Okres międzywojnia nazwał Pan epoką hipokryzji, tymczasem nie była ona chyba wcale tak wielka, skoro zachowało się tyle materiałów, że udało się Panu na ich podstawie napisać prawie 500 stron na temat seksu, erotyki i podejścia do nich w tamtym okresie?
Hipokryzja w tytule pojawia się w kontekście wielkiego "rozbicia" przedwojennej Polski. Mamy więc kraj patriotów, którzy rozprawiają wyłącznie o dobru ojczyzny, a nie intymnym życiu, kraj szykownych dam, uprzejmych dżentelmenów, zawsze przygotowanych do lekcji i kulturalnych gimnazjalistów. Taka Polska w pewnym sensie istniała - jak bardzo była zakłamana, to osobny problem. Natomiast hipokryzja wynika z tego, że ta właśnie Polska, trzymając pieczę nad filmem, cenzurując książki i gazety, decydowała, co w obiegu publicznym może być omawiane i w ten sposób zakłamała zupełnie tę drugą Polskę. Przesłoniła fakt, że mieliśmy miliony Polaków, Polek, domagających się seksualnego wyzwolenia. Do dzisiaj wierzymy w wizję drugiej RP zupełnie rozmijającą się ze stanem faktycznym. To nie było tak, że kilku radykałów, wściekłych publicystów o lewicowych zapatrywaniach - jak Irena Krzywicka czy Tadeusz Boy-Żeleński - rozsiewało te pomysły. Źródeł i dowodów na rewolucję są tysiące i nie dotyczy to wcale żadnego marginesu.
Na czym ona polegała?
Rewolucja seksualna miała kilka źródeł. Pierwsze - to kompletne przewartościowanie roli kobiet w seksie. W XIX wieku medycyna przyjmowała, że kobieta w stosunku płciowym nie ma żadnej roli. Powinna jedynie dzielnie znosić upokorzenie, jakie wiąże się ze stosunkiem seksualnym, a satysfakcję może czerpać z macierzyństwa. Mężczyznom doradzano, żeby nie rozbudzali żon erotycznie, bo to je psuje i skłania do zdrady. Dlatego powinni korzystać z usług prostytutek i dbać o to, żeby stosunek z żoną był zawsze szybki i prowadził wprost do celu. U schyłku XIX wieku pojawiła się nowoczesna seksuologia. Wielkie zasługi w jej rozwoju mają polscy odkrywcy, m.in. Henryk Jordan, bardziej znany jako twórca "ogródków jordanowskich". Mówią oni, że istnieje coś takiego jak kobiecy orgazm, że kobieta też ma prawo do satysfakcji w życiu seksualnym.
Pojawiają się także pierwsze polskie feministki.
Obalają XIX-wieczny mit, że każdy mężczyzna powinien chodzić do prostytutek, bo inaczej wyschnie mu mózg. Pojawia się nowoczesna lateksowa prezerwatywa, wynaleziona zresztą przez polskiego Żyda z Konina. Pojawiają się środki antyweneryczne, więc kiła czy rzeżączka przestały być śmiertelnym zagrożeniem. Te wszystkie inspiracje składają się w jedną falę moralnego przewartościowania. I wtedy nadchodzi I wojna światowa. Młode pokolenie odrzuca idee i sposób uporządkowania życia, jaki stworzyli ich dziadkowie i rodzice; ci którzy pchnęli Europę ku wielkiej krwawej łaźni. I w dwudziestoleciu wszystko już wygląda inaczej. To świat, jak pisała Krzywicka, "burzy i naporu", kiedy wszystko jest nieuporządkowane, kiedy młode pokolenie testuje, ile można zrobić i powiedzieć. I to jest dużo większa skala wyzwolenia, niż my dzisiaj mamy w tej trzeciej, rzekomo bardzo rozpustnej, Rzeczpospolitej.
Mówi Pan o burzy i naporze, o wywracaniu wszystkiego, z drugiej strony, śledząc pomysły teoretyków tej rewolucji, można zauważyć, że podchodzą do problematyki życia płciowego człowieka w sposób bardzo racjonalny. Może nawet zbyt racjonalny, kiedy zakładają, że uda się wyeliminować w małżeństwie zazdrość i normą staną się związki otwarte.
Mówimy o wielkiej wojnie z zakłamaniem. Najwcześniejsza seksuologia była nauką przesiąkniętą strachem. Wierzono, że źle "wykonany" seks czy niestandardowe praktyki mogą prowadzić do ciężkich schorzeń, a nawet śmierci. Kiedy te pomysły odeszły do przeszłości, pojawiła się potrzeba uporządkowania całego życia erotycznego. Stworzenia świata, w którym ludzie będą mówili wprost o swoich potrzebach i będą je realizować otwarcie. Stąd bardzo daleko idące postulaty, m.in. żeby wprowadzić legalną poligamię, żeby zrealizować coś na kształt dzisiejszych związków partnerskich: małżeństwa koleżeńskie, w których młodzi ludzie mogliby się poznać, mieli jakieś zabezpieczenie, a jednocześnie mogli spokojnie się rozstać w razie chęci z obu stron, o ile nie mają dzieci. Z tymi postulatami wychodzili nie tylko radykałowie. W dyskusji na temat ewentualnego wprowadzenia poligamii wypowiadali się także myśliciele katoliccy, teologowie, piewcy demokracji, feministki. Ostatecznie jednak problemy, jakie pojawiły się w latach 30. - wielki kryzys gospodarczy i dojście Hitlera do władzy - spowodowały, że ten nurt wygasł.
Rozumiem, że to nie była tylko nasza polska dyskusja, ale szersza, europejska.
Tak, ale Polska była w głównym nurcie tych zmian. Nasza rola była o tyle szczególna, że wielu z tych pierwszych naukowców, najbardziej aktywnych, najgłośniejszych feministek, działało w Polsce. Poza tym u nas ta rewolucja była szczególnie jaskrawa ze względu na biedę, która jednak była w Polsce, na wielkie podziały społeczne. To kraj, który narodził się z gruzów. Każdy przepis był tworzony od zera. Polacy dopiero wymyślali, jak ma funkcjonować ta Rzeczpospolita. To były lata, kiedy dawały się przeforsować bardzo radykalne pomysły. Nie było wiadomo, gdzie są granice.
Na ile sprawy obyczajowe zajmowały ówczesnych polityków, a na ile pozostawiali dyskusję na te tematy naukowcom, publicystom, pisarzom?
W przypadku polityków słowo "hipokryzja" pasuje najbardziej. Jeśli prześledzić biografie tych najbardziej wpływowych, okaże się, że mieli wybitnie nieuporządkowane życie osobiste. Piłsudski jeszcze będąc w pierwszym małżeństwie, związał się z kobietą, która potem została jego drugą żoną. Urodziło im się dziecko i był to związek powszechnie akceptowany. Nie wywołał żadnego skandalu w postępowych socjalistycznych środowiskach. Ale z drugiej strony, konserwatywny premier Grabski, twórca złotówki, też miał dwoje dzieci, które urodziły się jeszcze zanim poślubił ich matkę - nawiasem mówiąc guwernantkę pracującą w domu jego rodziców. Politycy z pierwszych stron gazet robili więc dokładnie to, o co walczyli publicyści opowiadający się za rewolucją seksualną. Ale kiedy przychodziło do oficjalnych dyskusji w łonie rządu czy parlamentu, ich stanowiska się zmieniały. Tak jakby ci politycy chcieli się odciąć od tego, co sami robili. Właściwie żadnej oficjalnej dyskusji na tematy obyczajowe nie było. Najwięcej było sporów o antykoncepcję i aborcję, choć do niczego one nie doprowadziły. Najpierw wydawało się, że większość jest za depenalizacją aborcji, żeby skutecznie walczyć z podziemiem aborcyjnym, ale ostatecznie się na to nie zdecydowano. W efekcie można szacować, że w II RP dokonano nawet dwa miliony nielegalnych aborcji.
Co było dla Pana największym zaskoczeniem, kiedy zagłębił się Pan w materiały źródłowe?
Przede wszystkim ich skala. Nie spodziewałem się, że były setki poradników, podręczników seksuologicznych, że Polacy byli pionierami badań nad seksem. To nazwiska, o których dziś nie pamiętamy. Tymczasem taki Stanisław Kurkiewicz jeszcze w XIX wieku pisał o wielokrotnych kobiecych orgazmach, mierzył polskie penisy, leczył impotencję i przedwczesny wytrysk, narażając się na żarty, a nawet ostracyzm i odrzucenie przez środowisko naukowe.
Fascynujące było słowotwórstwo charakteryzujące prace Stanisława Kurkiewicza, który o sobie mówił, że jest lekarzem płciownikiem. Zwisak, płciwo, samieństwo, merdanka, gmeranka - trochę szkoda, że te słowa się nie przyjęły w polszczyźnie.
Pan Kurkiewicz był człowiekiem skrajnym. Pisał liczące po 700 stron książki takim językiem, zrozumiałym właściwie tylko dla niego samego, co uniemożliwiało mu dotarcie ze swoimi odkryciami do szerszego środowiska. Natomiast sam pomysł wcale nie był taki niezwykły. Chodziło mu o to, by odczarować seks. By można było o tych sprawach prowadzić "stateczną rozmowę w towarzystwie". Przy obiedzie, na przyjęciu czy na raucie. Żeby nikt się tego nie wstydził. Stąd te merdanki czy gmeranki. Wydawało mu się, że to będą słowa odarte ze strachu czy obrzydzenia, które cechowało mówienie o seksie w XIX wieku. Wyszło inaczej i dziś trudno bez śmiechu cytować to słownictwo. Natomiast idea była jak najbardziej zgodna z duchem czasu.
Mnie zaskoczyła opisana przez Pana skala krucjaty antymasturbacyjnej. W "trzymaniu rączek pod kołderką" widziano groźną chorobę, a jednocześnie akceptowano wczesną inicjację chłopców. Na ogół zresztą w towarzystwie prostytutki, co dopiero mogło się skończyć problemami zdrowotnymi.
Prostytucja miała zapobiegać masturbacji i nie chodziło tu o żadne kwestie moralne. Jeśli dziś się krytykuje praktyki autoerotyczne to właściwie wyłącznie z pozycji religijnych, że to jest grzech. Sto lat temu nikt na to w ten sposób nie patrzył. Chodziło o przeciwwskazania medyczne. Lekarze święcie wierzyli, że sperma jest produkowana w mózgu i jest przenoszona przez kręgosłup wzdłuż całego ciała, i że jej nadmierne zużywanie w zbyt młodym wieku i w zły sposób prowadzi do uszkodzenia każdego narządu, jaki znajduje się po drodze. Właściwie każdą chorobę przypisywano masturbacji: gruźlicę, zapalenie płuc, migrenę. Dopiero w dwudziestoleciu lekarze stwierdzili, że należałoby na problem spojrzeć z drugiej strony. Jeśli ze statystyk wynika, że właściwie każdy to robi, to każdą chorobę można każdemu przypisać... słowem, absurd. Taki Paweł Klinger, popularny łódzki seksuolog, zwracał na przykład uwagę, że przecież wszyscy prokuratorzy, sędziowie, politycy to też potajemni onaniści. I jakoś im to w wykonywaniu swojej pracy nie przeszkadza. Dla epoki międzywojennej szczególnie charakterystyczny był fakt, że Polacy byli gotowi mówić o tych sprawach bardziej otwarcie niż obecnie. W pierwszej ankiecie przeprowadzonej wśród krakowskich studentów w 1903 roku 99 proc. uczestników przyznało wprost, że jak najbardziej się masturbuje. Dla porównania, dziś 20 proc. Polaków jest gotowych przyznać, że im się to zdarza.
Kiedy mowa o seksie w przedwojennej Polsce, od razu przypomina się "Kariera Nikodema Dyzmy" i słynny motyw Wielkiego Trzynastego. Czy tego typu praktyki faktycznie się zdarzały?
Dołęga-Mostowicz w żadnym razie nie przesadzał, nie koloryzował. Tak właśnie wyglądała II Rzeczpospolita. Mamy z tamtego czasu opisy palarni opium, które były jednocześnie ekskluzywnymi burdelami dla elit. Przychodzili tam nie tylko panowie, ale i panie, i w swoim towarzystwie, bądź z udziałem prostytutek, zabawiali się przy narkotykach. Ale mamy też pamiętniki, w których są opisywane orgie organizowane przez robotników z udziałem kilkunastoletnich dziewcząt zaczepianych w cukierni. Tak więc ani zabawa w Wielkiego Trzynastego, ani opisana w książce scena gwałtu, nie są żadnym wyolbrzymieniem. Przestępczość seksualna w tamtych czasach była zresztą gigantyczną plagą, zamiataną pod dywan.
Wydaje się, że na tym tle PRL była zdecydowanie bardziej pruderyjna.
Nie tylko Polska Rzeczpospolita Ludowa. Gdyby tę dzisiejszą Polskę porównać z dużymi miastami przedwojennej Polski: Warszawą, Krakowem, a poniekąd też Poznaniem, powiedziałbym, że dzisiaj żyjemy w dużo bardziej pruderyjnych czasach.
Z czego to wynika?
Ta rewolucja seksualna w II RP to element ogólnego drżenia społecznego w bardzo biednym, trapionym różnymi dolegliwościami kraju. Dzisiaj rzeczywistość jest dużo bardziej uporządkowana. Chociaż tak wiele z tych problemów, z którymi się borykamy, wiele tych tematów - poczynając od gender, poprzez galerianki, sponsoring, po związki partnerskie - było już dyskutowanych przez naszych dziadków i pradziadków. I często dochodzili w tych dyskusjach do dużo bardziej konstruktywnych wniosków, niż da się to osiągnąć dzisiaj. Może warto sprawdzić, co ustalono sto lat temu, zamiast powtarzać wszystkie spory od zera?
Dariusz Szreter
GAZETA KRAKOWSKA