Historia z 30 stycznia 1945 r. Jak mały Dieter z Landsberga uciekał. „Martwe dzieci wypadały z wozów“

red.
Wejście Rosjan do Gorzowa i ucieczkę Niemców Gorzów upamiętnia co roku podczas Dnia Pamięci i Pojednania, który przypada właśnie na 30 stycznia. W tym dniu do Gorzowa przyjeżdżają goście z Niemiec. Jednym z elementów świętowania jest spotkanie na Placu Grunwaldzkim i uderzenie w Dzwon Pokoju
Wejście Rosjan do Gorzowa i ucieczkę Niemców Gorzów upamiętnia co roku podczas Dnia Pamięci i Pojednania, który przypada właśnie na 30 stycznia. W tym dniu do Gorzowa przyjeżdżają goście z Niemiec. Jednym z elementów świętowania jest spotkanie na Placu Grunwaldzkim i uderzenie w Dzwon Pokoju Piotr Jagielnik/Tomasz Rusek
30 stycznia 1945 r. wieczorem do Landsberga weszli Rosjanie. Wcześniej, gdy było jasne, że przejmą dzisiejszy Gorzów, zaczęli z niego uciekać Niemcy. Wśród nich 11-letni Dieter Ehrhardt. Prezentujemy fragmenty jego wstrząsających wspomnień.

Dieter urodził się w Landsbergu (czyli obecnym Gorzowie) w 1934 r. Mieszkał przy obecnej ul. Wawrzyniaka pod numerem 73. Jego ojcem był Kurt (główny księgowy w fabryce Maxa-Bahra), a mamą pani Alma z domu Grunzke. Fragmenty jego wspomnień - które są zawarte w książce „Landsberg nad Wartą i ja” - przytaczamy za Nadwarciańskim Rocznikiem Historyczno-Archiwalnym nr 14 z 2007 r. Sama książka jest do kupienia w internecie.

Nasza rodzina miała szczęście

„Wszystkie te wydarzenia zdawały się być przeżywanym na jawie koszmarem. O 6.00 rano zadzwonił dzwonek u drzwi. Mój ojciec otworzył. Na klatce schodowej stał chłopiec z Hitlerjugend i powiedział: „Kobiety i dzieci natychmiast na dworzec!“.

Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego ten chłopiec pojawił się u nas. Żaden z landsberczyków, których o to pytałem, nie słyszał o rozkazie dla członków Hitlerjugend, by szli od domu do domu i kazali kobietom i dzieciom spieszyć na dworzec. Ogólny chaos w mieście w owym czasie, a być może także inne względy zadecydowały, że do wielu innych domów i na wiele innych ulic nie dotarł podobny posłaniec. Nasza rodzina znów miała szczęście.

Na dworze panował dziesięciostopniowy mróz. Ubraliśmy się – w zimowe poranki była to zawsze nieprzyjemna czynności, ponieważ dom ogrzewany był piecami kaflowymi, które nie chroniły przed nocnym spadkiem temperatury. Mama była tak chora, że miała trudności, by się ubrać. Ojciec chwycił worki przekształcone w dwa nowe plecaki i włożył do nich, zgodnie ze wskazówkami mamy, dwa dziecięce kocyki i bieliznę – nie wiedzieliśmy, jak długo będzie trwała podróż, jak długo będziemy na dworze, a podwójna warstwa bielizny wyjątkowo skutecznie chroni przed zimnem. Ilse (siostra – dop. red.) opowiedziała mi w 2001 r., że już kilka dni wcześniej przygotowano niewielką torbę z najważniejszymi dokumentami (paszportami, książeczkami oszczędnościowymi, obligacjami rządowymi i umową kupna volkswagena, który miał być dostarczony w 1948 r.). W pośpiechu i podnieceniu – które mimo całego zewnętrznego opanowania i mechanicznego przebiegu czynności były nie do uniknięcia – torba ta została gdzieś w domu.

