W Polsce znamy przypadek Edyty Bartosiewicz. Wielki sukces na początku lat 90., gdy wokalistka stała się jedną z największych ikon nowej muzyki, która po przełomie 1989 r. zalała właśnie co utworzone polskie rozgłośnie radiowe - a później przepadła na wiele lat, uczciwie przyznając się w wywiadach, że nie poradziła sobie z depresją wywołaną nagłym, ogromnym sukcesem. Podobny scenariusz - tylko w globalnym wymiarze - przerobił zespół Portishead. A wszystko zaczęło się od albumu „Dummy”.
Z Portishead od początku były problemy. Grupa nie chciała udzielać wywiadów, niechętnie zgadzała się na sesje zdjęciowe, przekonanie jej do nagrania teledysku graniczyło z cudem. Ale tych problemów by nie było, gdyby zespół nie nagrywał wybitnej muzyki. A tu zaczęło się właśnie od „Dummy”. Album powstał w 1994 r. i stał się niemal z marszu modelowym przykładem zjawiska, które zaczęto określać jako Bristol sound. Nazwa wzięła się od angielskiej miejscowości Bristol, z której wywodziły się i Portishead, i Massive Attack, a oznaczała jasno określony typu muzyki znany również jako trip-hop. W skrócie - chodzi o muzykę elektroniczną, ale wolniejszą niż techno (tempo mierzyło się w bitach na minutę - przy techno sięgało ono 120-130 uderzeń na minutę, brit pop grano dużo wolniej, w tempie 60 bitów na minutę).
„Dummy” to zdecydowanie płyta dla osób o silnych nerwach i dużej odporności na minorowe dźwięki i ponure piosenki. Takie utwory jak „Sour Times”, „Glory Box”, czy „Wandering Star” pięknie dowodzą, że Portishead byli w swojej epoce mistrzami retroelektroniki. Ale grupa zniosła to ciężko. Po nagraniu dwóch albumów znikła - jak Bartosiewicz. Na kolejny album czekaliśmy niemal 10 lat.
Posłuchaj utworu „Glory Box”: