Bogusław Wołoszański jest autorem setek filmów, reportaży, impresji telewizyjnych i audycji radiowych emitowanych od trzydziestu lat i często powtarzanych w Telewizji Polskiej w kanałach specjalistycznych (TVP Historia, TVP Kultura czy TVP Polonia). Na tle dość płytkiej merytorycznie, mieszanej z tanią rozrywką polskiej produkcji telewizyjnej o tematyce historycznej, Bogusław Wołoszański jest fenomenem. Pasjonat historii, z talentem aktorsko-narracyjnym i poważnym traktowaniem widza, ma ambicję, by czegoś odbiorcę nauczyć - przede wszystkim rozumienia sensu historii.
Zrealizował ponad 1000 programów "Sensacje XX wieku" oraz kilkaset innych, m.in. "Punkt krytyczny", "Archiwum XX wieku" czy "To jest historia". W latach 2006-2007 na podstawie jego scenariusza powstał 13-odcinkowy serial "Tajemnica Twierdzy Szyfrów", który miał w Polsce 3-milionową widownię i został zakupiony do kilku krajów europejskich oraz Japonii. Jest też autorem kilkunastu książek, m.in. "Ten okrutny wiek", "Straceńcy", "Stalin, droga do piekła" czy "Sensacje XX wieku", której nakład osiągnął milion egzemplarzy.
Korzenie rodzinne Bogusława Wołoszańskiego znajdują się w górskiej, letniskowej wsi Majdan, leżącej między Drohobyczem a Borysławiem. Wołoszańscy skoligaceni byli z równie starą i liczną rodziną Ważnych z Majdanu Drohobyckiego. Dziadek Bogusława, Mikołaj Wołoszański (1874-1955) - urodzony w Majdanie, zmarły w Wałbrzychu, był żonaty z Marią Ważną (1879-1956). Miał z nią pięcioro dzieci: dwie córki - Bronisławę i Michalinę i trzech synów - Władysława, Stanisława i Mariana.
Marian Wołoszański - sportsmen i kolekcjoner drohobyckich motyli
Marian Wołoszański (1908-2004) - ojciec Bogusława - urodził się w Drohobyczu. Jak głosi legenda rodzinna, był tak słabej kondycji, że jego rodzice uznali, iż nie przeżyje doby. Dziadek - wspomina Bogusław Wołoszański - pognał do cerkwi, aby nieochrzczone dziecko nie stanęło przed zamkniętymi bramami nieba, ale on sam stanął przed zamkniętą bramą świątyni: popa nie było. Tradycja rodzinna nakazywała chrzcić dziewczynki (dwie siostry mojego ojca) w kościele katolickim, chłopców (trzech synów) - w cerkwi. Skoro zaś cerkiew była zamknięta, dziadek nie miał wyboru - poszedł do kościoła katolickiego, gdzie mojemu ojcu nadano imię Marian. Troska o zdrowie dziecka okazała się niepotrzebna, gdyż rósł i rozwijał się znakomicie, a niepospolita zwinność i siła dawały mu szczególne miejsce w środowisku (i jak się okazało - długowieczność).
Około roku 1917 Mikołaj Wołoszański - mechanik, zatrudniony na polach naftowych Borysławia, otrzymał korzystną ofertę pracy w Austrii i z rodziną pojechał do Wiednia. Tam jego dzieci nauczyły się języka niemieckiego. Po powrocie do Drohobycza Marian Wołoszański, jako wysportowany młodzieniec (świetny łyżwiarz i narciarz), zdecydował się na studia w stworzonym wówczas przez Piłsudskiego w Warszawie Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Na wybór studiów niewątpliwy wpływ miała jego sprawność fizyczna. W 1932 roku objął posadę nauczyciela wychowania fizycznego i kierownika internatu w Liceum im. Bolesława Chrobrego w Piotrkowie Trybunalskim. Wspomnienie Kresów - czytamy w liście, który otrzymałem od Bogusława Wołoszańskiego - szybko za nim doszło, a to za sprawą wyraźnie słyszalnego w jego głosie "zaśpiewu".
Uczniowie nazwali go "Tońko" - imieniem bohatera nadzwyczaj popularnych audycji radiowych, w których występowało dwóch lwowskich batiarów - Szczepko i Tońko, rozmawiających lwowskim bałakiem, czyli językiem ulicy. Co ciekawe, kresowe nuty pozostały w mowie mojego Ojca do końca, gdyż inaczej w jego głosie brzmiało "h" np. w "herbacie", a inaczej "ch" - w "chacie". Ponadto w naturalny sposób wymawiał głoskę "ł", czego długo uczyli się studenci szkół teatralnych. Z Drohobycza przywiózł piękną kolekcję motyli łapanych na tamtejszych łąkach. Zawsze elegancki, w świetnie skrojonych garniturach (zarabiał 480 złotych, co jak na kawalera było pensją bardzo wysoką) szytych u najlepszego piotrkowskiego krawca - pana Burakowskiego, miał powodzenie u kobiet, ale tylko jedna - piotrkowianka Irena Malinowska (1908-1992) - zauroczyła go na całe życie.
Było to w połowie lat 30. na ćwiczeniach 25. pułku piechoty, w którym służył jako oficer rezerwy. Wieczorny bal w modnej restauracji "Sielanka" w letniskowej podpiotrkowskiej wiosce Przygłów, gdy tańczył ze swoją późniejszą żoną, przerwał ciubaryk (nigdy poza wspomnieniami Ojca nie spotkałem się z taką nazwą żołnierza na posyłki). Stuknął obcasami i powiedział: "Panie poruczniku, bardzo przepraszam, ale ogłoszono alarm". Ojciec też stuknął obcasami, ucałował dłoń tancerki i ruszył przez salę, choć zapewne zdał sobie sprawę, że jeszcze do Niej wróci. Pobrali się w sierpniu 1939 roku, gdy otrzymał kartę mobilizacyjną, nie chciał bowiem, by w obliczu nadciągającej wojny zostawić swoją wybrankę bez zalegalizowanego związku. Jego pułk walczył pod Częstochową, gdzie dowodzony przez niego pluton przeciwpancerny zniszczył trzy niemieckie czołgi, tracąc obsadę jednego działa.
Zdradziły go oficerskie buty
Ta wojenna służba nie trwała długo, gdyż dowódca, pułkownik Świtalski rozwiązał pułk i nakazał oficerom, aby przedzierali się do Piotrkowa. Ojciec szedł ze swoim przyjacielem. Gdzieś na wsi oddali mundury, gdyż ostrzegano ich, że Niemcy nie biorą pojedynczych jeńców, a napotkanych rozstrzeliwują, i przebrani za chłopów podążali do Piotrkowa. Ojciec zrzucił oficerki i szedł boso. Jego przyjaciel pozostawił buty, w których obciął cholewy. To go zdradziło, gdy napotkali niemiecki patrol. Ojca puścili, ale jego towarzysza zastrzelili na miejscu.
Gdy dotarł do Piotrkowa, aresztowało go Gestapo, co trudno zrozumieć, ale być może naziści starali się likwidować oficerów, a mieli doskonałe rozeznanie, o czym Ojciec szybko się przekonał, gdy do jego celi w piotrkowskim więzieniu przyszedł komendant miejscowej placówki Gestapo. Znał go bardzo dobrze. Nazywał się prawdopodobnie Michelberger. Gdy Ojciec go poznał, był on biednym chłopakiem, sierotą, więc zwolnił go od opłat za internat i jedzenie. Michelberger (?) odwdzięczył się wtedy, w październiku 1939 roku, zwalniając Ojca z więzienia, nakazując jedynie, by codziennie się meldował. Nie trwało to długo, gdyż po pewnym czasie ostrzegł, że przenoszą go do innej miejscowości, a nowy komendant na pewno taki łagodny nie będzie. Doradził, by ojciec jak najszybciej zniknął z Piotrkowa.
Wyjechał do podkrakowskiej Woli Rogowskiej, gdzie przyjęła go rodzina Kogutów (krajan z okolic Drohobycza). Dla niego przygotowali kryjówkę za ślepą ścianą w piwniczce, z której prowadził podziemny tunel do Wisły. Nie siedział tam bezczynnie. Wstąpił do AK (miał pseudonim, a jakże, "Orzeł"). W czasie jednego z zadań został wytropiony przez niemiecki patrol. Ostrzeliwany, zdołał uciec przez pole żyta, ale pozostała mu pamiątka: na jego ciemnych włosach pojawił się siwy pas.
Po wojnie powrócił do Piotrkowa i liceum Chrobrego. To już były inne czasy i nauczycielska pensja ledwo starczała na dostatnie życie. Zaradna żona otworzyła sklep, który znacznie podreperował materialny status nauczycielskiej rodziny. W 1968 roku, wciąż w Liceum Chrobrego, przeszedł na emeryturę. Zmarł w 2004 roku, mając 96 lat.
A ja sobie myślę - skonkludował Bogusław Wołoszański - że znowu biega z siatką po drohobyckich łąkach, łapiąc motyle, aby odtworzyć kolekcję, która gdzieś w życiu się zapodziała…
Marian i Irena z Malinowskich Wołoszańscy mieli dwoje dzieci - oprócz Bogusława - Jolantę (rocznik 1944). Bogusław Wołoszański, żonaty z Hanną, ma również dwoje dzieci: córkę Hannę - prawniczkę po uniwersytetach Warszawskim i Madryckim i także historyczkę sztuki po uczelni londyńskiej, która z mężem prowadzi galerie w Genewie i Paryżu, oraz syna Michała - prawnika, który prowadzi kancelarię prawną w Warszawie.
Marta Hatalska - wychowawczyni kilku pokoleń śląskich historyków
Irena z Malinowskich i Marian Wołoszańscy - rodzice Bogusława Wołoszańskiego - podczas spaceru ulicami Drohobycza
(fot. zbiory Bogusława Wołoszańskiego)
W Drohobyczu urodziła się dr Marta Hatalska (rocznik 1945) - historyczka mediewistka, nauczycielka kilkudziesięciu roczników śląskich historyków. Hatalscy byli starą, zasiedziałą rodziną galicyjską. Dziadek Józef Hatalski, zmarły w wieku 40 lat na zapalenie płuc w 1933 roku, oraz jego syn, Władysław Hatalski (1921-2002) - ojciec Marty, byli pracownikami fizycznymi w salinie (czyli kopalni soli) w Stebniku - wówczas wsi, a dziś integralnej części Drohobycza. Dziadek Marty Hatalskiej ze strony matki - Kacper Cierniak (1895-1975), był kolejarzem zatrudnionym na stebnickim dworcu, a babka - Adela Cierniak (1895-1977) prowadziła dom. Kolejarze byli w II RP wysoko opłacani, stąd też rodzinie wiodło się dobrze.
Rodzice Marty Hatalskiej, Aniela z Cierniaków (rocznik 1924) i Władysław, pobrali się w 1944 roku w kościele w Truskawcu - słynnym kurorcie położonym w bezpośrednim sąsiedztwie Drohobycza. Ślub brali w czasie, gdy przez ich ziemię rodzinną przesuwał się front, który miał ostatecznie przesądzić o ich losie.
U schyłku lipca 1945 roku Marta Hatalska jako półtoramiesięczne niemowlę opuszczała z rodzicami i dziadkami Cierniakami Drohobycz. Transport, którym jechali, po dwóch tygodniach dotarł do Głubczyc - miasta wówczas opuszczonego przez Niemców i wyjątkowo zniszczonego przez działania wojenne. Tam Hatalscy znaleźli swą nową ojczyznę.
We wspomnieniach dziecinnych Marta Hatalska zachowała pamięć o odbudowujących się Głubczycach i kolegach z jej ulicy, znajdujących miejsca zabaw w ruinach wypalonych domów. Te pierwsze lata mocno wpisały się w jej świadomość i związały ją sentymentalnie z Głubczycami. Lubi odwiedzać to miasto i krążyć po ścieżkach swego dzieciństwa. Podobnie jak ceni sobie wyjazdy na Kresy, do rodzinnego Drohobycza, Stebnika i dalej - na szlak sienkiewiczowskich lektur: do Zbaraża, Okopów Świętej Trójcy czy Kamieńca Podolskiego. W latach pięćdziesiątych XX wieku Hatalscy przenieśli się do Opola, gdzie ojciec, Władysław, został zatrudniony w administracji państwowej. W czerwcu 1963 roku Marta Hatalska uzyskała w opolskim liceum świadectwo dojrzałości i miesiąc później pozytywnie zdała egzamin na studia historyczne na Wydziale Filologiczno-Historycznym Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu.
Była bardzo dobrą studentką, żywo angażującą się w ruch akademicki. Nic więc dziwnego, że po uzyskaniu dyplomu magisterskiego 10 czerwca 1968 roku została przyjęta na asystenturę na kierunku historia i trafiła pod opiekę wybitnego mediewisty, historyka-prawnika (w tym czasie pracującego równocześnie na Uniwersytecie Wrocławskim i w WSP w Opolu), lwowianina z urodzenia - prof. Kazimierza Orzechowskiego (1923-2009), pod którego kierunkiem 8 lat później, w 1977 roku, obroniła pracę doktorską pt. "Księstwo Opolsko-Raciborskie w latach 1564-1742", zrecenzowaną pozytywnie przez doc. Władysława Dziewulskiego.
Od rozpoczęcia studiów w 1963 roku Marta Hatalska związała się na trwałe z opolską uczelnią. Był to jej drugi dom, a praca ze studentami jej wielką pasją, a można rzec, że również namiętnością. Kochała studentów i poświęcała im niezwykle wiele czasu. Można ją było zawsze spotkać na uczelni: w Katedrze Historii Śląska, w salach wykładowych, na korytarzach poszczególnych budynków, w bibliotekach czy na naukowych wyprawach ze studentami do archiwów. Zawsze mówiła, że szła do pracy z wielką przyjemnością i jako studenci (a byłem jednym z nich) widzieliśmy i szanowaliśmy jej oddanie pracy dydaktycznej.
Prowadząc ćwiczenia do wykładów profesorów: Kazimierza Orzechowskiego, Maurycego Horna, a później Jana Kwaka, wymagała stanowczo wnikliwej lektury polecanych książek. Potrafiła umiejętnie wychwycić każdego, kto podczas jej zajęć próbował pozorować wiedzę i unikać konkretów. Wiem to z własnego doświadczenia, bo kilka razy na III roku studiów, gdy prowadziła ćwiczenia do wykładów dr Urszuli Szumskiej, potrafiła mnie "przycisnąć do ściany" i zmusić do dodatkowej lektury, gdy miałem ambicję uzyskać z jej przedmiotu dobrą notę. W 1993 roku, gdy zostałem dyrektorem Instytutu Historii, moją pierwszą decyzją było powołanie dr Marty Hatalskiej na moją zastępczynię - wicedyrektor do spraw dydaktycznych. Wywołało to pewną konsternację w bardziej utytułowanym gronie pracowników naukowych Instytutu Historii, bo uważano wtedy, że wicedyrektorem też powinien być samodzielny pracownik naukowy - z tytułem profesora.
Przełamałem tę tendencję, a mój wybór w sprawie zastępczyni, wtedy, w 1993 roku, okazał się jednym z najbardziej trafnych, jakie podjąłem w życiu. Dr Marta Hatalska okazała się znakomitym wicedyrektorem i pełniła tę funkcję przez 20 lat - z wielką korzyścią dla studentów i Uniwersytetu Opolskiego. Mniej interesowała ją praca naukowa, więc realizowała ją w ramach niezbędnych na uczelni obowiązków, ale dydaktyka była dla niej wielką fascynacją. Tam potrafiła realizować się z niebywałym entuzjazmem i oddaniem. Słynne były otwarte drzwi do jej dyrektorskiego gabinetu - nigdy ich nie zamykała. Musiała widzieć, kto wchodzi do sekretariatu i po co. I każdy student bądź pracownik mógł wejść do niej o każdej porze, gdy była obecna na uczelni. Stopniowo więc wyrabiała sobie pozycję swoistej "matki Instytutu Historii", do której przychodziło się po poradę, ze skargą, z trudnym do rozwiązania problemem osobistym, z informacją o jakimś konflikcie, z prośbą o informację, do jakiego archiwum warto pojechać, itp., itd.
Dr Marta Hatalska okazała się znakomitą organizatorką różnych wypraw poza uczelnię: do muzeów, skansenów, archiwów, grupowo na spotkania autorskie, na różnego rodzaju imprezy kulturalne, sportowe, na obozy naukowe, sesje i konferencje. Bardzo często spełniała też rolę gospodyni Instytutu Historii, zwłaszcza gdy mieliśmy wizyty ważnych gości.
A warto przypomnieć, że to w czasie jej kadencji wicedyrektorskich mieliśmy satysfakcję gościć w murach naszego Instytutu Historii takie postacie, jak choćby: Jan Nowak Jeziorański, prezydent Ryszard Kaczorowski, Irena Andersowa, Wojciech Dzieduszycki, Ryszard Kapuściński, Andrzej Szczypiorski, czy profesorowie: Janusz Tazbir, Józef Garliński, Andrzej Grabski, Czesław Łuczak, Henryk Samsonowicz, Jacek Majchrowski, Wojciech Roszkowski, Wojciech Wrzesiński. Dr Marta Hatalska stwarzała zawsze tak serdeczną atmosferę, że pamięć o tych spotkaniach u naszych gości trwała długo.
Był to też czas, kiedy jej osobowość wpływała na integrację Instytutu Historii, zwłaszcza w latach, gdy czynni byli jeszcze naukowo starsi przedstawiciele naszego środowiska historycznego, profesorowie: Elżbieta Hornowa, Lucyna Szadkowska, Ignacy Pawłowski, Jan Seredyka, Jan Długosz, Jan Kwak, Adam Suchoński. Instytut stanowił swoistą, zintegrowaną dobrą rodzinę, która się często spotykała i potrafiła cieszyć się z sukcesów poszczególnych osób: gratulować ich i mówić o nich studentom.
Dr Marta Hatalska miała dar łatwego kontaktu i budzenia zaufania zarówno u starszych pracowników Instytutu Historii, jak i młodzieży asystenckiej, której autentycznie matkowała. Nie można było jej nie lubić i mieć do niej o coś pretensje. Miała też rzadką w Polsce cechę - mówienia o ludziach tylko dobrze. A jeżeli zwracała komuś uwagę, to robiła to stanowczo, ale z wielkim taktem i kulturą osobistą. Nie podnosiła głosu, nie znosiła intryg i stroniła od plotkarstwa.
Taką pamięta ją kilka pokoleń nauczycieli historii, którzy kończyli opolską Almae Mater (WSP + Uniwersytet Opolski - czyli w sumie 65 lat istnienia tych uczelni), nasi absolwenci rozsiani po całym kraju, pełniący często funkcje dyrektorów gimnazjów i liceów czy szefów instytucji samorządowych. Dr Marta Hatalska posiada na to liczne dowody w postaci listów, esemesów, e-maili oraz pozdrowień i przypomnień, gdy spotyka gdzieś w Polsce, na trasie swych turystycznych wędrówek, dawnych wychowanków. Trudno wyobrazić sobie dzieje Instytutu Historii bez biografii dr Marty Hatalskiej, która przez lata była katalizatorem różnych zjawisk i wydarzeń przetaczających się przez naszą historyczną akademicką społeczność.
Stanisław S. Nicieja
NTO