Każdego, kto poznaje historię KL Stutthof, uderzyć mogą polskie imiona i nazwiska po stronie sprawców, w tym kapo Wacława Kozłowskiego… Wydawać się mogło, że były to najgorsze szumowiny, kryminaliści. Ale biografie polskich kapo ze Stutthofu mogą szokować. W swojej nowej książce pt. „Lagrowi ludzie” napisał pan, że obóz był „realną weryfikacją siły woli i charakteru”…
Jednym z zatrzymanych, a potem oskarżonych w pierwszym procesie stutthofskim, był Marian Ziełkowski. Kapo, słynący z brutalności wobec więźniów, który zmarł w więzieniu na tyfus przed rozpoczęciem procesu. Był to człowiek, którego karta przed 1939 r. mogła być podziwiana - odznaczony Medalem Niepodległości przez prezydenta RP, uczestnik strajku szkolnego, powstaniec wielkopolski, obrońca Lwowa w 1919 r., uczestnik wojny polsko-bolszewickiej… Patriota z piękną biografią, doświadczeniem, były zawodowy żołnierz, a później ceniony urzędnik - człowiek instytucja polskiego państwa. I okazało się, że on w Stutthofie, po kilku zaledwie tygodniach, został jednym z głównych pomagierów Niemców, jednym z największych katów dla setek ludzi, mianowano go za to starszym obozu. I trudno tu powiedzieć, czy dostosował się do warunków dyscypliny, którą znał z pruskiej szkoły i niemieckiego wojska, w których biciem wymuszano posłuszeństwo? Wacław Kozłowski, słynny potem „Kozioł”, rzeźnik z zawodu, był też doświadczony wojskowo, walczył w obronie Gdyni. W Stutthofie mordował bez opamiętania, jeżdżąc po wszystkich podobozach Stutthofu z przenośną szubienicą, a następnie każąc sobie grać rzewne pieśni na akordeonie. Inny znany kapo, Franciszek Szopiński, był przedwojennym listonoszem z problemami psychicznymi, który 1 września 1939 r. został wypisany ze szpitala w Kocborowie i został zatrzymany przez Niemców w mundurze, w drodze do domu. Generalnie wszyscy polscy kapo i blokowi skazani w pierwszym procesie (oprócz Kozłowskiego i Szopińskiego byli to Jan Breit, Kazimierz Kowalski, Józef Reiter, Tadeusz Kopczyński) przed wojną mieli przysłowiową „czystą kartę”. Zmienili się w niewoli, w obozie w Stutthofie. W „Lagrowych ludziach” przyglądam się biografiom 16 osób, które w 1946 r. trafiły na salę sądową pierwszego procesu stutthofskiego, a część z nich potem na szafot - sześciu kobiet i dziesięciu mężczyzn. Ich stawaniu się sprawcami, potem okolicznościom ich aresztowania i zachowaniom w trakcie procesu, aż do egzekucji. To cała paleta ludzi - różnych charakterów, wieku, fachu, wykształcenia. I na ich przykładzie widzimy, jak wojna zmienia ludzi, jak zmienia wszystko, co nas otacza. Po 1 września 1939 r. dla nikogo nic już nie było takie samo. Przed tą datą ludzie planowali przyszłe dni, swoje kariery, chodzili do szkoły, generalnie myśleli, że ich znany świat będzie nadal istniał. Natomiast zetknięcie się z wojną, z obozem sprawiło, że albo stracili życie, albo już nigdy nie byli tacy sami. Niezależnie, czy zostali zamienieni w więźniów i obozowy numer, czy nosili mundury, byli sprawcami i generalnie mieli władzę nad innymi. Dlatego podtytuł mojej książki brzmi „Opowieść o przemianie”. To autentyczna odsłona konsekwencji wyborów, które podejmujemy.
Oprawcy ze Stutthofu. Jak byli sądzeni i jak zostali straceni
Nowa książka dr. Marcina Owsińskiego, kierownika Działu Naukowego Muzeum Stutthof to monumentalna, szczegółowa, wielowątkowa i poruszająca opowieść związana z pierwszą próbą sądzenia osób funkcyjnych ...
Skazano też Niemki, nadzorczynie oraz jednego SS-mana niskiej rangi, Johna Paulsa, który zdezerterował ze służby na początku 1945 r.
Z zeznań Niemek - nadzorczyń w Stutthofie wiemy, że do tej roli zostały wezwane z urzędu pracy. Jedna z nich była np. konduktorką tramwajową w Gdańsku, inna pracowała w kawiarni. Gdy przyszło pismo proponujące nową pracę, stawiły się w obozie w Stutthofie. Miały wówczas średnio niewiele ponad 20 lat. Najpierw przeszły szkolenie teoretyczne, w trakcie którego kierownik obozu Meyer wygłaszał do nich pogadanki związane z tym, że będą pilnować ludzi niższej rasy, niższej kategorii, których należy przywoływać do porządku i traktować jak przedmioty. Potem dostawały swoją grupę, i jeśli nad tą grupą po kilku dniach panowały, dostawały nominację - stawały się pełnoprawnymi członkiniami struktury pomocniczej SS. Dostawały mundur, pałkę i władzę nad setkami kobiet z danego komanda. Łącznie było około 150 kobiet-nadzorczyń w Stutthofie. To były proste, zwykłe dziewczyny, dwie z nich pochodziły z Nowego Stawu, inne z Gdańska, jeszcze inna z Lęborka. Niektóre były zamężne, niektóre były pannami… Z jednej strony KL Stutthof był dla nich na pewno szansą społecznego, finansowego i zawodowego awansu. Zamieszkiwały w pomieszczeniach na poddaszu komendantury, pracowały po kilkanaście godzin dziennie, miały po pracy wolne, dostawały nagrody. Przysługiwały im specjalne świadczenia socjalne. Służby w Stutthofie, już po szkoleniu i kilku tygodniach służby, odmówiła tylko jedna - Erna Beilhardt. To jest chyba jedyny znany przypadek tego rodzaju. Co ciekawe, była ona gorliwą nazistką, aktywną członkinią NSDAP, a także siostrą Czerwonego Krzyża, jednak świadomie powiedziała „nie”. Była także o generację starsza od grona młodszych koleżanek…
Większość z tych sądzonych kapo i nadzorczyń została rozpoznana na ulicach przez byłych więźniów Stutthofu. To pokazuje, jak powszechnym doświadczeniem był Stutthof, jak wielu ludzi było tu więzionych…
To prawda, wtopienie się w tłum okazało się niemożliwe. W marcu, kwietniu 1945 r. (po Marszu Śmierci i upadku Gdańska) dla większości załogi i więźniów, w tym także tych funkcyjnych, skończyła się wojna i pobyt - działalność w Stutthofie. Ludzie ci dość szybko zaczęli trafiać do aresztów - najpierw zatrzymań dokonywała Armia Czerwona, potem funkcjonariusze UB, które szybko zaczyna formować się w Gdańsku. Większość została albo rozpoznana na ulicy i od razu zatrzymana, albo dochodziło do aresztowań na podstawie donosów. Jedna z Niemek - nadzorczyń, była aresztowana już na początku kwietnia 1945 roku, po tym, jak rozpoznano ją, kiedy leżała chora, w gorączce, w szpitalu w Gdańsku, już po zdobyciu miasta. Wacław Kozłowski znalazł się w Wejherowie, gdzie akurat rządy nad miastem „przejęli” byli więźniowie, którzy dotarli tu po Marszu Śmierci. Od razu został rozpoznany i niemal zlinczowany. Od śmierci wówczas ocalił go 19-letni milicjant, który przyjechał na Pomorze z Radomia, który nieświadomy, kogo złapał, doprowadził go do aresztu. Co ciekawe, stał później w kordonie zabezpieczającym egzekucję skazanych w pierwszym procesie, bezpośrednio przy szafocie Kozłowskiego.
Znamienne jest to, że polscy więźniowie funkcyjni, kapo, próbowali wrócić do normalnego życia po tym, kiedy zakończyła się wojna lub ich rola w Stutthofie. Starali się wrócić do pracy, do swoich rodzin… Jakby wypierając swoją rolę w obozie.