Trzy łyżki pysznych wiśni i w drogę

Mama latem i jesienią 1944 r. zawekowała dużą ilość owoców, traktując je jako żelazną rezerwę – do 30 stycznia 1945 udaremniała wszelkie próby dobrania się choćby do jednego słoika. Nawet w Boże Narodzenie nie zrobiła wyjątku. I właśnie gdy mieliśmy już wychodzić, po raz ostatni w Landsbergu nad Wartą odezwała się mentalność dziesięciolatka: „Mamusiu, czy mogę teraz otworzyć słoik z wiśniami?“ Mama najwyraźniej zrozumiała bezcelowość ochrony wszystkich tych skarbów i wyraziła zgodę. Wepchnąłem sobie do ust trzy pełne łyżki stołowe wiśni, łyżkę zostawiłem w słoiku. Spojrzeliśmy po raz ostatni na brązowe drzwi mieszkania (brązowe jeszcze w roku 2006) i z pierwszego piętra, przez zdobny kafelkami korytarz wyszliśmy ku blademu światłu poranka. Obydwa plecaki, model „Mama i Babcia”, załadowaliśmy na nasze sanki (na których Ilse i ja często bawiliśmy się na śniegu), po raz ostatni przekroczyliśmy Horst-Wessel-Strasse (Wawrzyniaka – dop. red.) przy słupie ogłoszeniowym i wzdrygając się na myśl o zbliżających się Rosjanach szliśmy po zmarzniętym śniegu przez park Lützowa (dziś Wawrzyniaka) do mostu Gerloffa (dziś Staromiejski) na Warcie. Ojciec w mundurze volkssturmu, mama, babcia, Ilse i ja. Powody do szczególnego zmartwienia miała moja 64-letnia babcia, ponieważ wyruszyliśmy tak niespodziewanie, że poprzedniego wieczora nie zaszła nawet do swego oddalonego o 400 metrów mieszkania na Horst-Wessel-Str. 16, by chociaż zabrać parę rzeczy.

Martwe dzieci wypadały z wozu

Na moście niemal dotykaliśmy krytych wozów, o których pisał Gottfried Benn – wypadały z nich martwe dzieci. Z prawej na ciemnym niebie widzieliśmy jasną łunę płonących Strzelec Krajeńskich (Friedeberg), niewielkiego miasteczka oddalonego o 15 km od Gorzowa. Również ten widok musiał być szczególnie trudny dla babci. Kiedy była dzieckiem, na oczach całej rodziny od uderzenia piorunu zapaliły się należące do jej ojca, leżące opodal Birnbaum (Międzychodu) stajnie i stodoły. Często opowiadała o tym przeżyciu – tak wstrząsnął nią jako dzieckiem widok płonącej ojcowizny. Napięcie związane z czekającym nas już za chwilę trudnym pożegnaniem oraz niepewność – dokąd zawiozą nas z dworca – niemal przyciskały nas do ziemi, gdy tak przebijaliśmy się przez śnieg. Jednocześnie panowała atmosfera opanowania, nikt nie odczuwał, że oto żegna się z Gorzowem na zawsze, było to raczej przekonanie, że „musimy po prostu przez to przejść”. Przecież jeszcze poprzedniego wieczoru przekonywano nas, że nie ma potrzeby ewakuować miasta! Dlatego nikt nie zastanawiał się nad tym zbyt głęboko, dla landsberczyków była to po prostu tymczasowa ewakuacja, aby uniknąć zgniecenia przez machinę wojenną, która miała pojawić się w mieście.

Wszystkim wydawało się oczywiste, że po wojnie wrócą i zamieszkają w dotychczasowych domach. I tak czuliśmy, że ostatecznie – choć rzeczywiście tylko ostatecznie – pod opieką dobrych mocy... i ufnie oczekiwaliśmy na to, co ma przyjść, jak sformułował to proboszcz Dietrich Bonhoeffer (na rozkaz Hitlera został on, jako członek ruchu oporu, powieszony w obozie koncentracyjnym Flossenburg 9 kwietnia 1945 roku). O ósmej rano przed dworcem walały się po śniegu bezpańskie sanki. Inni mieszkańcy miasta, również w przekonaniu że opuszczają miasto tylko tymczasowo, przywieźli na nich swój dobytek. Również oni nie zdawali sobie sprawy z faktu, że czekająca ich podróż była jedynie początkiem losu uchodźcy.

Przeczytaj też: Gorzów sprzed lat w czarno - białych barwach. Tak kiedyś żyło się w naszym mieście!

W holu dworca zobaczyłem coś, co zaparło mi dech w piersiach – stała tam cała piramida niezliczonych sanek. Leżały jedne na drugich jak stos na podpalenie. Rzuciliśmy nasze sanie na ten stos – z krótkim przeczuciem ostateczności – i zostaliśmy skierowani w górę, na peron, na którym stał już kolejny gotowy do odjazdu pociąg. I znów okazało się, że Bóg czuwa nad naszą rodziną: pociąg ten miał zostać skierowany do Halle, tam gdzie mieszkała siostra ojca i jej mąż. Oznaczało to, że jeśli nie zostaniemy zatrzymani przez jakieś bombardowanie, to jeszcze tego samego wieczora, 30 stycznia, zapukamy do ich drzwi.

