Od października 1939 r., gdy dowódca polskiej Marynarki Wojennej kontradmirał Józef Unrug trafił do niewoli, Niemcy nie przestawali zabiegać o jego względy. Często przesadnie oddawali mu honory i saluty. Nadskakiwali, proponując przywileje niedostępne innym polskim wyższym oficerom wziętym do niewoli. Byli pewni, że w którymś momencie ten niemiecki szlachcic i były kapitan Kaiserliche Marine wreszcie ustąpi i wróci „tam, gdzie jego miejsce”, czyli w szeregi Kriegsmarine. Wtedy goebbelsowska propaganda mogłaby otrąbić wielki sukces. „Unrug będzie walczył dla Führera” - krzyczałyby nagłówki „Völkischer Beobachter” i gadzinówek wydawanych w Generalnej Guberni. Był tylko jeden „problem”. Nie zanosiło się, by admirał w ogóle brał pod rozwagę taką decyzję. Uprzejme gesty Niemców nie stopiły zimnej wyniosłości, z jaką się do nich odnosił. Niektórym hitlerowskim oficerom nawet nie podawał ręki. Mało tego, często zdarzało się, że ostentacyjnie rozmawiał z nimi przez tłumacza, chociaż język niemiecki był pierwszym, jakim w życiu się posługiwał. Nie godził się także, by w obozach nadawano mu nadzwyczajne przywileje. Słowem, manifestował swoją polskość i solidarność z byłymi podkomendnymi, raz po raz upokarzając Niemców.
Ci jednak nie dawali za wygraną. W lutym 1940 r. ponowili próbę przekabacenia admirała. Józef Unrug przebywał wtedy w oflagu nieopodal urokliwej miejscowości Spittau nad Drawą w Karyntii. Pewnego dnia do obozu przybyła delegacja wysokich rangą oficerów Wehrmachtu. Wśród nich znajdował się mjr Walter von Unruh, wcześniej m.in. pierwszy nazistowski komendant Warszawy, kuzyn byłego dowódcy marynarki z niemieckiej linii Unrugów. Miał on przekonać swojego krnąbrnego krewniaka, by ten w końcu przejrzał na oczy i zechciał służyć swojemu „prawdziwemu vaterlandowi”.
62-letni von Unruh szedł na czele delegacji, która wkroczyła do baraku zajmowanego przez polskiego admirała. Wysoki, postawny, ubrany w elegancki granatowy mundur Józef Unrug powitał swoich gości oschle. Von Unruh serdecznie zagaił do niego po niemiecku. Tamten odpowiedział mu po francusku. Zaskoczony oficer spytał go, siląc się na żartobliwy ton, czy może zapomniał on, jak się mówi po niemiecku. Na to Unrug stwierdził spokojnie, ale stanowczo, że postanowił nie posługiwać się tym językiem do końca życia, od kiedy doszły go wieści o „krwawej niedzieli”, jaką Niemcy urządzili we wrześniu 1939 r. w Bydgoszczy. Na to dictum von Unruh i jego świta zrozumieli bezsens przeciągania tej rozmowy. Na odchodne, by zakamuflować zakłopotanie, któryś z oficerów zapytał admirała, czy czegoś aby mu nie potrzeba. Ten, wskazując na okno baraku, powiedział, że trzeba je uszczelnić…
Delegacja wycofała się w milczeniu. Unrug znów odrzucił ich wyciągniętą dłoń. Brzydziła go myśl o skalaniu zdradą swojego żołnierskiego honoru - wartości, którą cenił nade wszystko. Od 1919 r. wiernie służył Polsce - ojczyźnie, którą wybrał i kochał. Dał temu dowód w 1939 r., gdy jako jeden z ostatnich dowódców złożył broń. Oto koleje losu tego nieugiętego, acz lekko kontrowersyjnego bohatera.
W kajzerowskiej flocie
Według niemieckich źródeł heraldycznych protoplastą rodu Unrugów był znany z niezwykłej porywczości rycerz Hans Kurt zwany „Ohne Ruhe” (czyli „Niespokojny”), który zrobił karierę w wojskach cesarza Ottona I Wielkiego (X w.). Pisownia nazwiska, polska Unrug i niemiecka Unruh, wywodziła się od jego przydomka. Początkowo familia ta zamieszkiwała Turyngię, ale przez wieki rozrosła się na tyle, że jej przedstawicieli można było spotkać w Saksonii, Brandenburgii, Czechach, na Śląsku, w Wielkopolsce, na Pomorzu i w Prusach. Nasz bohater wywodził się ze śląskiej linii rodu, która u progu XIX w. przeniosła się do Wielkopolski. Z czasem uległa ona stopniowej polonizacji, ugruntowanej konwersją z protestantyzmu na katolicyzm. Dwaj stryjowie admirała czuli się na tyle Polakami, że oddali swe życie, walcząc z zaborcami w czasie powstań wielkopolskiego (1848 r.) i styczniowego. Jego ojciec Tadeusz Gustaw Unrug także nie miał problemów z określeniem tożsamości narodowej, choć był pruskim generałem-majorem. I Józefa, i jego młodszego brata Michała (1896-1974), mimo że był żonaty z saksońską hrabianką Izydorą von Bünau, ukształtował na wzorowych polskich patriotów.
Józef Unrug urodził się 7 października 1884 r. w Brandenburgu nad Hawelą, mieście nieopodal Berlina, w którego garnizonie służył jego ojciec. Od najmłodszych lat wychowywał się w osobliwej atmosferze, wyjątkowo sprzyjającej nauce języków obcych. Z matką mówił po niemiecku, z rodzicami po francusku, a z ojcem po polsku. Naukę tego ostatniego języka uzupełniał, przez lata uczęszczając na korepetycje udzielane przez polskich imigrantów.
Szkołę podstawową i gimnazjum ukończył już w Dreźnie. Po maturze w 1904 r. - podążając za młodzieńczymi marzeniami, ale wbrew opinii rodziców, którzy widzieli w nim kawalerzystę bądź agronoma - zdał egzaminy do Akademii Morskiej w Kilonii. Może pobudki Unruga były początkowo romantyczne, niemniej jego wybór był jak najbardziej racjonalny. Trzeba przyznać, że ówczesna służba w niemieckiej flocie wojennej kusiła możliwością szybkiej kariery. U progu XX w. Kaiserliche Marine wkraczała w fazę intensywnego rozwoju. Berlin postanowił rzucić wyzwanie Wielkiej Brytanii, dotychczas największej potędze morskiej na świecie, i systematycznie wodował w swoich stoczniach kolejne okręty wojenne, zwłaszcza pancerniki (tzw. drednoty) i krążowniki. Wzrost zapotrzebowania na wykwalifikowanych oficerów wróżył kadetom, że nie utkną na długo w tabeli rang.
Już w 1907 r. Józef Unrug otrzymał awans na swój pierwszy stopień oficerski. Po kolejnych kilku latach praktyki, a pływał m. in. na okrętach patrolujących wody Azji Wschodniej od Japonii po Indonezję, promowano go na porucznika. Do wybuchu I wojny światowej przyszły polski admirał służył na krążownikach i pancernikach, w tym na olbrzymim „drednocie” „Friedrich der Grosse”. Warto podkreślić, że na manewrach w strzelaniu uzyskiwał najlepsze wyniki w całej cesarskiej flocie.
Po wybuchu wojny Unrug pływał głównie na okrętach podwodnych. Najpierw, jako oficer nawigacyjny na U-30, uczestniczył w kilku patrolach wzdłuż wybrzeży Wielkiej Brytanii. Można je zaliczyć do bardzo udanych. U-Boot zatopił cztery spore angielskie jednostki. Za te wyczyny Unrug otrzymał Krzyż Żelazny II klasy. Po przejściu kursu podwodniaków awansował na kapitana w 1915 r. Jednak aż do końca wojny z rzadka powierzano mu dowodzenie U-Bootami w patrolach bojowych. Głównie zajmował się szkoleniem podwodniackich załóg. Musiał jednak w jego karierze zdarzyć się jakiś spektakularny sukces na polu walki, niestety nieznany historykom, skoro we wrześniu 1918 r. otrzymał Żelazny Krzyż I klasy.
Niedługo potem Niemcy zostały pokonane. Olbrzymie straty, jakie zadały U-Booty flotom ententy, nie mogły zmienić losów wojny. Kilka miesięcy później, na mocy traktatu wersalskiego, gros okrętów podwodnych cesarskiej floty zostało zezłomowanych bądź skonfiskowanych na poczet reperacji wojennych. Kaiserliche Marine, niedawno jeszcze tak potężna, przestała istnieć.
W marcu 1919 r. Józef Unrug złożył dymisję. Został zwolniony ze służby i przyznano mu dożywotnią emeryturę. 34-latek mógł rzucić wojsko i zająć się gospodarowaniem rodzinnym majątkiem w wielkopolskim Sielcu koło Żnina. Zrobił jednak zupełnie inaczej. W maju tego samego roku przybył do Warszawy i zgłosił się do służby we flocie odradzającej się Rzeczypospolitej. Była to dość śmiała decyzja. Polska nie miała jeszcze wtedy ani jednego okrętu, nie mówiąc o dostępie do morza.
Emeryt
Polska Marynarka Wojenna została powołana do życia rozkazem Piłsudskiego pod koniec listopada 1918 r. Unrug, rozpoczynając w niej służbę, został zweryfikowany ze stopniem kapitana. Nie było mu łatwo. W zdominowanym przez byłych oficerów flot carskiej i austriacko-węgierskiej korpusie oficerskim nie bardzo mu ufano. Integrację z kolegami utrudniał mu dodatkowo jego z lekka wyniosły, pełen rezerwy styl bycia, połączony z mentalnością zasadniczego, pedantycznego, służbisty. W dodatku, po latach przerwy, gdy mówił tylko i wyłącznie po niemiecku, miał trudności z poprawnym wysławianiem się po polsku. Wszystkie te cechy nie miały jednak znaczenia wobec jego profesjonalizmu, doświadczenia i energii, z jaką wziął się do organizowania floty. Wspomnijmy tylko, że to on osobiście zakupił drugi okręt, na którym po latach niewoli zawieszono polską banderę - ORP „Pomorzanin”. Jego pracowitość przyczyniła się do regularnych awansów. W 1923 r. był już komandorem porucznikiem i piastował stanowisko szefa Sztabu Dowództwa Floty w Pucku. I wtedy popadł w konflikt z kolegami oraz otoczeniem swojego szefa admirała Kazimierza Porębskiego. Wielu irytowała jego zasadniczość, wymaganie żelaznej dyscypliny oraz żądanie posłuchu. Za to on nie mógł znieść sytuacji, w której ciągle ktoś niweczy jego pracę dla dobra floty i lekceważy jego osobę. Do dziś trwają dywagacje, jaki czynnik bezpośrednio sprawił, że pod koniec 1923 r. Unrug złożył dymisję i odszedł na emeryturę.
Opuścił Puck i udał się do Sielca. Nie wracał już sam. Towarzyszyła mu 28-letnia małżonka Zofia, którą poślubił dwa lata wcześniej. Razem z nią, osobą o równie zasadniczym usposobieniu, zaczął zaprowadzać iście pruski dryl w folwarku. Długo w nim zresztą nie wytrzymał. Był urodzonym wojskowym. Dyrygowanie parobkami nie satysfakcjonowało go tak jak szkolenie kadetów. Nie dano mu długo czekać na szansę powrotu do armii.
Dowódca floty
Na początku 1925 r. w Marynarce Wojennej wybuchła tzw. afera minowa. Wiązała się ona z malwersacjami, które popełnili wysocy rangą oficerowie floty przy zakupie min zagrodowych z Estonii. Prokurator wojskowy wszczął śledztwo w tej sprawie. Skandal przeciekł do prasy, która mocno go nagłośniła. Przeciwko kierownictwu floty rozpoczęto nagonkę w Sejmie. Generał Władysław Sikorski, ówczesny minister spraw wojskowych, postanowił zatkać usta prasie i opozycji, przeprowadzając rewolucję kadrową we flocie. Wiceadmirałowi Kazimierzowi Porębskiemu serdecznie podziękowano za służbę. Na stanowisku szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej zastąpił go komandor Jerzy Świrski. Ten zaś, świadomy kompetencji Józefa Unruga, namówił go na powrót do aktywnej służby. Od czerwca 1925 r. nasz bohater został dowódcą Floty i Obszaru Nadmorskiego. Warto podkreślić, że obaj panowie dotrwali na swoich „stołkach” do 1939 r. Jak piszą złośliwi historycy, wynikało to jedynie z tego, że w środowisku legionowym, które przejęło władzę po maju 1926 r., nie było żadnych oficerów marynarki.
Tandem Świrski - Unrug nie miał prostego zadania. Tworzyli praktycznie niemal od zera polską flotę, z całą konieczną do jej funkcjonowania infrastrukturą - portami wojennymi w Gdyni i na Helu oraz nadmorskimi fortyfikacjami. Dysponowali przy tym mocno ograniczonymi funduszami. W budżecie państwa, wstrząsanego turbulencjami gospodarczymi, priorytet miały wydatki na wojska lądowe. Opłakaną sytuację ratowały w niewielkim stopniu zbiórki Funduszu Obrony Morskiej. Umożliwiły one m.in. budowę okrętu podwodnego „Orzeł”.
Koniec końców w przededniu wybuchu wojny polska marynarka wojenna składała się z czterech niszczycieli („Burza”, „Wicher”, „Grom”, „Błyskawica”), pięciu okrętów podwodnych („Wilk”, „Ryś”, „Sęp”, „Orzeł”, „Żbik”), jednego stawiacza min („Gryf”) oraz kilku mniejszych jednostek pomocniczych i szkolnych. Niestety powstały one kosztem lotnictwa morskiego i rozbudowy nadmorskich umocnień, co później okazało się sporym błędem.
Lata spędzone w Gdyni były chyba najlepszym okresem w życiu Józefa Unruga. To tutaj, w oksywskiej willi, było mu dane cieszyć się dostatkiem, satysfakcją zawodową i rodzinnym szczęściem (w 1930 r. urodził mu się jedyny syn Horacy). Atak Niemiec bezpowrotnie zmienił jego życie.
Bohater?
W razie wybuchu wojny z Niemcami kontradmirałowi Józefowi Unrugowi wyznaczono dwa zasadnicze zadania. Miał przeszkadzać w komunikacji morskiej między Rzeszą a Prusami Wschodnimi, a także jak najdłużej bronić dwóch najważniejszych baz marynarki w Gdyni i na Helu. Przy czym od razu zakładano, że będzie musiał radzić sobie z obroną bez trzech niszczycieli („Burza”, „Błyskawica” i „Grom”). One, w ramach operacji „Peking”, miały odpłynąć jeszcze przed wybuchem walk do portów sojuszniczej Anglii, by uniknąć szybkiego zniszczenia (przeforsowanie tej koncepcji kosztowało Świrskiego sporo zdrowia; marszałek Rydz-Śmigły uważał, że powinny one „bohatersko zostać zatopione w walce o obronę kraju”). I tak się stało 30 sierpnia. Tak więc do realizacji tych koncepcji obronnych Unrug, oprócz pozostałych w Polsce okrętów, miał 16-18 tys. ludzi i kilkanaście samolotów.
1 września 1939 r. Niemcy rzucili przeciwko obrońcom Wybrzeża spore siły. Mieli druzgocącą przewagę. Oto jak opisał ją biograf admirała Mariusz Borowiak:
Na morzu przewaga Niemiec była dziesięciokrotna. W powietrzu piloci Luftwaffe praktycznie byli bezkarni, nie napotykając żadnego przeciwnika. Na lądzie przewagę ilościową szacowano jako najmniej przytłaczającą, bo dwuipółkrotną, przy czym zdecydowanie lepsze było uzbrojenie przeciwnika.
Jak w tych ciężkich warunkach Józef Unrug sprawdził się jako dowódca? Okazuje się, że przyszły tytuł „bohatera września”, nadany mu przez potomnych, był mocno na wyrost.
Przede wszystkim wybuch wojny, o czym wspominali później jego oficerowie, wywołał u niego „głęboki kryzys psychiczny”. Wzmacniał go dodatkowo atak łuszczycy, dziedzicznej choroby, która powodowała silny dyskomfort. Czynniki te powodowały, iż 54-letni admirał w pierwszych dniach września był zupełnie bierny. Miało to poważne implikacje.
Nie dopilnował wykonania operacji „Rurka”, czyli zaminowania Zatoki Gdańskiej. Było to jedno z podstawowych polskich założeń obronnych. Zadanie to miał wykonać stawiacz min ORP „Gryf” w towarzystwie niszczyciela „Wicher”. Jednak kapitan „Gryfa”, bombardowany przez Niemców, uznał, że jest to zbyt niebezpieczne i powrócił do bazy. Unrug jako dowódca powinien przeforsować wykonanie tej strategicznej misji - tymczasem milczał.
W jeszcze gorszym świetle stawia Unruga sposób, w jaki „wykorzystywał” w walce okręty podwodne. Początkowo ustawiły się one wzdłuż polskiego wybrzeża, by zapobiec ewentualnemu niemieckiemu atakowi. On tymczasem nie następował. Polskie jednostki zaczęły więc, wobec braku rozkazów z centrali na Helu, pływać po Bałtyku, skutecznie ukrywając się przed niemieckimi atakami. Nie wiedziały, czy mają płynąć do Wielkiej Brytanii, czy ruszyć do ataku. Nieraz przy tym miały okazje zniszczyć niemieckie statki handlowe, ale… rozkaz Unruga im na to nie pozwalał. Dlaczego? Ponieważ torpedowania nieuzbrojonych i niekonwojowanych statków zabraniały międzynarodowe konwencje. Tak oto kurczowe trzymanie się „rycerskiego honoru” w erze wojny totalnej sprawiło, że miliony wydane na okręty podwodne w nawet najmniejszym stopniu nie przysłużyły się Polsce. Z braku rozkazów każdy kapitan działał na własną rękę. Trzy okręty dały się internować w Szwecji. Dwa, „Wilki” i „Orzeł” dotarły do Wielkiej Brytanii.
Tymczasem trwały walki. Z polską flotą nawodną poszło Niemcom błyskawicznie - 3 września, po zatopieniu na Helu „Gryfa” i „Wichra”, właściwie ją unieszkodliwili. Zdecydowanie bardziej opornie szło im na lądzie. Gdynię i Kępę Oksywską zdobyli dopiero 19 września po krwawych walkach z żołnierzami dowodzonymi przez płk. Stanisława Dąbka.
20 września rozpoczęli ofensywę na Półwysep Helski. Polscy wojacy bronili się dzielnie. Sprzyjały im warunki terenowe. Na wąskim pasie ziemi przewaga liczebna i ogniowa nie mogła być przez Niemców łatwo wykorzystana. Borykali się za to z innymi problemami. Unrug, który odzyskiwał dawny wigor, musiał się także zmagać z „piątą kolumną”. Miejscowi Kaszubi, niechętni kontynuowaniu walki tuż pod ich domami, napadali na polskich wojskowych. Co więcej, w jednym z oddziałów na stronę niemiecką chciało przejść stu żołnierzy. Admirałowi udało się zażegnać ten kryzys bezkrwawo. Jednak był to dla niego niepokojący sygnał, że lepiej przerwać opór, niż dopuścić do walk bratobójczych. Poza tym dalsza obrona nie miała już sensu. Pociągnęłaby za sobą tylko niepotrzebne ofiary, a Hel tak czy inaczej zostałby wzięty. Wobec tych faktów Unrug zdecydował się skapitulować. 2 października 1939 r. 3,5-tysięczna załoga Helu poddała się, jako przedostatni oddział polskiej armii w kampanii wrześniowej. W zmaganiach z Wehrmachtem poległo około stu ich kolegów.
Z Murnau do Maroka
W niemieckich obozach jenieckich admirał Józef Unrug, jak wspomniano wyżej, był bardzo dobrze traktowany. Mimo sporych wysiłków nazistom nie udało się zwerbować go do Kriegsmarine. Jego nieugięta, a czasami wręcz butna postawa za drutami wobec Niemców obrosła legendą nie mniejszą niż obrona Helu. Swoją epopeję po oflagach (przebywał w ośmiu z nich) zakończył w Murnau, skąd wyzwolili go żołnierze gen. Omara Bradleya.
Po wojnie trafił do Wielkiej Brytanii. Tu wreszcie spotkał się ze swoją rodziną - żoną i synem. Zaczął służbę w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Po ich likwidacji, w 1948 r., został zdemobilizowany, a nawet, co było rzadkością, otrzymał emeryturę. Nie pobierał jej jednak. Wraz z żoną wyjechał do Maroka, gdzie przyjaciele z dawnych lat załatwili mu pracę. Były admirał doglądał stanu floty kutrów rybackich w ich firmie. Potem, od 1951 r., pracował w Agadirze jako kierowca w przedsiębiorstwie górniczym. W 1958 r. Unrugowie, coraz mocniej odczuwający dolegliwości związane z wiekiem, wyjechali do Francji. Tutaj zamieszkali w polskim domu dla emerytów w Lailly-en-Val pod Orleanem.
Józef Unrug, legenda polskiej armii, zmarł na raka w 28 lutego 1973 r. Jest pochowany na cmentarzu Montrésor.