Spójrzmy na Franciszka Szopińskiego, który współdziałał w Stutthofie z Ziełkowskim czy Kozłowskim. Miał on żonę i sześcioro dzieci. Po zwolnieniu z obozu, w 1941 roku, wrócił do rodziny, do swojej przedwojennej roli listonosza. Mieszkali w Gdyni. Szopiński w 1945 roku został dość szybko rozpoznany i zatrzymany. To była tragedia tej rodziny - wszyscy mieli ojca za niewinnego, znali go jako dobrego człowieka. Dzieci pamiętały, że się nimi opiekował, bawił się z nimi, brał je na kolana i jak opowiadał, że w czasie wojny cierpiał zamknięty w obozie… Szokująca jest konfrontacja pamięci jego żony, jego dzieci z pamięcią więźniów obozu, z dowodami przedstawionymi w sądzie. Żona Szopińskiego walczyła do końca o jego uniewinnienie, pisząc listy do „wszystkich świętych”, od chwili aresztowania aż po moment, kiedy pisała prośby o łaskę do Bieruta. Ta rodzina żyła w głębokiej nieświadomości czynów ojca i męża. Po roku 1956 próbowali nawet wnieść rewizję nadzwyczajną od wyroku, chcieli jego uniewinnienia, trwali w przekonaniu, że został skazany niesłusznie. Wacław Kozłowski po zakończonej ewakuacji obozu wracał pieszo do Gdańska z północnych Niemiec, jakby nieświadomy grożącej mu odpowiedzialności. Nie wiadomo, dlaczego powziął taką decyzję. Nie miał dzieci, a w czasie wojny stracił też żonę. Swój ostatni list przed egzekucją napisał do matki, przekazał jej wszystkie swoje rzeczy. I żadna z oskarżonych osób nie miała poczucia winy. Nikt. Erna Beilhardt, nazistka, która ze Stutthofu odeszła na własną prośbę, w czasie procesu była bardzo zawzięta. Miała pretensje do Polaków za to, że w ogóle ją zamknęli w więzieniu.
W poszczególnych procesach stutthofskich sądzonych było ponad 100 członków obozowej struktury (z załogi liczącej łącznie ok. 2 tys. ludzi) - szefostwa, SS-manów, nadzorczyń, więźniów funkcyjnych. W pierwszym sądzono właściwie płotki… Jednak z „Lagrowych ludzi” wynika, że w ujęciu społecznym to właśnie pierwszy proces stutthofski był tym najważniejszym...
W połowie roku 1945 w Gdańsku powstał Specjalny Sąd Karny, czyli instytucja polskiego państwa, która miała sądzić zbrodniarzy wojennych. I okazało się wtedy, że do dyspozycji sędziów, śledczych było kilkanaście osób zatrzymanych w sprawie KL Stutthof. Jesienią 1945 r. zakończono śledztwo, zamykając je aktem oskarżenia. To wtedy powzięto decyzję, żeby tę zwartą grupę sądzić zbiorowo. Miałby to być polski odpowiednik procesu norymberskiego, bo trzeba pamiętać, że proces w Norymberdze rozpoczynał się w tym samym czasie. W „Dzienniku Bałtyckim” tytuł artykułu na pierwszej stronie brzmiał właśnie: „Stutthof i Norymberga”. Kontekst tego tekstu był taki, że w Norymberdze sądzą sprawców „zza biurka”, a my, w Gdańsku, w imieniu całej Polski, sądzimy sprawców bezpośrednich. Przygotowania zajęły kilka miesięcy. Ostatecznie proces się zaczął w końcu kwietnia 1946 roku. Po śmierci Mariana Ziełkowskiego na ławie oskarżonych zasiadło ostatecznie 15 osób - 6 kobiet i 9 mężczyzn. Proces przykuł właściwie uwagę wszystkich gazet, mediów ówczesnej Polski, łącznie z Polską Kroniką Filmową. Rozprawy były biletowane, ściągnął setki osób. Ludzie wręcz konkurowali ze sobą, żeby na salę sądową wejść i zobaczyć oskarżonych. Ta nasza, lokalna Norymberga stała się medialnym, politycznym narzędziem do tego, żeby pokazać, jak nowa, polska władza sądzi okrutnych zbrodniarzy.
Miejsce, w którym w maju 1946 roku rozpoczął się pierwszy proces stutthofski, nie zmieniło się niemal do dziś. W sali gdańskiego sądu podobnie wygląda boazeria, ławy, drzwi. Widać to na zdjęciach z procesu...
Sala do dziś stanowi tło wielu doniesień sądowych z Gdańska. Wrażenie pobytu w tej pustej sali pozostaje we mnie do dziś. To jak podróż w czasie. W czasie pierwszego procesu stutthofskiego odbyło się w niej kilkanaście rozpraw, każda trwała kilkanaście godzin i wywoływała spore poruszenie na sali. Świadkowie, oskarżeni krzyczeli na siebie, wyzywali się. Niektórzy ze sobą dyskutowali, wskazywali siebie palcami, niektórzy płakali, a inni tylko milczeli. Cały kontekst historyczny tego miejsca jest bardzo wyraźny. Ciekawe jest to, że wtedy, w 1945 i 1946 roku, śledczy bazowali tylko na ustnych przekazach o obozie. Nie dysponowali żadną dokumentacją, prócz protokołów zeznań oskarżonych i świadków. Siłą rzeczy sprawiło to, że całe postępowanie miało wymiar emocjonalny. Proces wręcz od nich kipiał. Protokolant momentami nie nadążał zapisywać. Przed sądem zeznawało niemal 100 świadków - byłych więźniów - Polaków, Żydów, Niemców, kobiet, mężczyzn… Oni też są lagrowymi ludźmi… W książce i na nich chciałem zwrócić uwagę. Niektórzy z nich przyjeżdżali do Gdańska z drugiego końca Polski, czekali w kolejce, by móc zabrać głos przed sądem, wykazać, że poszczególni z oskarżonych dopuścili się okrucieństw. KL Stutthof, wojna - to było jeszcze świeże doświadczenie. I świeże pragnienie rozliczenia zbrodni.
Zachowały się zdjęcia z wizji lokalnej w byłym obozie. To musiał być ciepły dzień. Sędzia idący między barakami narzucił sobie marynarkę na ramiona.
Pamiętajmy, że śledczy, sędziowie byli spoza Pomorza. Nie mieli wiedzy o obozie. I nagle z opowieści setek świadków, przygodnych milicjantów i urzędników, jak też i samych oskarżonych układa się opowieść o takim miejscu… Wydaje się, że sędziowie, ławnicy i prokuratorzy (a także ekipa Polskiej Kroniki Filmowej) musieli naocznie zmierzyć się z relacjami o niemieckim obozie koncentracyjnym, które słyszeli na sali sądowej. Do obozu przywieziono oskarżonych 24 maja 1946 roku. To była jedyna w historii Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku wizja lokalna. I co ciekawe, zaraz po tej wizycie zaczęto też rozbierać baraki Nowego Obozu. Jakby tylko czekano, żeby ten teren ostatecznie zacząć niszczyć i plantować.
Na śmierć skazano nadzorczynie: Evę Paradies, Wandę Klaff, Jenny Barkmann, Elisabeth Becker, Gerdę Steinhoff, SS-mana Johna Paulsa i więźniów funkcyjnych: Wacława Kozłowskiego, Józefa Reitera, Franciszka Szopińskiego, Tadeusza Kopczyńskiego i Jana Breita.
Proces zamknięto ogłoszeniem wyroku 31 maja 1946 roku. Kilka tygodni trwało oczekiwanie na odpowiedź Bieruta na prośby o ułaskawienie skazanych na śmierć. W tym czasie żyli oni nadzieją, że w jakiś sposób uda im się wyjść cało z tej sytuacji. Łaski nie okazano nikomu z 11 skazanych na śmierć. Gdy odmowa dotarła do władz więzienia, w ciągu dwóch dni zorganizowano publiczną egzekucję. Zgodnie z procedurą, skazanym powinno się oznajmić, że zostaną straceni, na kilka godzin przed wyznaczonym terminem egzekucji. Ale bardzo szybko ta wieść do nich trafiła. Skazańcom o tym, że będą wisieć, powiedział jeden z pracowników więzienia. I zaczęły się próby samobójstw. SS-man John Pauls poderżnął sobie gardło. Ratowano go ze wszystkich sił, żeby dożył do egzekucji. Relacje świadków mówią o jego szyi owiniętej bandażem. Dlatego ostatnie dwa dni życia skazani, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, spędzili w osobnych celach, skrępowani kajdanami i powrozami, leżąc na podłodze w całkowitym bezruchu. Pilnowano, żeby nic im się nie stało. Przed egzekucją wyprowadzono ich z cel i wsadzono na ciężarówki, które zawiozły ich na Pohulankę. To ok. 400-500 m od sądu, dziś na tej ówczesnej polanie są apartamenty i biura. Jest sporo zdjęć z egzekucji, kilka zamieszczam w książce, te najmniej drastyczne. Egzekucja trwała około 20 minut. Po stwierdzeniu zgonu, karetką wywieziono ciała - takie zdjęcie również się zachowało. Zgodnie z tym, co ustalił dr hab. Marek Orski, i są na to stosowne zapisy, ciała skazańców udostępniono studentom do badań. Ustalono też tym samym, że skazani nie będą mieli grobów.
Po wojnie, inaczej niż przewidywało przedwojenne polskie prawo, odbyły się w Polsce trzy publiczne egzekucje, pierwsza na Majdanku, na kilku skazanych członkach załogi tego obozu, w grudniu 1944 roku. Druga w Gdańsku - największa, zbiorowa 4 lipca 1946, i trzecia w Poznaniu na byłym gauleiterze Greiserze 21 lipca 1946 roku...
Powszechny odbiór społeczny, polityka i reżyserowany rezonans medialny procesu miały taki skutek, że podjęto decyzję o publicznej egzekucji skazanych. Rolę tu po raz kolejny odegrało Ministerstwo Sprawiedliwości, które najpierw zdecydowało, że ten proces będzie zbiorowy, że będzie miał jak najbardziej otwartą formułę, a na koniec, że stracenia będą się odbywały publicznie. Kiedy podejmowano taką decyzję, w obliczu wielkiego zainteresowania społecznego procesem wydawało się, że pomysł taki ma swoje uzasadnienie. Natomiast samo przeprowadzenie egzekucji skazanych w Gdańsku, w obecności tłumu liczącego dziesiątki tysięcy ludzi, nad którym trudno było zapanować, który wyrwał się spod kontroli, pokazało wyraźnie, że była to decyzja zła. Cała procedura, którą powinien otaczać majestat sprawiedliwości, nabrała wręcz odpustowo-jarmarcznego charakteru. Dwa tygodnie później w Poznaniu sytuacja się powtórzyła przy egzekucji Greisera. To skłoniło władze do refleksji. Nowa władza rządząca Polską stwierdziła wówczas, że egzekucje niemieckich zbrodniarzy będą odbywały się wedle „standardowych” procedur, czyli za więziennymi murami.
Publiczna egzekucja na Pohulance, po niemiecku nazywanej Stolzenbergiem, stała się częścią historii miasta?
Dla Gdańska egzekucja z 4 lipca 1946 roku wyznacza wyraźnie pewną cezurę, na którą uwagę zwrócili socjolodzy, politolodzy. To wyszło po badaniach reakcji mieszkańców - świadków egzekucji na Pohulance, a także dzieci czy wnuków ludzi, którzy tam byli. Z ich opowieści wynika, że było to wydarzenie graniczne - ważne przejście Gdańska okresu wojny i rozliczeń do normalnego życia. Po powieszeniu tych 11 ludzi ze Stutthofu uznano symbolicznie, że wojna się skończyła. Mówiliśmy już o tym - oskarżono i skazano wówczas niejako tych, którzy byli akurat pod ręką. A pamiętajmy, że w kolejnych latach sądzono w tym samym Gdańsku znacznie ważniejsze postaci z załogi obozu. Odbywały się ekstradycje aresztowanych w Niemczech SS-manów, zgodnie z międzynarodowymi procedurami. Jesienią 1947 roku odbyły się jeszcze trzy zbiorowe procesy kilkudziesięciu SS-manów z KL Stutthof, kilkanaście osób skazano na karę śmierci, a wyroki wykonano. Jednak ten rezonans społeczny był już inny, słabszy… Zupełnie inne emocje niż w przypadku pierwszego procesu, tej gdańskiej Norymbergi.
Spośród oskarżonych w pierwszym procesie Kazimierz Kowalski i Erna Beilhardt usłyszeli wyroki więzienia, a Jan Preiss i Aleksy Duzdal zostali uniewinnieni.
Erna Beilhardt, ostatnia z osób, które zasiadły na ławie pierwszego procesu stutthofskiego, zmarła w 1999 roku, w całkowitym zapomnieniu w Niemczech, w poczuciu krzywdy wyrządzonej jej przez Polaków. Jeden z uniewinnionych, Polak, Jan Preiss, wrócił do Bydgoszczy, gdzie przed wojną siedział w polskim poprawczaku za przestępstwa pospolite. W czasie okupacji Niemcy aresztowali go za takie same przestępstwa i dodatkowo za uchylanie się od pracy. Trafił do Stutthofu, został w nim kapo w wieku 23 lat. I on też znęcał się nad ludźmi. Ale niespodziewanie w czasie procesu okazało się, że w jego obronie zeznawało bardzo wielu prominentnych polskich więźniów politycznych ze Stutthofu. Oni bronili jego postawy i postępowania… Okazało się, że ten młody zabijaka-kryminalista lubił bić się na pięści i był w tym dobry. I on raz, w jednym z bokserskich starć w Stutthofie, pobił znienawidzonego przez więźniów Niemca, Selonkę, starszego obozu. I to właściwie wystarczyło do jego uniewinnienia. Po procesie i uwolnieniu w 1946 roku przestał być notowany w kartotekach. Zmarł w 1960 roku w wieku 40 lat. Uniewinniono też Aleksego Duzdala, przedwojennego sprzedawcę książek religijnych. Ten baptysta przed wojną „poniewierał się” z tym swoim interesem po całej Polsce. Był komunikatywny, miał maturę, w wojsku był sanitariuszem. Jego przykład pokazuje, jak łatwo było zrobić z kogoś zbrodniarza. Duzdal, kiedy trafił do Stutthofu w 1942 roku za udział w konspiracji, dostał przydział do szpitala, gdzie stał się sanitariuszem. Zresztą tę pracę w szpitalu wkrótce stracił. Podpadł Niemcom, którzy przyłapali go na próbie nawiązania kontaktu z więźniarką, w której się zakochał. Trafił do ciężkiego komanda. Obóz przeżył. Po wojnie osiadł w okolicach Lęborka, w gospodarstwie, na wsi. Dostał nawet nominację na sołtysa. W pewnym momencie do jego drzwi zapukało kilku dawnych więźniów obozu. Zażądali od niego pieniędzy i kosztowności, które według nich miał zgromadzić jako sanitariusz w Stutthofie. Niczego im nie dał (bo i nie miał), dlatego wrócili po dwóch dniach, razem z UB. Choć relacje o nim były dosyć pozytywne, część świadków zeznawała, że pomagał w niektórych przypadkach ratować życie, to proces i pobyt w więzieniu złamał mu życie. Bronił się przed oskarżeniami o mordowanie więźniów i rzeczywiście został uniewinniony. Natomiast stracił wszystko - kobietę, gospodarstwo, możliwości awansu społecznego. Co ciekawe, po procesie mieszkał przez kilka lat w polskim Sztutowie. Zaczął tu prowadzić sklep, później siedział w stalinowskim więzieniu oskarżony o handel złotem i walutą. Po zwolnieniu był bardzo schorowany. Zmarł w 1960 roku, mając czterdzieści kilka lat.
Na tym kończy się ta opowieść?
Los dopisuje do niej paralele. W zeszłym roku napisała do nas pewna pani, która jest córką jednej ze straconych wówczas nadzorczyń, Evy Paradies. Ona szuka wiadomości o swojej matce, śladów, dokumentów, jakiegokolwiek punktu zaczepienia do historii swojego życia. Nigdy matki nie poznała, nie ma jakichkolwiek śladów osobistych po niej, prócz nazwiska. Urodziła się w czasie wojny, rok przed tym, jak jej matka została nadzorczynią w Stutthofie. Nigdy też nie poznała swojego ojca, ten jest całkowicie nieznany. Zajmowała się nią babka, która w 1945 r. wywiozła ją do Niemiec. Pytała też o to, gdzie jej matka została pochowana… Cóż, ona nie ma grobu, jak wszyscy powieszeni na Pohulance. Co zastanawiające, ta nadzorczyni w żadnym ze swoich zeznań, przesłuchań, nigdy nie przyznała, że ma dziecko… I kolejny wątek - skazana niedawno przed niemieckim sądem sekretarka z KL Stutthof, Irmgard Furhner jest równolatką kobiet, które były sądzone w pierwszym procesie stutthofskim zaraz po wojnie. Pomijając wyrok dla sekretarki, bo w mojej opinii ta kara jest niepoważna, to cała ta sytuacja ma wymiar pouczający, w kontekście pamięci o obozach koncentracyjnych, kary dla sprawców. Poniekąd sprawa, której początek miał miejsce w 1946 r. w polskim Gdańsku, sądzenie ludzi ze Stutthofu, zakończyła się w roku 2022 w Niemczech. Sekretarka, młoda wówczas dziewczyna i sędziwa staruszka dziś, jest pewnie ostatnią osobą osądzoną i skazaną za udział w zbrodniach niemieckich obozów koncentracyjnych. Wspomnienie tego, co widziała i w czym brała udział, zostanie w niej do końca życia, niezależnie od tego, jak bardzo publicznie będzie to wypierać. Ona też należy do lagrowych ludzi. Ich historie powinny pouczać także nas, współczesnych…