Aktion Saybusch - pod takim kryptonimem przebiegała akcja wyrzucania Polaków ze wsi żywieckich. To jedna z największych akcji deportacyjnych przeprowadzonych przez Niemcy, jedyna w prowincji śląskiej. Jej nazwa pochodzi od niemieckiego określenia Żywca - Saybusch.
Przygotowano się do niej z iście niemiecką precyzją. Szczegółowe wytyczne sporządziło biuro Adolfa Eichmanna, nazistowskiego zbrodniarza, który zajmował się masowym wysiedleniem Polaków z ziem wcielonych do Rzeszy. Inicjatorem akcji był Gruppenführer SS Erich von dem Bach-Zelewski, który przekonał do przymusowych wysiedleń Heinricha Himmlera, komisarza Rzeszy ds. umacniania niemieckości Potem osobiście je nadzorował i witał na Żywiecczyźnie osadników niemieckich. Podobno był pod urokiem beskidzkiego krajobrazu.
- Niemcy planowali stworzyć tu z rozmachem, wraz z powiatami cieszyńskim i bielskim, zwarty obszar wypoczynkowo-turystyczny dla robotników z zagłębia górnośląskiego i ostrawskiego. Szczególnie zapatrzyli się na Zwardoń - twierdzi dr Mirosław Sikora, autor książki „Niszczyć, by tworzyć. Germanizacja Żywiecczyzny przez narodowo-socjalistyczne Niemcy 1939-1944/45".
Początek Aktion Saybusch wyznaczono na niedzielę 22 września 1940 roku, już po zbiorach, które miały przypaść niemieckim osadnikom. Scenariusz był wszędzie ten sam: oddział policji zjawiał się nad ranem, o godzinie 4.00-5.00, kolbami waląc w drzwi. Domownicy mogli zabrać ze sobą w worku lub tobołku tyle, ile potrafili unieść. Nie mogli zabierać pierzyn, kosztowności czy żywego inwentarza. Na spakowanie policjanci zostawiali im kilkanaście minut, czasem mniej. Nakazywali zabrać rzeczy niezbędne, a przede wszystkim kompletne ubranie i pożywienie na trzy dni. Nie informowali o powodach wypędzenia, co potęgowało strach i lament.
Felicja Wojtyła mieszkała w Radziechowach k. Żywca i tak wspomina tę noc: - Matka z płaczem rzuca się do kolan Niemca, błagając chociaż o jedną kołdrę dla dzieci. Niemiec zdejmuje ją z łóżka i rzuca pod jej nogi. Dodaje jeden bochen chleba. To był cały nasz bagaż. Nie pozwolił nawet zabrać ugotowanych jaj. Wreszcie ostre: „Raus!". Na kamiennych schodach, pchnięta przez Niemca, upadłam rozlewając ostatnie krople mleka.
Podobne wspomnienia zachował Józef Hulka z Łękawicy: - Przyszli po nas nocą w listopadzie 1940 roku. Otoczyli dom i walą w drzwi, żeby natychmiast otworzyć. Było trzech hitlerowców, jeden mógł być Górnoślązak, bo mówił, żeby wziąć ze sobą jakiś tobołek i nie wojować. Miałem prawie 15 lat, mieszkałem z mamą, tatą i trzema braćmi.
Do wypędzenia Polaków i eskortowania transportów skierowano 82. i 83. batalion policji, rekrutujący się ze Śląska. Jeden z wchodzących do domu policjantów posługiwał się lepiej lub gorzej językiem polskim. Potem ciężarówkami jechali do trzech punktów zbornych w pobliżu stacji kolejowych: w Żywcu, Rajczy i Suchej. Tam odbierano im pozostałe kosztowności i poddawano selekcji pod względem „rasowym".
Gdy pociągi ruszały z Żywca w nieznane, wysiedleńcy śpiewali: „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi". Wielu zmarło w podróży. Zwłoki wyrzucano na tory. W razie ucieczki z transportu Niemcy mieli strzelać bez ostrzeżenia.
Od września 1940 do stycznia 1941 roku w 19 transportach pociągowych deportowano do Generalnego Gubernatorstwa niemal 18 tys. ludzi. - Jechaliśmy chyba z tydzień. Jednych zostawiali tu, drugich tam, nas wysadzili w Nowym Sączu i popędzili na wieś. Dzięki Bogu, że nie do pieca na spalenie - dodaje Józef Hulka.
Kolejnych około 8 tys. osób przesiedlono w obrębie wsi, dokwaterując ich do innych rodzin polskich.
Dlaczego Niemcy tysiącami wyrzucili z domów mieszkańców Żywiecczyzny? Dlaczego w ogóle wcielono ten powiat do III Rzeszy w listopadzie 1939 roku? Przecież to była silna enklawa polskości, z nieurodzajną ziemią, skromnym przemysłem. Nie ma jednej odpowiedzi na te pytania. Żywiecczyzna należała przed wojną do województwa krakowskiego. Mieszkało tu prawie 150 tys. osób. Policyjny spis z grudnia 1939 roku wykazał, że Niemców jest tylko 818, z czego 771 podało niemiecki jako język używany w domu.
Historyk, dr Mirosław Sikora, znalazł w niemieckich dokumentach plany uczynienia z Żywiecczyzny zaplecza wypoczynkowego dla Górnego Śląska, zgodnie z jej przedwojenną i powojenną funkcją. Zasobne lasy powiatu miały dostarczać drewno dla przemysłu górnośląskiego. Ze względu na toczącą się wojnę i względy bezpieczeństwa, należało usunąć duże zagęszczenie Polaków wewnątrz Rzeszy. Potrzebne było też miejsce dla niemieckich osadników.
Plany do kolonizowania Żywiecczyzny ruszyły wiosną 1940 r. W czerwcu Urząd Kontroli Gmin przy rejencji katowickiej przeprowadził inspekcję powiatu żywieckiego i sporządził dokładne sprawozdanie o sytuacji demograficznej, narodowościowej i gospodarczej. Na początku sierpnia akcji wysiedleńczej poświęcono naradę, zorganizowaną w berlińskiej siedzibie specjalnego referatu ds. deportacji na ziemiach wcielonych, kierowanego przez SS-Hauptsturmfuhrera Adolfa Eichmanna. W spotkaniu udział wzięli przedstawiciele katowickiego Gestapo.
W połowie sierpnia, w miejscowościach, w których wykonano inwentaryzację, geodeci wszczęli prace komasacyjne. Gestapo utworzyło w Żywcu tzw. sztab ewakuacyjny z siedzibą w szkole powszechnej przy Zielonej 1. Ostatnie wytyczne opracowywano 11 września 1940 w siedzibie Gestapo w Katowicach. W połowie września, w Żywcu, Rajczy i Suchej, gotowe były obozy przejściowe dla osób wysiedlanych.
W najgorszej sytuacji znaleźli się mieszkańcy wsi wysiedlanych w pierwszej kolejności: Jeleśni oraz Sopotni Małej, a także Soli i Zwardonia. Nie wiedzieli, co się dzieje. Niemieccy policjanci dawali czasem 5 minut na opuszczenie domu. Na palcach pokazywali „pięć". Zapanował strach, popłoch, lament. Kolejne rodziny były często już spakowane. Suszyły chleb, przetapiali słoninę, niektórzy chronili się u bliskich, ale za to groziły kolejne sankcje.
Wypędzonych z domów wywożono już nazajutrz pociągami do Generalnego Gubernatorstwa. Trasa wiodła przez Łódź, gdzie przeprowadzano dokładniejsze badania rasowe, orzekając ostatecznie o zdatności do zniemczenia.
Felicja Wojtyła wspomina: - Po kilku tygodniach pociąg zatrzymał się w Rozwadowie. Samochody ciężarowe przewiozły nas do
maleńkiego Radomyśla i wyrzuciły na rynku. Zjawiła się komisja sanitarna i obcięła nam włosy. Smarowała dziegciem, aby nie zarazić tyfusem miejscowej ludności. Po kilku dniach przyszedł sołtys ze wsi Żabno i polecił mieszkańcom, by każdy przyjął jednego wysiedleńca pod swój dach i na swoje utrzymanie.
Na wygnaniu przeżywali upokorzenie, dzieci żebrały o jedzenie. Mieszkali kątem u obcych. Zajmowali opuszczone rudery. Miejscowa ludność patrzyła na nich niechętnie, bo Niemcy głosili, że są nierobami i przestępcami.
Do ich domów jeszcze tego samego dnia wprowadzali się niemieccy osadnicy z ziem, które we wrześniu 1939 r. anektował Związek Radziecki, w wyniku umowy Ribbentrop-Mołotow. Władze III Rzeszy uzyskały w Moskwie zezwolenie na sprowadzenie do kraju Niemców zamieszkałych na tym terenie. Przesiedlenie było dobrowolne.
Zdecydowana większość podjęła decyzję o wyjeździe do Rzeszy. Zadziałała niemiecka propaganda Heim ins Reich (Wracamy do Rzeszy), a także strach przed sowiecką kolektywizacją.
Dla niemieckich osadników przygotowano obozy prz-siedleńcze, największe w Boguminie i Cieszynie. Mieszkało w nich co najmniej 8 tys. Niemców z Galicji Wschodniej. Większość miała zasiedlić powiat żywiecki.
Po wyrzuceniu Polaków policjanci niemieccy zatykali na opuszczonych domach flagi nazistowskie, rozklejali na studniach plakaty, że do czasu przebadania wody należy ją pić po przegotowaniu. Wchodziły drużyny czyszczące, zwożone z sąsiednich wsi. Jedni dezynfekowali pomieszczenia, inni zajmowali się pozostawionym inwentarzem. Rozbierano nieprzydatne zabudowania po skomasowaniu gruntów. Do rozbiórki ściągnięto z rejonu Sosnowca oddział Żydów. Do końca maja 1941 roku żydowscy robotnicy rozebrali ponad 800 domów i ponad półtora tysiąca gospodarczych zabudowań.
Dla nowych mieszkańców wywieszono transparent: „Herzlich Willkommen in der neuen Heimat" (Serdecznie witamy w nowej ojczyźnie). Na spotkanie z pierwszymi osadnikami w Soli i Zwardoniu, 24 września 1940 roku, przybył sam generał SS Erich von dem Bach-Zelewski wraz z innymi wysokimi urzędnikami administracji publicznej, NSDAP i SS z prowincji śląskiej, rejencji katowickiej i powiatu żywieckiego.
W marcu 1941 przerwano Aktion Saybusch. Dalszym transportom przeciwstawiał się gubernator Hans Frank z powodu przeludnienia i kłopotów z aprowizacją w Generalnym Gubernatorstwie. Nie bez znaczenia były też przygotowania do wojny ze Związkiem Radzieckim. Pociągi były potrzebne na Wschód. Wiosną 1941 roku zaczęła się fala powrotów. Felicja Watoła z Radziechów: - Wsiedliśmy do pociągu nadjeżdżającego do Żywca. Bez pieniędzy i dokumentów. Ryzy¬ko ogromne, ale chęć znalezienia się na rodzinnej ziemi zwyciężyła. Stację przed Żywcem rodzice zostali ostrzeże¬ni, żeby wysiadać, bo na dworcu w Żywcu obława.
Landrat żywiecki zwrócił się do katowickiego Gestapo z prośbą o ponowne deportowanie do Generalnego Gubernatorstwa przyłapanych ludzi oraz powstrzymanie powracających rodzin. Gestapo zareagowało po swojemu - uciekinierów kierowało do KL Auschwitz lub do więzienia. Nie zniechęciło to zdesperowanych i wygłodzonych ludzi przed powrotami.
Od 11 do 23 września 1941 roku 83. batalion policji i Gestapo przeprowadziły kolejną akcję wysiedleńczą na Żywiecczyźnie. Deportowano ponad 3 tys. osób do Chełma Lubelskiego i do Hrubieszowa. Wiosną 1942 roku rozpoczęły się też masowe deportacje mieszkańców powiatu żywieckiego do Polenlagrów. W ten sposób tworzono miejsca dla kolejnych osadników.
Polaków przesiedlano nadal wewnątrz powiatu, zabierając co lepsze gospodarstwa. Wysyłano ich na roboty w głąb Rzeszy. Historyk, dr Mirosław Sikora, twierdzi, że ze swoich domów, zakładów rzemieślniczych wypędzono w sumie około 50 tys. osób. Połowę z nich poza obszar powiatu żywieckiego. Wysiedlenia o podobnej skali, co na Żywiecczyźnie, przeprowadzono tylko w tzw. Kraju Warty, w okręgu Gdańsk- Prusy Zachodnie i na Zamojszczyźnie.
Powrót do rodzinnych stron po wojnie był kolejnym wstrząsem. - Nasz dom Niemcy wyburzyli, została tylko stodółka. Jakoś musiało się żyć, zbudować jakieś schronienie - wspomina Józef Hulka z Łękawicy. Dawne domy albo nie istniały, albo stały się stajniami, szopami. Domy ocalałe pozbawione zostały sprzętów. Wysiedleńcy mieszkali w piwnicach, komórkach u sąsia¬dów, w ziemiankach. Nie zdążyli obsiać swoich pól, byli głodni i upokorzeni na nowo. Nie wiadomo, jak wielu deportowanych nie doczekało końca wojny. Byli ofiarami odwetów organizowanych przez Niemców i Ukraińców. Zostali więźniami Majdanka, walczyli w powstaniu warszawskim.