Z seansu „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego chyba nikt nie wychodzi obojętny. My, widzowie, dostajemy tylko obuchem siekiery, nie jej ostrzem, jak mordowani na ekranie. Opuszczając salę kinową, szukamy oddechu, czujemy coś w rodzaju ulgi na myśl, że jednak jesteśmy już z powrotem tutaj, w XXI w., w tym względnie normalnym europejskim kraju. Trochę tak, jakbyśmy wyszli z filmu o masakrze w Rwandzie.
Przynajmniej tak chcielibyśmy się czuć. Tylko czy naprawdę możemy?
Między rzezią wołyńską a masakrą w Rwandzie z 1994 r. rzeczywiście istnieją uderzające analogie. Po to porównanie nie bał się sięgnąć choćby jeden z najlepszych polskich historyków zajmujących się mrocznymi wydarzeniami na terenie okupowanego przez Niemców województwa wołyńskiego - Grzegorz Motyka.
W trakcie obu rzezi mordowano na najróżniejsze sposoby, przerażające swą sadystyczną wymyślnością. Ale w obu wypadkach historycznymi symbolami masakr stały się najczęściej używane narzędzia zbrodni będące w czasach pokoju zwykłymi narzędziami gospodarskimi, które można znaleźć w każdym obejściu - rwandyjska maczeta i wołyńska siekiera. Obie rzezie miały miejsce na dość ograniczonej powierzchni - Rwanda ma 26 tys. km kw., przedwojenne województwo wołyńskie liczyło natomiast około 36 tys. km kw. - niemal tyle samo co współczesne województwo mazowieckie. Rwanda była jednak w 1994 r. znacznie gęściej zaludniona niż Wołyń w roku 1943 - 6 mln vs 2 mln mieszkańców. Rzezi w Rwandzie dokonali ludzie z plemienia (a zarazem kasty) Hutu, stanowiący około 85 proc. ludności. Ofiarą masakry padli Tutsi - przed rzezią było ich w Rwandzie około 14-15 proc. Zginęło od około 800 tys. do około miliona z nich.
Na Wołyniu sprawcami rzezi byli Ukraińcy (stanowiący 68-70 proc. ludności), ofiarami - Polacy (14-15 proc. mieszkańców). Zginęło od 60 do 100 tys. Polaków i (w wyniku akcji odwetowych) kilka tysięcy Ukraińców. W Rwandzie Tutsi byli warstwą historycznie uprzywilejowaną, ale w momencie rzezi od dłuższego czasu już odsuniętą od władzy i znaczenia. Również na Wołyniu Polacy byli tymi, którzy jeszcze całkiem niedawno „mogli więcej”. W Rwandzie od przejęcia władzy przez Hutu do masakry Tutsi minęły dekady. Na Wołyniu starczyły cztery lata - ale niewyobrażalnie okrutnej wojny.
W wypadku i Rwandy, i Wołynia historycy, socjologowie, dziennikarze mają ten sam problem. Potrafimy opisać, jak narastał konflikt Tutsi i Hutu, wskazywać jego bardzo głęboką historycznie genezę sięgającą czasów europejskiego średniowiecza. Ale do dziś nie istnieje żadne chłodne i stricte racjonalne wytłumaczenie, dlaczego na końcu nastąpił wybuch tak kompletnie niewyobrażalnego, dzikiego okrucieństwa, na tak masową skalę. Dlaczego ludzie, którzy - oczywiście nie bez konfliktów i wzajemnej niechęci - jakoś żyli przez pokolenia obok siebie i ze sobą, zdołali sięgnąć po narzędzia codziennego użytku, by rozpocząć orgię okrucieństwa?
Za sprawą doskonale przygotowanych wystaw, dokumentów czy - jak w wypadku „Wołynia” lub „Hotelu Rwanda” - filmowych fabuł możemy sobie to okrucieństwo wyobrazić, nawet zobaczyć na własne oczy. Ale nadal nie potrafimy go wyjaśnić, a tym bardziej zrozumieć. Oglądając rekonstrukcyjne wręcz niekiedy sceny z „Wołynia”, czujemy się jak Europejczyk patrzący na relacje z Rwandy.
Tylko że to nie była Rwanda. To była przecież Polska. Zarówno sprawcami wołyńskiej rzezi, jak i jej ofiarami byli zaś polscy obywatele. I chyba właśnie z tą ostatnią analogią względem Rwandy mamy i dziś największy problem.