nadwoziem. Pierwszy raz to cudo techniki pokazano publicznie 10 listopada 1972 roku na Placu Defilad przed Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Szybko samochód stał się obiektem pożądania statystycznego Kowalskiego. Cena pierwszych "maluchów" wynosiła 69 tys. zł (równowartość 20 średnich pensji). Ale pieniądze to był najmniejszy problem. Samochód nie był łatwo dostępny. Żeby stać się szczęśliwym posiadaczem tego cudeńka, trzeba było się dobrze nagimnastykować: zdobyć przydział, talon, bony towarowe PKO lub wpłacać co miesiąc na książeczkę samochodową.
- W tym ostatnim przypadku konieczna była wielka cierpliwość - mówi Stanislaw Kozłowski, który w taki sposób stal się posiadaczem jednego z ośmiu swoich "maluchów". - Samochody były bowiem losowane z bardzo szczupłej puli. Ludzie latami czekali, aż uśmiechnęło się do nich szczęście.
Marzący w tamtych czasach o "maluchu" nie mogli być też zbyt wybredni. Nigdy nie wiedzieli bowiem, jaki kolor samochodu będzie dostępny.
- Oczywiście można było pojechać na giełdę i kupić wymarzony wóz, ale tam przechodzony fiacik był droższy nawet dwa razy od tego z fabryki - dodaje Kozłowski.
"Ma więcej wad niż pies pcheł..."
Polski fiat rocznik z 1973 r. Z prywatnej kolekcji.
(fot. P-szat/Wikipedia)
Mimo tych problemów - należy oddać "maluchowi", że to on zmotoryzował Polskę.
- Nie warszawa, nie syrenka, ale właśnie fiat 126 p - mówi dr Wacław Hepner z Katedry Pojazdów Drogowych i Rolniczych Politechniki Opolskiej, prywatnie wielki miłośnik motoryzacji. - Jak na tamte czasy i możliwości, produkowany był masowo, jego cena była w miarę przystępna, a do tego samochód był nieskomplikowany technicznie i prosty w obsłudze.
Maluchy wyruszyły też na podbój świata. Sprzedawane były nie tylko w krajach RWPG i Europy Zachodniej, ale w latach 1985-1989 wyeksportowano do Chin ponad 23 tys. fiatów 126 p, które w wielu miastach służyły za... taksówki, natomiast pod koniec lat 80. autka wyruszyły na podbój Australii i Kuby.
Wacław Hepner pierwszego "malucha" kupił w latach 80. od Jana Borowczaka, znanego opolskiego artysty rzeźbiarza, autora m.in. słynnej "baby na byku", czyli pomnika Bojownikom o Wolność Śląska Opolskiego, stojącego na placu Wolności w Opolu, Powstańca Śląskiego w Zdzieszowicach czy Matki Polki w Raciborzu.
- Miał kompletnie wypaloną komorę silnika. Musiałem kupić nową karoserię i przełożyłem do niej wnętrze kabiny, zawieszenie, skrzynię biegów, elektrykę i wyremontowany silnik. Zdecydowałem się na to, bo nowy samochód był dla mnie nieosiągalny - opowiada dr Hepner. - Zjeździłem nim całą Polskę, podróżowałem też po Europie. Nie wiem, jak to było w ogóle możliwe. Przecież ten samochód miał więcej wad niż zalet, on nie miał prawa jechać. O "maluchu" można było powiedzieć to samo, co Niemcy mówili o "garbusie": Ma więcej wad niż pies pcheł, ale z drugiej strony nie zabija się psa, by wytępić pchły.
W "kaszlaku" popsuć się mogło wszystko
Na przykład bardzo często pękała linka rozrusznika. Był na to jednak sposób.
- Wystarczyło wozić w bagażniku drewniany kołek, otworzyć tylną maskę, nacisnąć nim dźwignię przy rozruszniku, do której przymocowana była linka i silnik zapalał - tłumaczy Stanislaw Kozłowski.
Kolejna przypadłość fiacika to notoryczny brak pierwszego biegu.
- Związane było to z tym, że "jedynka" nie była zsynchronizowana i można ją było wrzucić tylko wówczas kiedy samochód stał. Jeśli toczył się, nawet z symboliczną prędkością, słychać było charakterystyczny zgrzyt. Po jakimś czasie wycierała się zębatka w skrzyni biegów i pierwszy bieg znikał - dodaje Wacław Hepner. - Ale to tylko czubek góry lodowej. Tam psuło się wszystko to, co zepsuć się mogło.
Zaletą małego fiata była za to jego prosta konstrukcja. Jak mówią jego szczęśliwi właściciele naprawić można go było nawet u kowala za pomocą przysłowiowego młotka i przecinaka. Gdy zerwał się natomiast pasek klinowy, wystarczyło, by żona poświęciła rajstopy i można było jechać dalej. Zimą natomiast najlepiej zapalał "na pych".
Stanislaw Kozlowski mówi natomiast, że w czasach kryzysu lat 80., gdy benzyna była na kartki, on do swojego malucha tankował... rozpuszczalnik spirytusowy. Wystarczyło podjechać pod sklep, kupić kilka butelek, wlać do baku i w drogę - uśmiecha się.
- W latach 80. jechałem z żoną "maluchem" do Niemiec - wspomina Wacław Hepner. - W Olszynie zatrzymał mnie kierowca innego "malucha", który rozkraczył się na samym środku przejścia granicznego i poprosił o pomoc. Okazało się, że nawalił silnik. Szybki szlif zrobiliśmy podstawowymi narzędziami na granicy. Jego kierowca po kilku godzinach pojechał dalej... do Francji. Mały fiat był krytykowany, piętnowany i wyszydzany, ale na przekór wszystkim i wszystkiemu jeszcze za życia stal się kultowym samochodem. "Telewizor, meble, mały fiat, oto marzeń szczyt..." śpiewał Grzegorz Markowski, lider "Perfectu". Czerwonym "maluchem" jeździł inżynier Stefan Karwowski, czyli główny bohater "Czterdziestolatka" Jerzego Gruzy. Fiacik zagrał też epizody w sadze o Kargulach i Pawlakach: "Nie ma mocnych" oraz w "Kochaj albo rzuć"; pisał nawet o nim ks. Jan Twardowski.
Ostatni był żółty i trafił do Turynu
Duma motoryzacji PRL zakończyła karierę, jak wszystkie inne auta, które wyszły z produkcji
(fot. wspolczesna.pl)
W latach 90. samochód ten był już niemal niezauważany przez Polaków, a jego sprzedaż gwałtownie spadała. Rodacy, zachłyśnięci odzyskaną wolnością i nowymi możliwościami, przerzucili się na używane samochody z Zachodu. "Maluchy" zamiast do garaży, częściej zaczęły trafiać na złomowiska.
- A szkoda. Dziś wypatrzenie na ulicy małego fiata w dobrym stanie to cud - mówi Wacław Hepner. - A to przecież jeżdżący pomnik polskiej motoryzacji. Dla wielu z nas był też pierwszym samochodem w życiu. Za jego kierownicą kilka pokoleń zdobywało pierwsze szlify.
Ostatni fiat 126 p wyjechał z polskiej fabryki 22 września 2000 roku. Był w kolorze żółtym i trafił do muzeum Fiata w Turynie, natomiast jeden z ostatnich egzemplarzy pojechał do Muzeum Techniki w Warszawie.
W sumie z taśm produkcyjnych zjechało 4 671 586 tych samochodów, z czego w Polsce 3 318 674. We Włoszech ich produkcję zakończono w 1980 roku. Przez lata na deskach kreślarskich inżynierów Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej powstało wiele wariacji na jego temat, m.in. furgon o nazwie Bombel, wersja wydłużona long, kombi czy LPT, czyli lekki pojazd terenowy. Inżynierowie z Bielska-Białej stworzyli też prototyp "malucha" z przednim napędem, a w 1991 roku powstała wersja kabriolet. Tylko ta ostatnia weszła do masowej produkcji.
Szczęśliwym posiadaczem dwóch małych fiatów jest Czesław Cebulla, nauczyciel z opolskiego "mechaniczniaka" i kierowca wyścigowy.
- Jeździłem nimi w wyścigach górskich - mówi pan Czesław. - Dlaczego maluch? Po pierwsze sentyment z młodości, po drugie to jedno z najtańszych aut na rynku, jest łatwy do przeróbek. Polecam go każdemu kierowcy, który chciałby zacząć przygodę ze ściganiem. Jest najlepszy do rajdowego przedszkola.
SŁAWOMIR DRAGUŁA, NTO
[1] Zdjęcie udostępnione jest na licencji:
Creative Commons
Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach. 3.0.