Wsiedliśmy i załadowaliśmy plecaki. Mieliśmy jeszcze trochę czasu. Pociąg mógł odjechać dopiero wtedy, kiedy zdaniem kolejarzy nie dało się już doń nikogo wcisnąć. Na peronie jakiś oficer wehrmachtu zorientował się, że ojciec jest żołnierzem volkssturmu, dał mu do ręki pistolet i powiedział: „Rozkazuję panu zastrzelić każdego mężczyznę, który będzie próbował wsiąść do tego pociągu”. Szczęśliwie nikogo takiego nie było. Ten epizod zupełnie umknął mej pamięci; opowiedziała mi go siostra Ilse w pięćdziesiąt lat później, w wieku 57 lat.

Pociąg ruszył. Cztery zesztywniałe twarze wpatrywały się przez dwa wąskie okna w mojego ojca, stojącego bezradnie na peronie, teraz opanowanego, pełnego samodyscypliny, głęboko skrywającego emocje. Pomachaliśmy mu, popłynęły łzy. Czy kiedykolwiek go jeszcze zobaczymy?

Ojciec pozostał pod boża opieką

Ponieważ nikt nie wiedział dokładnie, jak wyglądało wkroczenie Armii Czerwonej, nie mieliśmy poczucia, że unikamy jakiegoś wielkiego niebezpieczeństwa. Interesowało nas tylko jedno pytanie: Co będzie z naszym ojcem? Poddał się woli Bożej i 30 stycznia 1945 roku spełnił to, co zawsze uważał za najważniejsze: spełnił swój obowiązek – rozumiany jako wierność i uczciwość, a nie jako żołdacka powinność. Poszedł jeszcze raz do naszego mieszkania. Wyprowadził z piwnicy rower i po trzydziestocentymetrowym śniegu pojechał szosą z powrotem 17 kilometrów w kierunku bunkra numer 894 wybudowanego w wale nadwarciańskim koło Trzebiszewa, z powrotem w bezkres śniegu. Zanim się ściemniło, zatrzymali go rosyjscy żołnierze, zaledwie 100 metrów przed Trzebiszewem. Wynika to ze szkicu, który ojciec narysował po wojnie. Rozpoznał czerwonoarmistów po białych ochronnych mundurach, natychmiast podniósł do góry ręce i zakrzyknął dwa słowa, które poznał jako osiemnastoletni żołnierz podczas pierwszej wojny światowej w Rosji: Pażałusta, pan, pażałusta!

Jeden z Rosjan krzyknął wtedy do drugiego: Nie strzelaj, to Polak! Nie zastrzelili go więc, nawet wtedy kiedy – już w kilka sekund później – zorientowali się w pomyłce. W tamtym czasie na całej drodze między Gorzowem a Trzebiszewem walało się tyle niemieckich trupów, że jeden więcej lub mniej nie zrobiłby już różnicy, dlatego cudem w moich oczach jest fakt, że Rosjanie swą nienawiść, której należałoby oczekiwać, nienawiść uzasadnioną, potrafili utrzymać w ryzach i darowali życie mojemu ojcu, temu samotnemu żołnierzowi volkssturmu. Kilka godzin wcześniej i zaledwie kilkaset metrów dalej, w Trzebiszewie, Rosjanie złapali jeszcze jednego członka volkssturmu. To chyba był ten sam oddział Armii Czerwonej. Po krótkim przesłuchani kazali mu odejść i udało mu się przebić przez zaśnieżone lasy do Odry i na wolność. Jak nazywał się dowódca tego niewielkiego sowieckiego oddziału i gdzie w Rosji żyją jego potomkowie? Chętnie bym się tego dowiedział. To, że mój ojciec przeżył tamten dzień – a więc zachowanie rosyjskich żołnierzy – pozwoliło mnie i ojcu przeżyć najpiękniejsze chwile naszego życia. Nie mam odwagi wyobrazić sobie, co stałoby się z moim życiem, gdyby ojca dosięgła wówczas jakaś kula.

Ojciec pozostał pod Bożą opieką. Wieczorem, 30 stycznia, jakiś sowiecki oddział zebrał pojmanych w okolicach Trzebiszewa żołnierzy volkssturmu i wehrmachtu ze słowami: „My duże straty, teraz was zastrzelić”. Rozpoczął się marsz w niepewność, w noc. Przy każdym postoju jeńcy sądzili, że to koniec. Nigdy się nie dowiedzieli, dlaczego „koniec“ nigdy nie nastąpił. Dlaczego ten rosyjski oddział zadał sobie trud przeprowadzenia pod całonocną eskortą zbiorowiska 30 czy 50 niemieckich żołnierzy, by znaleźli się w „porządnej” niewoli – po tym wszystkim, co żołnierze ci zrobili od początku wojny na ziemi rosyjskiej, na terenach Polski i teraz, w samych Niemczech!?

Zobacz też: Berge, miasto, z którego zbudowano Warszawę

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia