Najpierw okradali, później zabili. Rocznica makabrycznej zbrodni na ojcu Wandy Rutkiewicz w Łańcucie

Jaromir Kwiatkowski
Przejażdżka rowerem. Zbigniew Błaszkiewicz z dziećmi: Jurkiem i Wandą, Wrocław, lata 40. XX w.
Przejażdżka rowerem. Zbigniew Błaszkiewicz z dziećmi: Jurkiem i Wandą, Wrocław, lata 40. XX w. Archiwum
6 grudnia br. minęło 50 lat od zamordowania w Łańcucie Zbigniewa Błaszkiewicza, ojca himalaistki Wandy Rutkiewicz. Główny sprawca otrzymał karę śmierci. Wyrok wykonano.

Spis treści

Zbigniew Błaszkiewicz, rocznik 1910, spędził dziecięce i młodzieńcze lata na tzw. Wisielówce w Łańcucie, w willi należącej do rodziców – Władysława, historyka, szanowanego profesora miejscowego gimnazjum, oraz jego żony Ewy, gospodyni domowej. Błaszkiewiczowie mieli jeszcze młodszą od Zbigniewa o cztery lata córkę Jadwigę, która została dentystką.

Zbigniew chodził do gimnazjum, w którym uczył jego ojciec. W 1928 roku, po maturze, wyjechał do Lwowa na studia. Skończył Wydział Mechaniczny tamtejszej Politechniki. Z czasem stał się cenionym projektantem m.in. oczyszczalni ścieków.

Losy wojenne rzuciły go na teren Litwy. Tam, w Kownie, poznał swoją przyszłą żonę, Marię Pietkun. W Płungianach, 4 lutego 1943 roku, przyszła na świat, jako drugie z czwórki dzieci, córka Wanda.

Wisielówka

W 1946 roku Błaszkiewicz zdecydował się na repatriację do Polski. Wraz z rodziną wyruszyli z Płungianów w bydlęcym wagonie. Po miesiącu dotarli do Łańcuta. Zamieszkali z rodzicami Zbigniewa w willi na Wisielówce.

Stosunki synowej z teściową nie układały się najlepiej. Na dodatek Zbigniew, miesiąc po przywiezieniu rodziny do Łańcuta, wyjechał do Wrocławia. Wynajął tam pokój i znalazł pracę w odradzającej się Politechnice.

Rozłąka z rodziną trwała kilka miesięcy. Inżynier dostał dom. Zrujnowany, ale duży. W 1947 roku ściągnął rodzinę do Wrocławia. Odtąd dzieci Błaszkiewiczów przyjeżdżały do Łańcuta jedynie na wakacje. Jednak po śmierci babci Ewy w 1963 roku Wanda bywała tam coraz rzadziej, a gdy stała się znaną alpinistką – wcale.

Na Wisielówkę przyjeżdżał za to kilka razy w roku, na krótkie urlopy, Zbigniew Błaszkiewicz. Sam lub z nową towarzyszką życia, Stanisławą (małżeństwo z Marią zakończyło się w 1972 roku rozwodem, poprzedzonym kilkunastoletnią separacją).

Lokatorzy

Po śmierci rodziców (ojciec zmarł jeszcze wcześniej niż mama, bo w 1949 roku) Zbigniew odziedziczył połowę willi. Składały się na nią kuchnia, trzy pokoje, łazienka, ganek, sionka oraz spiżarnia z piwnicami. Na co dzień stała pusta. Drugą połowę jego siostra sprzedała w 1964 roku i osiedliła się w Rzeszowie.

Jesienią 1972 roku do drzwi willi zapukali Zofia i Stanisław K., młode małżeństwo z małą córeczką. Błagali o wynajęcie pokoju i kuchni, bo – jak twierdzili – nie mają gdzie się podziać. Rozmawiała z nimi Stanisława. Obiecała, że przekona do tego Zbigniewa, którego akurat nie było w domu. Błaszkiewicz zgodził się wynająć lokatorom pokój i kuchnię. Umówił się z nimi na trzysta złotych czynszu miesięcznie. Postawił warunki: przyjeżdżając do Łańcuta, chciał mieć do dyspozycji pozostałe dwa pokoje, które podczas jego nieobecności miały być cały czas zamknięte. Ponadto lokatorzy mieli pilnować domu i dbać o porządek w ogrodzie. Małżeństwo zgodziło się, inżynier wydał klucze.

Miesiąc później, podczas kolejnego pobytu w Łańcucie, Błaszkiewicz zauważył, że ktoś majstrował przy zamku w drzwiach do jego pokoju. Sąsiedzi zza ściany skarżyli się, że zginęła im z piwnicy szynka i słoiki z kompotami.

6 grudnia 1972 roku Błaszkiewicz przyjechał do Rzeszowa. W Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego konsultował projekt oczyszczalni ścieków, który chciał wykonać dla Łańcuta. Stamtąd miał udać się na Wisielówkę.

Rozminął się z telegramem, który wysłał do niego łańcucki znajomy, lekarz i kolekcjoner staroci Władysław Balicki, zaniepokojony tym, że na bazarze rozpoznał jedną z książek z biblioteki Błaszkiewicza. Balicki napisał: „Twoja biblioteka jest w sprzedaży na rynkach”. Podał jednak błędny numer domu inżyniera, przez co telegram dotarł z opóźnieniem.

Zaginięcie

Kiedy Błaszkiewicz w ustalonym czasie nie wrócił do Wrocławia, Stanisława zaczęła się niepokoić. W rzeszowskim BPBK dowiedziała się, że Zbigniew był tam 6 grudnia, ale wyszedł około 19 – taką godzinę wpisał do książki wejść i wyjść. Niepokój kobiety wzmogła treść telegramu od doktora Balickiego.

Stanisława pojechała do Łańcuta. Dochodziła północ, gdy dotarła do domu na Wisielówce. Zapukała do sąsiadów mieszkających w drugiej części willi. Dowiedziała się, że nie widzieli Zbigniewa, za to widzieli nowych lokatorów jeżdżących jego rowerem. Poszła na milicję. Milicjanci odmówili jednak interwencji o tak późnej porze. Poszli do willi dopiero następnego dnia rano. Stanisława zauważyła książki i inne rzeczy z dużego pokoju, spakowane w narzutę, którą przywiozła kiedyś z Wrocławia. Zaczęła krzyczeć do milicjanta, że to „oni” zabili Zbigniewa. Lokator, 25-letni Stanisław K., twierdził, że inżynier dotarł do willi 6 grudnia wieczorem, ale już następnego dnia rano przyjechał po niego mężczyzna w czarnym kapeluszu. Wsiedli do samochodu, odjechali i już więcej go nie widział.

14 grudnia 1972 roku Stanisława wraz z Jadwigą, siostrą Zbigniewa, szukały inżyniera w szpitalach Rzeszowa i Łańcuta. Bez rezultatu.

Dzień później Stanisław K. wraz z żoną Zofią zostali zatrzymani przez milicję, gdy próbowali uciec z willi na Wisielówce z rzeczami należącymi do Błaszkiewicza. Była wśród nich siekiera, młotek bez trzonka i szpadel poplamiony na stylisku – prawdopodobne narzędzia zbrodni. Tego samego dnia lokator przyznał się do zamordowania Błaszkiewicza, przewiezienia wózkiem dziecięcym jego ciała i zakopania zwłok w stodole. Zwłoki wskazał następnego dnia rano. Zatrzymani zostali także dwaj kompani, którzy 6 grudnia wieczorem w willi Błaszkiewicza pili z małżeństwem K. wino (ukradzione inżynierowi), grali w karty i ping ponga – 18-letni Henryk M. i 22-letni Zbigniew K., brat Zofii K.

Kilka godzin później milicja zawiadomiła Marię Błaszkiewicz, że jej były mąż został zamordowany. Wandzie tę tragiczną wiadomość przekazał telefonicznie mąż jej siostry. Zadzwoniła do ciotki, do Rzeszowa. Ciotka potwierdziła. 18 grudnia Wanda przyjechała do Łańcuta. M.in. obejrzała ślady krwi i sprawdziła, co zostało z pamiątek rodzinnych.

Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci były liczne rany głowy, złamania kości czaszki, stłuczenie mózgu i inne rany zadane tępymi narzędziami o ostrych krawędziach. Stwierdziła także dwukrotne zacięcie na szyi, ale – jak zeznał podczas procesu biegły lekarz – rany te nie były groźne dla życia.

Zbigniew Błaszkiewicz został pochowany w rodzinnym grobowcu na Cmentarzu Komunalnym w Łańcucie. Wanda z mamą sprzedały niebawem „ich” część willi.

Mord

Wynajmując pokój z kuchnią małżeństwu K., Błaszkiewicz bardzo źle trafił. Ale skąd mógł wiedzieć, że Stanisław K. ma już na koncie dwa wyroki: za kradzież motorowerów należących do pracowników WSK i za udział w zbiorowym gwałcie? Nie miał natomiast żadnego zawodu, wręcz unikał pracy. Podczas procesu oskarżyciel publiczny nazwał go „awanturnikiem, pijakiem i leniem” oraz „pasożytem społecznym”.

Lokatorzy urządzili z wynajętej willi miejsce alkoholowych libacji. K. wraz z kompanami włamał się do pokojów inżyniera, skąd ukradł m.in. rower, dwa gąsiory z 75 litrami owocowe-go wina, 3,5 litra wódki, 30 kg orzechów włoskich, sporo książek i innych przedmiotów. Włamał się także do piwnic sąsiadów zajmujących drugą połowę domu.

Na podstawie ustaleń ze śledztwa i procesu możemy odtworzyć przybliżony przebieg zbrodni. Inż. Błaszkiewicz dotarł do Łańcuta 6 grudnia 1972 roku po godzinie 20. Zapukał w okno kuchni, przez które zobaczył rozbawione towarzystwo, w tym nieznanych mu mężczyzn grających w ping ponga na rozsuwanym stole (w imprezie – oprócz małżeństwa K., Henryka M. i Zbigniewa K. – uczestniczyli także siostra Zofii K., Helena, oraz Stanisław O., jej narzeczony). Po wejściu do domu inżynier zauważył rozbitą szybę w drzwiach do jednego ze swoich pokojów oraz skradziony rower na werandzie. Wzburzony zażądał, aby wszyscy obcy natychmiast opuścili mieszkanie. Kiedy zauważył jeszcze brak wielu innych przedmiotów, oświadczył, że udaje się na milicję celem zgłoszenia kradzieży.

Stanisław K. przeprosił, obiecał pokryć wyrządzone szkody i prosił, by Błaszkiewicz nie szedł na milicję. Inżynier jednak skierował się do wyjścia. Stanisław K. wziął leżący na parapecie kuchni młotek i uderzył nim właściciela willi w głowę. Henryk M. i Zbigniew K. „poprawili” obuchem siekiery, młotkiem i ciężką szklaną popielniczką (sekcja zwłok wykazała, że zmarłe-mu zadano łącznie 11 ciosów). Nad leżącym inżynierem pochyliła się żona Stanisława K. i przeciągnęła kuchennym nożem po gardle konającego.

Ostatnie zdanie, jakie miał wypowiedzieć Błaszkiewicz, brzmiało: „Jezus Maria, co robicie?”. Wszystko to działo się w kuchni i trwało około kwadransa. W pokoju za ścianą spała 3-letnia córka małżeństwa K.

Stanisław K. wyciągnął z kieszeni denata portfel z 7 tysiącami złotych. „Odpalił” Henrykowi M. 2 tys., a szwagrowi, Zbigniewowi K. - 1,5 tys. zł. Resztę zachował dla siebie (jego żona zeznała później przed sądem, że były to tylko 3 tys. i że Stanisław K. nic jej nie wspominał o tym, by dzielił się pieniędzmi z kompanami). Za te pieniądze kupili z żoną odzież, obuwie, jedzenie, jak również poduszki i pościel, które chcieli zabrać uciekając z Wisielówki. Stanisław K. zdjął też z ręki inżyniera zegarek Atlantic, a jego żona - dwa złote sygnety.

Cała czwórka zmyła ślady krwi z podłogi w kuchni, ścian i kredensu. Wywiozła też wózkiem zwłoki i zakopała je w stodole.

Proces

11 grudnia 1973 roku, rok po tragedii, przed Sądem Wojewódzkim w Rzeszowie ruszył proces o zabójstwo inż. Zbigniewa Błaszkiewicza. Na ławie oskarżonych zasiedli: Stanisław i Zofia K., Henryk M. i Zbigniew K. Wanda Rutkiewicz, na swoją prośbę, została oskarżycielem posiłkowym.

Procesem „żył” cały Rzeszów i Łańcut. Na każdą rozprawę, która odbywa się w największej sali, jaką dysponował sąd, wydawano 120 kart wstępu. Ok. 200 osób, dla których nie było miejsca na sali, oczekiwało na sądowych korytarzach.

Sąd musiał konfrontować zeznania złożone w trakcie procesu z tymi ze śledztwa, bo oskarżeni wielokrotnie je zmieniali. Stanisław K. przyznał się jedynie do kradzieży książek i innych wartościowych przedmiotów, które później – wraz z Henrykiem M. i Zbigniewem K. – sprzedawali, przeznaczając zarobione pieniądze na wódkę, ale kategorycznie nie przyznawał się do zabójstwa. „Wyjaśnienia składał w sposób spokojny, do pewnego stopnia nawet chełpliwy, bez cienia skruchy” – relacjonowały „Nowiny Rzeszowskie”.

Również Henryk M. i Zbigniew K. nie przyznali się do morderstwa, a jedynie do kradzieży. Zgodnie twierdzili, że gdy po przybyciu inżyniera na Wisielówkę zaczęła się awantura, całe towarzystwo, oprócz Stanisława K., ubrało się i opuściło willę. Henryk M. zeznał, że dom opuściła także Zofia K,, która jednak później wróciła. W środku miał zostać jedynie Błaszkiewicz i Stanisław K. Oskarżeni Henryk M. i Zbigniew K. mieli pójść do świetlicy klubu „Turkus” w Łańcucie na film „Wielkie ucieczki”, nie potrafili jednak wskazać nikogo, kto by to potwierdził.

Zofia K. zeznała, że – oprócz niej i męża – w zabójstwie, a później grzebaniu zwłok, uczestniczyli także Henryk M. i Zbigniew K. Kategorycznie zaprzeczyła, by wychodzili oni z mieszkania, a nawet wskazała narzędzia, jakimi posługiwali się podczas dokonywania zbrodni. Potwierdziła to wszystko podczas konfrontacji z pozostałymi oskarżonymi. Przyznała się też do poderżnięcia gardła Błaszkiewiczowi nożem kuchennym. Tłumaczyła to „szokiem”, jakiego doznała w wyniku całego zajścia. Nie przyznała się natomiast, by miała coś wspólnego ze ściągnięciem z ręki denata zegarka i dwóch sygnetów. „Nowiny Rzeszowskie” relacjonowały, że „trudno było dopatrzeć się w jej zeznaniach i sposobie zachowania się choćby cienia skruchy”.

Stanisław O. twierdził przed sądem, że gdy Błaszkiewicz zrobił Stanisławowi K. awanturę o kradzież rzeczy z jego pokoju, z mieszkania wyszedł tylko on i Helena K. Na pewno natomiast zostało w środku małżeństwo K., Henryk M. i Zbigniew K. Zapewnił, że w śledztwie zeznał inaczej, bo bał się zemsty Henryka M. i Zbigniewa K.

Wersje w śledztwie zmieniała też Halina K., siostra Zofii K. Według niej, mieszkanie opuścili kolejno Zbigniew K., Henryk M., a następnie ona i Stanisław O. Za chwilę dobiegła do nich Zofia K. i poprosiła o papierosa. Po jego wypaleniu wróciła do domu, oni zaś całą czwórką poszli w kierunku miasta. Rozstali się na tzw. krzyżówce – Henryk M. i Zbigniew K. mieli jeszcze zajść do klubu. Po konfrontacji z O. Halina K. zeznała już tak jak on: że z willi wyszli tylko oboje, a zostali w niej – oprócz małżeństwa K. – także Henryk M. i Zbigniew K. Na pytanie sądu, dlaczego po konfrontacji zmieniła zeznania, Halina K. stwierdziła, że nie wie.

Wyrok

Prokurator domagał się dla trzech oskarżonych kar śmierci i pozbawienia ich praw publicznych na zawsze. Dla Zofii K. – kary 25 lat pozbawienia wolności i pozbawienia praw publicznych na 10 lat.

W ostatnim słowie Stanisław K. oświadczył, że mocno żałuje tego, co się stało, bo nie żywił do zabitego żadnej urazy. Prosił o wymierzenie mu takiej kary, na jaką zasługuje. Henryk M. i Zbigniew K. jeszcze raz zaprzeczyli, że brali udział w zabójstwie i prosili o uniewinnienie. Zofia K. wniosła o wymierzenie jej takiej kary, by mogła jeszcze wrócić do swojego 3-letniego dziecka.

18 lutego 1974 roku Sąd Wojewódzki w Rzeszowie skazał Stanisława K. na karę śmierci i utratę praw publicznych na zawsze. Henrykowi M. i Zdzisławowi K. wymierzył po 25 lat po-zbawienia wolności i utratę praw publicznych na 8 lat. Zofii K. – 15 lat pozbawienia wolności, utratę praw publicznych na 8 lat oraz 3 tys. zł grzywny.

Sąd Najwyższy złagodził kary dla Henryka M. i Zdzisława K., ale po rewizji nadzwyczajnej prokuratora generalnego ten sam sąd w poszerzonym składzie przywrócił pierwotne wyroki rzeszowskiego sądu. Kara śmierci (przez powieszenie), zasądzona Stanisławowi K., została wykonana 14 kwietnia 1975 roku w Wojewódzkim Areszcie Śledczym w Krakowie przy ul. Montelupich.

Pozostali oskarżeni wyszli na wolność w latach 80. Podobno znaleźli pracę i nowe środowiska. Nie weszli już w kolizję z prawem. Czy nadal nie odczuwali skruchy, tego się już nie dowiemy.

Przejażdżka rowerem. Zbigniew Błaszkiewicz z dziećmi: Jurkiem i Wandą, Wrocław, lata 40. XX w.
Przejażdżka rowerem. Zbigniew Błaszkiewicz z dziećmi: Jurkiem i Wandą, Wrocław, lata 40. XX w. Archiwum
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Najpierw okradali, później zabili. Rocznica makabrycznej zbrodni na ojcu Wandy Rutkiewicz w Łańcucie - Nowiny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia