O honorze, sprawach honorowych i honorowo wątpliwych, o honoru obronie i zachowaniach honorowych słyszymy stale nawet w kontekście polityki. Człowiekiem honoru chciał pozostać Sławomir Nowak, podając się do honorowej zegarkowej dymisji i zapowiadając, że będzie bronić swej czci do upadłego. Kwestia honoru okazała się też kluczowa w wypadku dymisji gen. Waldemara Skrzypczaka, to właśnie honorowo miał generał zrezygnować po miesiącach honorowego nierezygnowania.
Oprócz honoru ministrów niezwykle ważne są też w Polsce honor drogowców (i liczne próby, którym jest poddawany), honor związkowców, honor miast i miasteczek mierzony zwykle wysokością pomników Jana Pawła II, honor szkół i klas. Nawet polscy piłkarze, jeśli tylko nie grają o wszystko, to grają właśnie o honor. Może dlatego nieco ponad rok temu najważniejsi politycy w kraju dywagowali o honorze (czy raczej jego niedostatkach) byłego już prezesa PZPN Grzegorza Laty. Dziś pewien gdański esbek domaga się przeprosin od… Bogdana Borusewicza za to, że przypisał mu dowodzenie kompletnie nieudaną akcją jego aresztowania w 1982 r. Major Jerzy Domski broni swego esbeckiego honoru - on bowiem by tej operacji z pewnością aż tak nie spartaczył.
Pięć lat temu wspinacze David Kaszlikowski i Eliza Kubarska wytoczyli proces dziennikarce Joannie Onoszko - chodziło tym razem o honor wspinacza i o powieść z kluczem, w której Onoszko podważała ich dokonania podczas wyprawy na pewną grenlandzką ścianę. Środowisko wspinaczkowe zawrzało, ostatecznie rolę sądu honorowego spełniła kapituła nagrody "Jedynka", która odebrała parze wspinaczy to wyróżnienie, publikując druzgocące dla niej uzasadnienie. "Honor Alpinisty" - taki tytuł nosił jeden z najciekawszych reportaży o tej sprawie. Była w tym tytule pewna nuta ironii. Dziś - już bez żadnej, niestety, ironii - pojęcie alpinistycznego honoru przewija się dość stale w rozważaniach dotyczących tragedii na Broad Peak.
Ledwie 70 lat dzieli nas od ostatniego odnotowanego pojedynku honorowego. Dopiero koniec wojny oznaczał w Polsce koniec równoległego pozostawania w kulturze prawa i kulturze honoru. Był tylko jeden kraj, w którym także w tym samym mniej więcej - późnym - momencie dokonała się analogiczna pod wieloma względami przemiana. Japonia. Czy tego chcemy, czy nie, czas, w którym o postępowaniu, zachowaniach i wyborach znacznej części polskich elit mógł decydować kodeks honorowy Władysława Boziewicza, jest więc równie nieodległy od ery, w której o postępowaniu znacznej części japońskich elit mógł decydować kodeks bushido. Przemiana - sięgająca przecież podstaw kultury - dokonywała się i w Polsce, i w Japonii w ekspresowym tempie. Ale w Polsce jakby wolniej.
Już w roku 1970, kiedy Yukio Mishima, wielki japoński pisarz (i prawicowy fanatyk zarazem), popełnił rytualne seppuku po kompletnie nieudanej próbie nakłonienia japońskiej armii do buntu w imię wartości cesarstwa, Japończycy w zdecydowanej większości uważali ten akt za przeniesiony żywcem z ery Shoguna (choć tak naprawdę japońscy oficerowie regularnie posługiwali się samurajskimi mieczami nie tylko do seppuku, ale też do ścinania głów jeńcom i dezerterom zaledwie ćwierć wieku wcześniej). Ale to my zaledwie dwa lata temu widzieliśmy telewizyjną transmisję nieudanej próby honorowego samobójstwa w wykonaniu wojskowego prokuratora w stopniu podpułkownika. Ten szczególny akt miał miejsce w instytucji wymiaru sprawiedliwości. Zdaje się to mieć nawet pewne znaczenie symboliczne.
Gdzie bowiem dziś najczęściej "dochodzimy swego honoru"? W sądzie oczywiście. Fundamentalna instytucja kultury prawa służy nam do podtrzymywania szczątkowych form kultury honoru. W sądzie broni się dziś nawet honoru oficerskiego i żołnierskiego. Sierżant Jacek Żebryk rozpoczął swą słynną krucjatę w obronie honoru kolegów po lekturze skrajnie obraźliwych wpisów w internecie pod informacją o śmierci polskiego żołnierza w Afganistanie. Skierował serię doniesień do prokuratury - część autorów komentarzy została już ukarana przez sąd grzywnami. Ale zaraz, zaraz. Czy o honor - ten "prawdziwy" - można w ogóle walczyć w sądzie? Czy to czasem nie ubite pole jest tym odpowiednim do tego miejscem? W II RP przecież znaczna część honorowych sporów kończyła się nie tyle procesem, co pojedynkiem.
- Nie są objęci prawem honorowym dziennikarze "pism paszkwilowych". Nie wyzywa się oczywiście także na pojedynki kobiet - takie zapisy znajdowały się jednak w kodeksie honorowym Władysława Boziewicza - czyli Kubarska i Kaszlikowski także w dwudziestoleciu musieliby więc udać się po prostu do sądu - wysyłanie sekundantów do Onoszko nie mieściło się w przyjętych normach.
Z kolei Sławomir Nowak stanąłby przed ciekawym dylematem. Mógłby mianowicie ogłosić, że uważa męską część dziennikarzy "Wprost", którzy napisali o jego zegarkach, za autorów "paszkwilanckich" właśnie, więc niekwalifikujących się do pojedynku. Wtedy jednak sam naraziłby się na wyzwanie z ich strony, bo pachniałoby to solidną zniewagą. O tym, czy powinien je podjąć, rozstrzygnąć zaś by musiał sąd honorowy - w tym wypadku cywilny. Jest tu jeszcze jeden problem z dziedziny kazuistyki honoru. Obrażony dżentelmen nie powinien odpowiadać zniewagą - taki zapis znajdował się w artykule 101 kodeksu Boziewicza - i był jedną z jego generalnych zasad. Warto tu zresztą pamiętać, że Boziewiczowy kodeks paradoksalnie jest raczej zabytkiem kultury prawa niż kultury honoru.
Kodeksy honorowe zaczęły w Polsce powstawać całe dziesięciolecia po tym, jak zapoznaliśmy się z Kodeksem Napoleona - dokumentem dość fundamentalnym dla naszej kultury prawa. Pierwszy - "O pojedynkach" Naimskiego - wydany został dopiero w 1881 roku! Dwa następne, Witolda Bartoszewskiego "Pojedynek, jego reguły i przykłady" oraz Zygmunta A. Pomiana "Kodeks honorowy i reguły pojedynku", ukazały się odpowiednio w roku 1885 i 1899. Kodeks Władysława Boziewicza trafił zaś do czytelników dopiero w roku 1919! Ujął ich przede wszystkim swą przejrzystością i logiczną, systemową konstrukcją. A zatem tym, że opisując reguły kultury honoru, posługiwał się Boziewicz wyłącznie językiem i narzędziami kultury prawa. Tylko one bowiem mogły w pełni uregulować płynne często zasady postępowań i zachowań honorowych.
By więc skodyfikować zasady kultury honoru, trzeba było więc najpierw nauczyć się kultury prawa. Znamienne, że kodeks Boziewicza ukazał się w tym samym roku co Mała Konstytucja II RP. I znamienne, że na pierwszą prawdziwą konstytucję odrodzonej po zaborach Polski trzeba było poczekać jeszcze dwa lata. Kiedy natomiast odwołujemy się do bardzo literalnie pojmowanego, precyzyjnie ujętego w paragrafy "prawnego kodeksu" honoru czasów dwudziestolecia i Boziewiczowego kodeksu, zapominamy o honorze i pojedynku traktowanych jeszcze bardziej dosłownie. Bo jako niepodważalny materiał dowodowy w procesie sądowym. Tyle że procesie z ery przednowożytnej. Właśnie taką rolę pełnił w średniowiecznych sądach pojedynek między pozwanym a pozywającym. W wypadku, gdy nie istniała możliwość jednoznacznego rozstrzygnięcia sprawy (słowo przeciw słowu, brak świadków, brak dowodów), chętnie sięgano po dowodzenie za pomocą kijów lub mieczy. I to bynajmniej nie spontanicznie - lecz na wniosek sędziego.
Warto pamiętać, że taka możliwość rozstrzygania sporu nie była zarezerwowana tylko dla stanu rycerskiego i później szlachty. Różnicowano ze względu na stan pozwanego tylko broń używaną w "dowodzie". Jeśli pozwanym był chłop, walka toczyła się na kije. Jeśli rycerz - na miecze (w takiej sytuacji zastrzeżoną dla wyższego stanu broń mógł dostać do ręki również chłop). Równość szans (czyli możliwość korzystania z identycznej broni przez obu pojedynkujących się) była tu niezbędna - pojedynek uważano bowiem w ówczesnym prawodawstwie za jeden z rodzajów "sądów bożych" ("Iudici Dei") - czyli ordaliów.
Gatunkowo był więc dowodem równie poważnym i ostatecznym, jak wyniki pławienia w wodzie czarownicy lub próby żelaza wykonanej na oskarżonym o krzywoprzysięstwo. Do końca XVI wieku pojedynki sądowe były powszechnie stosowane także w polskiej praktyce prawnej. A pierwszy pojedynek stricte honorowy? W erze nowożytnej miał miejsce dopiero w 1547 roku.
Francois de Vivonne, pan na Chasteigneraye, wyzwał kawalera Guya Chabota, przyszłego barona de Jarnac, do walki za wygłoszenie publicznie serii niewybrednych aluzji, a następnie nazwanie go "matkojeb…". Gwoli ścisłości - chodziło o macochę. Chabot stanął do pojedynku i pokonał de Vivonne'a sztychem nazwanym później "Coup de Jarnac" - było to mocne, zaskakujące uderzenie od tyłu. Rana de Vivonne'a nie była chyba bardzo groźna - otrzymał cios w łydkę - jednak upokorzony kawaler manifestacyjnie pozrywał swe opatrunki. A następnie zmarł w wyniku zakażenia.
Pogrążony w żałobie król Henryk II (Vivonne był jego faworytem) wydał edykt, w którym uznał ten pojedynek za stosowne rozwiązanie sporu między oboma panami. Tym samym Francję ogarnęła nowa moda - na pojedynki honorowe właśnie. Niemal natychmiast rozlała się ona po całej Europie - w tym oczywiście i w Rzeczypospolitej. W Polsce trwała nieprzerwanie do II wojny światowej. Nigdy nie przyjęła się u nas jednak wspólna dla Japonii i Rzymu idea honorowego samobójstwa w imię lojalności władcy. Nie istnieją - przynajmniej dwudziestowieczne - próby jej zastosowania w Polsce.
A warto pamiętać, że taką próbę podjął jeszcze na przykład Adolf Hitler - awansując dosłownie w dniu ostatecznej klęski generała von Paulusa, dowódcę wojsk niemieckich w Stalingradzie, do najwyższego w Wehrmachcie stopnia feldmarszałka. "Nigdy w historii niemiecki marszałek nie został wzięty żywcem do niewoli" - taką uwagę rzucił Hitler, podpisując stosowny dokument. "Nie zrobię mu tej przyjemności" - miał zaś odpowiedzieć świeżo upieczony feldmarszałek von Paulus w swym otoczonym już przez Rosjan sztabie w podziemiach stalingradzkiego uniwermagu natychmiast, gdy przez radio dowiedział się o tym rzeczywiście dość zobowiązującym zaszczycie. Sytuacja Paulusa i jego armii była już jednak naprawdę kompletnie beznadziejna. Tego samego dnia nowy feldmarszałek wyszedł z bunkra i poddał się Rosjanom. Odmówił podpisania rozkazu kapitulacyjnego - tłumacząc się oczywiście względami honorowymi. - To nie honor dla pana ratować życie swych żołnierzy? - odpowiedział mu wściekły sowiecki generał. Przez długi czas Rosjanie wyłapywali po ruinach resztki Niemców.
Nie dziwił los esesmanów czy gestapowców stawianych natychmiast pod ścianą. Ale Sowieci natychmiast rozstrzeliwali także nawet lekko rannych czy tylko osłabionych głodem i zimnem żołnierzy Wehrmahtu. To już jednak zdecydowanie nie były czasy honoru. Ostatni w polskich dziejach odnotowany przez historyków pojedynek honorowy miał miejsce trzy lata po stalingradzkim dramacie - w roku 1946 w Wielkiej Brytanii. Na szable walczyli ppłk Leonard Zub-Zdanowicz, były cichociemny, i rtm. Zygmunt Pohorski, spadochroniarz z brygady gen. Sosabowskiego. Ten drugi obraził pierwszego w wojskowym kasynie, podając w wątpliwość lojalność Zuba-Zdanowicza względem AK - legendarny cichociemny przeszedł bowiem do struktur NSZ (i wraz z Brygadą Świętokrzyską zdołał przedostać się na Zachód, co ze względu na marsz za zgodą Niemców jest do dziś kwestią bardzo kontrowersyjną). Szermierka dwóch wielokrotnie sprawdzonych w boju komandosów musiała być widowiskowa. Skończyła się dość okropnym przecięciem policzka Zuba-Zdanowicza.
Legenda głosi, że oficer musiał się przez dłuższy czas ukrywać przed narzeczoną i to mimo że zbliżał się termin ślubu. Od tego dnia - 17 lutego 1946 roku - kodeks Boziewicza stał się dokumentem martwym. Obowiązujące i dziś kodeksy honorowe powróciły natomiast raczej do tradycji przedpiśmiennej - właściwej w zasadzie dla przedprawnej kultury honoru. Mają je pseudokibice, mają więźniowie, mają niektóre grupy przestępcze. Całej reszcie z nas pozostały inne kodeksy: karny i cywilny. Mimo zaś, że tak często to w sądzie szukamy potwierdzenia swego honoru, samego pojęcia trudno w kodeksach szukać. Nie ma też już w nich zapisów penalizujących pojedynki. A już nigdy nie było zapisów traktujących w specjalnych kategoriach inne zachowania honorowe z tradycji dwudziestolecia, o których wspominamy dziś rzadziej niż o oficerskich fechtunkach.
Ot choćby takiego, jak pobicie w łóżku, we własnym wileńskim mieszkaniu przez liczną grupę oburzonych oficerów chorego profesora filozofii Stanisława Cywińskiego, który ośmielił się napisać (aluzyjnie) o zmarłym już marszałku Piłsudskim jako o "kabotynie". W tym samym czasie inna grupa oficerów katowała redaktora naczelnego gazety, która ośmieliła się artykuł Cywińskiego wydrukować. Obie eskadry obrońców honoru działają na rozkaz rozwścieczonego tekstem Cywińskiego generała Stefana Dąb-Biernackiego. Trzykrotnie - z podobnych powodów - ekipy oficerów stłukły też pisarza Adolfa Nowaczyńskiego. Raz jego kolegę po piórze Tadeusza Nowakowskiego. Takie bicie (kilku, kilkunastu na jednego) mieściło się jak najbardziej w regułach honorowych. Kodeks karny traktowałby je raczej jak brutalny napad - niemal za każdym razem jednak bijącym oficerom udawało się wywinąć od surowszej kary. Oczywiście za sprawą kodeksu honorowego.