Franciszek Wiciński, najlepszy przedwojenny bramkarz Pomorza

Marek Adamkowicz
Piłkarska reprezentacja Torunia. Franciszek Wiciński klęczy pierwszy z lewej. Rok 1937
Piłkarska reprezentacja Torunia. Franciszek Wiciński klęczy pierwszy z lewej. Rok 1937 archiwum
Franciszka Wicińskiego vel Wyczyńskiego uznawano przed wojną za najlepszego bramkarza na Pomorzu. Jego życie było barwne nie tylko na boisku

Nie byłoby tej opowieści, gdyby nie artykuł dr. Janusza Trupindy w „Naszej Historii". Gdański historyk, pracownik Muzeum Historycznego Miasta Gdańska, zamieścił tekst o wojennych losach zawodników Klubu Sportowego Gedania. Wśród tych, którzy na niego zareagowali, była torunianka Gizela Wicińska-Misiakiewicz. Skontaktowała się z redakcją, przekonując, że historia jej ojca zasługuje na dziennikarskie upamiętnienie. Miała rację.

Gwiazda WKS Gryf

Rozłożone na stole pamiątki wyglądają jak puzzle. Tu zdjęcie, tam dokument. Kolekcja medali. Do tego w podniszczonym albumie wycinki z gazet. Niektóre opatrzone dramatycznym tytułem w rodzaju „Wiciński złamał palec" albo „Wiciński w szpitalu". - Ojciec na boisku nigdy się nie oszczędzał - przyznaje pani Gizela. - Zawsze walczył do końca, aż wreszcie przypłacił to zdrowiem.

Artykuły potwierdzają te słowa. W którymś z nich (tytułu gazety dojść już nie sposób) widnieje pod zdjęciem informacja, że: „W szpitalu miejskim na Mokrem amputowano bramkarzowi »Pomorzanina« - Wicińskiemu, palec serdeczny u prawej ręki. Amputacja jest smutnym następstwem kontuzji, jakiej uległ popularny footbalista podczas meczu towarzyskiego »Pomorzanin« - »Wisła« Grudziądz". - To zdarzyło się już po wojnie, bo przed jej wybuchem ojciec grał w Gryfie Toruń - zauważa Gizela Wicińska- Misiakiewicz. - Również po wojnie, ale gdy występował już w barwach toruńskiego Kolejarza, złamał na boisku nogę. Podobno ludzie na trybunach słyszeli, jak pękają kości.

Żeby znosić takie udręki, trzeba futbol kochać miłością bezgraniczną, jak Franek Wiciński. Piłka była jego pasją, a jednocześnie odskocznią od trudnej codzienności. - Ojciec pochodził ze wsi, ale nigdy się tego nie wstydził - wspomina córka piłkarza - Urodził się w 1914 roku w Grzywnie pod Toruniem, zaś do miasta sprowadził się z matką po śmierci swojego ojca, który zginął na froncie w czasie pierwszej wojny światowej. Nie zdążył go nawet poznać.

Niebawem matka Franka wyszła za mąż po raz drugi - za Antoniego Wiorowskiego. Na świecie pojawiło się rodzeństwo przyrodnie.
Początkowo rodzina mieszkała na ul. Bartosza Głowackiego, z czasem przeniosła się na Batorego. Pani Gizela przypuszcza, że ojciec złapał sportowego bakcyla na podwórku, uganiając się za zwykłą szmacianką. Prawdziwe szlify piłkarskie zaczął zdobywać jako nastolatek. Przełomem okazała się gra w Wojskowym Klubie Sportowym Gryf, który przed wojną był jedną z najlepszych drużyn na Pomorzu, chlubą Torunia. Gazety szybko doceniły talent młodego zawodnika. Wystarczy sięgnąć do „Tygodnika Sportowego", dodatku do „Dziennika Bydgoskiego" z marca 1937 r., gdzie przy okazji plebiscytu na najlepszego sportowca sylwetkę piłkarza zaprezentowano w sposób następujący: „Wyczyński Franciszek - wychowanek »Gryfu« toruńskiego, już w roku 1934 wybija się na czoło bramkarzy Pomorza, a od roku 1935 jest stałym reprezentantem Pomorza. Mimo młodego wieku wkrótce będzie obchodził 150 mecz w barwach »Gryfu«. Jest zdyscyplinowanym zawodnikiem, trenuje pilnie, dążąc do uzyskania jak najlepszej formy. Marzy o całkowitym »zamurowaniu« swej bramki".

Wspomnianego plebiscytu Wiciński nie wygrał, bo zwyciężył związany z Gdynią lekkoatleta, olimpijczyk Teodor Bieregowoj, ale siódme miejsce dla ledwie dwudziestotrzyletniego zawodnika, uznać należy za sukces, zwłaszcza że już wówczas był komplementowany jako „najlepszym bramkarz na Pomorzu". W znakomitej formie pozostał zresztą aż do wybuchu wojny.

Żeby właściwą miarą ocenić talent Wicińskiego, trzeba pamiętać, że grał on w czasach, kiedy zawodnicy zajmowali się sportem niejako hobbistycznie, po godzinach. Widać to świetnie w socjologicznym portrecie toruńskiego zespołu, który w czerwcu 1939 r. zaprezentowano na łamach „Przeglądu Sportowego": „Ciekawie przedstawiają się zawody, jakie reprezentują piłkarze Gryfu. Bramkarz Wyczyński jest pielęgniarzem w szpitalu wojskowym, Wierzchowski jest magazynierem. W pomocy Jeziorski jest technikiem, Wiśniewski odbywa czynną służbę wojskową. Wilczyński zaś jest mechanikiem samolotowym. Z napastników Dydymski jest uczniem szkoły średniej, Kamiński funkcjonariuszem państwowym, Ziółkowski laborantem w aptece wojskowej. Kosobucki urzędnikiem, a Wolender podoficerem zawodowym. (...)

Gryf staje do walki o wejście do ligi w składzie odmłodzonym, niemniej jednak ma on swoich asów atutowych z Wyczyńskim, Kamińskim, Kosobulkiem, Jeziorskim i Wierzchowskim. Gryf był i jest przeciwnikiem twardym i groźnym".

Wojenna poniewierka

Na ile trafne były te oceny, niestety, już się nie dowiemy. Wojna na długo kazała zapomnieć o sporcie. Także Wicińskiemu, który był sanitariuszem w stacjonującym w Toruniu. 3 września 1939 r. jego szpital ewakuowano do Warszawy. Tam też dostał się do niewoli. Los chciał, że został skierowany do rodzinnego miasta i został osadzony w obozie na Rudaku.

Przeżycia Wicińskiego z tamtego okresu podał po latach Janusz Traczykowski. W książce „ELAS znaczyło wolność" opisał on drogę, jaka doprowadziła sportowca do... greckiego ruchu oporu. Zanim Wiciński tam trafił, wielokrotnie stawał w obliczu śmierci. Doświadczał też cudownych zbiegów okoliczności. Tak było chociażby w dniu, gdy zwolniony z niewoli zjawił się w komendzie Torunia. „Kiedy zbliżał się do stolika, przy którym odbywała się rejestracja - pisze Traczykowski - poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się i zobaczył znajomego volksdeutscha.
-To ty jesteś ten słynny bramkarz Gryfa? - zapytał Niemiec.
-Ja - odparł Wiciński.
-Nie martw się, wszystko będzie dobrze - zapewnił tamten.
-Ale ja mam tu jeszcze brata przyrodniego z drugiego małżeństwa mojej matki, Wierowskiego [powinno być:
Wiorowskiego] - dodał Wiciński czując szansę protekcji.
Volksdeutsch podszedł do stolika i porozmawiał z urzędnikami. Po kilku minutach przyniósł przepustki.
-Ale musicie zgłosić się do Arbeitsamtu - powiedział, wręczając dokumenty zapewniające chwilową wolność".
Kiedy następnego dnia bracia przyszli, gdzie im kazano, zostali wywiezieni na roboty przymusowe. Będąc na „zsyłce", poznał swoją przyszłą żonę, Gertrudę, ale też dowiedział się o śmierci drugiego z braci przyrodnich, Czesława Wiorowskiego, oskarżonego o udział w morderstwach Niemców, których na początku wojny internowano i prowadzono w stronę Warszawy. Mimo braku dowodów, Wiorowskiego w 1942 r. powieszono.

- W tym czasie ojcem zaczęli się interesować piłkarze niemieccy, którzy pomogli mu urządzić się na nowo w Toruniu - opowiada pani Gizela. - Problem polegał na tym, że rodzice z robót... uciekli. Żeby się ratować, przyjęli w końcu III grupę narodowościową, ale okazało się, że to wcale nie gwarantuje spokoju. Ojca wcielono do Wehrmachtu. Początkowo został skierowany na front wschodni, lecz szybko, wraz z innymi Polakami, przerzucono go do Grecji.

Tam nadarzyła się okazja do przejścia na stronę partyzantów. Wiciński ją wykorzystał i w ten oto sposób zasilił szeregi 50 batalionu ELAS, czyli partyzantki lewicowej. Przyznał po latach, że w tamtym momencie czuł, że nareszcie może się Niemcom za wszystko zrewanżować. Za upodlenie, krzywdy, śmierć bliskich. Dodatkową nagrodą był udział w wyzwoleniu Salonik.
-Kiedy ojciec zdezerterował z wojska niemieckiego, słuch po nim zaginął - wspomina Gizela Wicińska- Misiakiewicz. - Próbował wprawdzie skontaktować się z matką, ale ona się nie zorientowała, od kogo dostała wiadomość. Rzecz w tym, że przez krewnego, który służył we Francji, ojciec przesłał list z informacją: „Franek żyje, ma się dobrze. Tęskni za rodziną". Dla niepoznaki podpisał się Kenarf. Niestety, matka nie wpadła na to, że jest to imię Franek napisane od końca!

Zegarek od Andersa

Prawdopodobnie w 1945 r. u partyzantów greckich pojawili się przedstawiciele II Korpusu generała Andersa. Chcieli przejąć Polaków walczących po stronie ELAS. Wiciński długo się nie zastanawiał. Ciągnęło go do swoich. Nie spodziewał się tylko, że na pożegnanie przyjdzie mu przełknąć jakże gorzką pigułkę:
-Byłeś faszystą i faszystą pozostałeś - usłyszał od greckiego dowódcy.
Czymże jednak była ta przykrość wobec radości, jakiej zaznał we Włoszech. I nie chodzi tu tylko o spotkanie z rodakami. To właśnie na ziemi włoskiej Wiciński rozegrał mecz życia. Jako reprezentant II Korpusu, a mówiąc dokładniej 5. Kresowej Dywizji Piechoty, zmierzył się z zespołem Bolonii. Spotkanie zakończyło się remisem 0:0, lecz emocje, jakich wtedy doświadczył, zostały na całe życie. Sam przyznawał, że zagrał fenomenalnie. Na nic się zdały bomby puszczane na bramkę przez reprezentantów Włoch - Biavatiego [mistrz świata z 1938 r.], Todeschiniego, Naldiego, Ricciego.
-Na pamiątkę spotkania ojciec dostał od generała Andersa zegarek - opowiada pani Gizela. - Przywiózł go do Polski, ale kiedy przycisnęła bieda, sprzedał, żeby rodzina miała co jeść.
Decyzja o powrocie do kraju zapewne nie była łatwa. Koledzy namawiali, żeby z nimi został, generał Sulik, dowódca dywizji, obiecywał, że ściągnie rodzinę Wicińskiego na Zachód. On jednak pozostał nieugięty.
-Moje miejsce jest w Polsce - odpowiedział i w końcu, via Gdynia, wrócił do Torunia. Wojenna tułaczka, znaczona częstą zmianą mundurów, szczęśliwie dobiegła końca. Zaczęły się za to przesłuchania w UB. Służba w Wehrmachcie i u Andersa nie były najlepszą przepustką do życia w Polsce Ludowej, ale Wiciński miał wytłumaczenie.
-Przez Armię Andersa prowadziła najkrótsza droga do Polski. Dlatego tam wstąpiłem.
Szczęśliwie - co w przypadku zawodnika przedwojennego klubu wojskowego nie było oczywiste - powrócił na boisko. Grał w Pomorzaninie Toruń, a kiedy ukończył kurs instruktorski, zajął się szkoleniem zawodników. Oczkiem w głowie byli, oczywiście, bramkarze, chociaż trzeba wiedzieć, że był też wzorem dla wykonawców rzutów karnych. Ten element gry opanował do perfekcji. Niektórzy wspominają, że miał swój patent na karne. Kiedy podbiegał do strzału, w ostatniej chwili odrzucał na bok swą czapkę bramkarską, a zdezorientowany golkiper drużyny przeciwnej śledził wtedy jej lot zamiast lotu piłki, która nieubłaganie zmierzała w światło bramki. Dziś taki trik już by nie przeszedł.

Weteran nie do zdarcia

Wicińskiemu trudno było rozstać się z boiskiem. Wprawdzie z reprezentacją klubową pożegnał się już wiatach 50., to sporadycznie wybiegał jeszcze na murawę nawet w wieku mocno dojrzałym. Pani Gizela pokazuje zdjęcie ze spotkania rozegranego w 1969 r., kiedy jej ojciec miał już 55 lat.

- Do końca życia nie stracił zainteresowania piłką - przyznaje córka bramkarza. - Żałował tylko, że nie ma syna, w którym mógłby zaszczepić pasję sportową.

Pewnym pocieszeniem był fakt, że futbolem parał się zięć, Ryszard Zakrzewski, zawodnik toruńskiego Gryfa. Zawsze też mógł liczyć na córkę. Gizela Wicińska przyznaje, że była fanką futbolu, wręcz fanatyczką, i gdyby w czasach jej młodości istniała żeńska drużyna piłkarska, z pewnością by w niej grywała. Jak mówi, najgorszą karą był dla niej zakaz pójścia na mecz.

Dzisiaj torunianka jest strażniczką pamięci o najlepszym przedwojennym bramkarzu Pomorza, który - sądząc ze wspomnień rodziny i wywiadów prasowych - był dzieckiem epoki. Najbardziej lubił czytać powieści sensacyjne, kino przedkładał nad teatr, zaś w radiu szukał muzyki lekkiej i tanecznej. Do tego gawędził wspaniale. Zmarł 19 października 1991 r., niespełna dwa tygodnie przed swoimi 77 urodzinami. Został pochowany w Toruniu na cmentarzu przy ul. Wybickiego.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia