„Nie chichocz, nie ćmij”. Grubiańscy ludzie byli plagą w teatrach, kinach i na zabawach tanecznych

Bogdan Nowak
Dobre wychowywanie obowiązało w każdej sytuacji, także na weselach. Na zdjęcie wesele na Nowym Mieście w Zamościu. Odbyło się w latach 40. ubiegłego wieku
Dobre wychowywanie obowiązało w każdej sytuacji, także na weselach. Na zdjęcie wesele na Nowym Mieście w Zamościu. Odbyło się w latach 40. ubiegłego wieku ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zamościu
„Jak przygotowywać się na zabawę? Przede wszystkim trzeba się porządnie umyć, aby nie razić innych zapachem potu (...)” – czytamy w jednej z porad opublikowanych w 1956 r. „Na zabawę taneczną idziemy przede wszystkim po to, żeby tańczyć. Niewłaściwie więc postępują ci mężczyźni, którzy stłoczeni w jeden kąt ćmią papierosy i obserwują tańczące pary (...). Szczególnie jest to rażące, gdy kobiety tańczą ze sobą, bo nie mogą się doczekać aż mężczyźni zaproszą je do tańca”.

To nie był jednak chyba największy kłopot. W latach 50 ub. wieku wiele osób było nieobytych towarzysko, nieokrzesanych. Z wielu powodów. Wojna wypaczyła część ludzkich charakterów i tradycyjnych modeli zachowania. Efekt? Grubiańscy ludzie byli prawdziwą plagą w teatrach, kinach, restauracjach czy na zabawach tanecznych. Wywołali też niejedną bójkę. Co można było z tym zrobić?

W sukurs szły wydawane w wielotysięcznych nakładach poradniki. Od porad puchły też gazety. Co ważne, wiele forsowanych przez autorów tych publikacji zasad nadal jest aktualnych. Warto się im przyjrzeć.

Godne pospolitego prymitywa

Potańcówki w latach 50. ub. wieku były niezwykle popularne. Organizowano je niemal w każdym miasteczku, wsi i przysiółku. Potrzebna była do tego jedynie zbita z desek „estrada”. Układano ją często bezpośrednio na ziemi, a w wersji luksusowej budowano także zadaszenie, które miało chronić tańczących przed deszczem. Wówczas wystarczyło zorganizować kapelę, lub przynajmniej harmonistę i można było szaleć do białego rana.

Takie zabawy organizowano także w miejskich parkach, na plażach, domach kultury oraz w coraz liczniej powstających świetlicach wiejskich. Często były one drewniane. To mogło stanowić niebezpieczeństwo. Dlatego autorzy Poradnika Gospodyni Wiejskiej wydanego w 1956 r. przez Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne tłumaczyli, iż tańczący na potańcówkach mężczyźni nie powinni palić papierosów, bo mogliby zaprószyć ogień w świetlicy, a nawet w – jakimś tanecznym uniesieniu – podpalić włosy partnerek.

Dobrze wychowany tancerz nie powinien też ruszać w pląsy w czapce, szaliku czy zabłoconych kaloszach. Dlaczego? Były to jaskrawe dowody złego wychowania, godne pospolitego prymitywa. Sezon na potańcówki rozpoczynał się wiosną (najwięcej organizowano ich w maju: ten miesiąc uznawano za najbardziej romantyczny), a kończył we wrześniu. Tańczono najczęściej walczyki, fokstroty, tanga, oberki i polki. Jednak ówczesny taniec także był nie lada wyzwaniem. Jak tłumaczyli autorzy poradników, mężczyzna nie powinien wówczas „w sposób mało skoordynowany podrzucać do góry rąk”, bo wyglądało to nieładnie. Gdy natomiast obejmował partnerkę wpół – nie powinien jej zanadto przeginać, bo taka para mogła się „przewalić” na parkiet i poturbować siebie lub kogoś. Ponadto kobiecie trudno było skoordynować taneczne ruchy, gdy jej partner zbyt gwałtownie podrygiwał. A gdy robił to w wyniku pijackiego amoku – należało go unikać.

„Trzeba pamiętać, że picie nadmiernej ilości alkoholu na zabawie jest niekulturalne, prowadzi bowiem do awantur wywoływanych przez pijanych” – przestrzegano w powojennych poradnikach. „Niewłaściwie zachowuje się dziewczyna, gdy chichocze i odwraca się od mężczyzny, który chce nawiązać z nią rozmowę. Podczas tańca najlepiej w ogóle nie rozmawiać, bo rozmawiając nieuważnie się tańczy, często depcze partnerkę po nogach lub potrąca inne pary”.

Nie mów bełkotliwie, nie pluj

Niełatwo było zachować się (w emocjach) także przy stole np. w przerwie zabawy tanecznej, również na weselach. Także czytamy o tym w Poradniku Gospodyni Wiejskiej: „Jeść należy cicho, bez siorbania, mlaskania, chlipania. Jarzyny, kluski, kartofle i mielone kotlety jemy widelcem, przy jedzeniu mięsa nie mielonego posługujemy się nożem i widelcem (...). Niedopuszczalne jest wkładanie noża do ust. Należy używać noża i widelca jednocześnie, a nie jak to robią niektórzy, najpierw krajać mięso, a potem przekładając widelec do prawej ręki: jeść tylko widelcem”.

Nie wolno było rozmawiać przy jedzeniu, bo było to niehigieniczne, a słowa stawały się mało wyraźne, bełkotliwe. Gdy ktoś wkładał przy jedzeniu do ust łyżkę bokiem, a nie przodem również dawał świadectwo braku ogłady. Takich ograniczeń nakładano na rozbawionych obywateli znacznie więcej. Niedopuszczalne było np. rzucanie na podłogę zużytych chusteczek papierowych, strzepywanie tam popiołu z papierosów, przyczesywanie włosów przy stole oraz „wydłubywanie brudu” spod paznokci.

Potańcówki często kończyły się bijatykami, bo nie wszyscy przestrzegali zasad dobrego wychowania... Życie kulturalnego człowieka składało się nie tylko z potańcówek i biesiad. Czasami trzeba było również pójść do kina lub teatru. Co jednak należało zrobić gdy istniało podejrzenie, że nie wszystko w tych „przybytkach” obywatel zrozumie?

„W kinie nie należy hałasować, czytać głośno napisów (...)” – tłumaczyli autorzy poradnika. „Sztuka grana w teatrze da nam natomiast przyjemność i korzyść, jeśli zrozumiemy jej sens. Dobrze by więc było, aby ci, którzy jadą z wycieczką ze wsi do miasta na sztukę teatralną zupełnie im nieznaną, poprosili organizatora o odczyt przed przedstawieniem, na temat sztuki i autora, kupili program w teatrze i przejrzeli go w przerwach, a po powrocie do domu dokładnie przeczytali”.

Po wyjściu z teatru, kina, ale także świetlicy czy restauracji mężczyźni powinni zawsze iść po lewej stronie kobiet z którymi idą w parach. Zaśmiecanie podczas takich wędrówek chodników i ulic papierami czy ogryzkami było niedopuszczalne. Nie wolno było też pluć. Nie należało także skracać sobie drogi po trawnikach czy rabatkach.

Nie stracisz na grzeczności

Dość skomplikowane – oczywiście dla osób bez ogłady towarzyskiej – w czasach „wczesnego PRL-u” były zasady poznawania nowych osób. Tak wyłuszczono je w Poradniku Gospodyni Wiejskiej.

„Na powitanie kobieta pierwsza wyciąga rękę do mężczyzny, osoba starsza – do młodszej” – czytamy. „Należy podawać rękę ruchem zdecydowanym, ściskać dłoń wyraźnie, ale nie za mocno. Całować w rękę można tylko w wyjątkowych wypadkach, kobiety starsze, matkę lub babkę (ale na pewno nie księdza!) (...). Mężczyzna spotykając znajomych kłania się zdejmując czapkę lub kapelusz, przy czym powinien koniecznie wyjąć papierosa z ust (znowu ten papieros!) i ręce z kieszeni. Kobieta kłaniając się kobiecie, czy odkłaniając się mężczyźnie pochyla lekko głowę”.

Nie wszystko było jasne. Bo kto właściwie powinien rozpoczynać wzajemne ukłony? „Mężczyzna pierwszy kłania się kobiecie, kobieta młodsza kłania się pierwsza kobiecie starszej, uczeń czy uczennica – nauczycielce czy nauczycielowi” – wyliczały poradniki. „Człowiek uprzejmy jeśli w jakimś wypadku nie jest pewny, kto pierwszy powinien się ukłonić – kłania się pierwszy, gdyż jak się to mówi, nikt jeszcze nie stracił na grzeczności. Należy również kłaniać się osobom, z którymi się gniewamy, chyba, że chcemy zerwać znajomości z daną osobą (...). Ten kto wchodzi do mieszkania, stołówki, świetlicy, biura pierwszy mówi obecnym: dzień dobry”.

Istnieli jednak osobnicy, którzy potrafili kulturalnie zachować się na ulicy czy w pracy, ale... w rodzinnym domu sobie folgowali. Byli oni piętnowani przez autorów poradników z czasów PRL-u. „Niektórzy potrafią się zdobyć na grzeczne, uprzejme zachowanie w stosunku do ludzi obcych (...), a zachowują się niegrzecznie, a często wręcz ordynarnie wobec osób najbliższych” – czytamy. „Ludzie ci uważają, że z osobami bliskimi nie trzeba się krępować, a więc mogą dać folgę złości, zdenerwowaniu, wszelkim objawom złego humoru (...). Jakże bezmyślnie postępują kobiety, które potrafią być miłe i uprzejme dla gości, a dla rodziny, na co dzień, są nieznośne, zawsze skrzywione, zrzędzące, opryskliwe, narzekające, zaniedbane, szybko tracą więc miłość męża i zaufanie dzieci”.

Zdaniem autorów poradnika, taka postawa odbijała się na wyglądzie ówczesnych pań, które „z braku miłości otoczenia” brzydły na potęgę, starzały się, a często były także samotne. Niestety, miały one czasami podstawy do opryskliwych zachowań.

„Ile tragedii małżeńskich powoduje mąż awanturnik, który jest miły dla kolegów w pracy, w domu zaś brutalny, opryskliwy, despotyczny? – pytali retorycznie autorzy poradników. „Domownicy powinni zdobywać się na wzajemne ustępstwa i przestrzegać form grzeczności w stosunku do osób bliskich (...). Należy witać się i żegnać z rodziną przychodząc i wychodząc z domu (...). Matce i żonie należy podawać płaszcz gdy wychodzą, pomóc nieść paczki na ulicy, kobiety przepuszczać pierwsze w drzwiach itd.”

Co z tą łyżeczką?

Takich porad udzielano kiedyś na pęczki. Człowiek, który nie miał jednak dostępu do fachowej literatury dotyczącej zasad savoir-vivre i bon ton nie znajdował się na straconych pozycjach. Dlaczego? Wystarczyło się wówczas po prostu wykazać dobrą wolą. „Życzliwość i delikatność w stosunku do innych może w większości wypadków wskazać drogę właściwego postępowania” – podpowiadano w poradnikach. Jednak nie wszystkie kłopoty dało się w ten sposób rozwiązać.

„W jadłodajni na drugie danie dostaliśmy mizerię na oddzielnych talerzykach. Czy należało ją przełożyć na talerz z kartoflami i mięsem? Czy dopuszczalne jest zjadanie owoców z kompotu z pomocą widelca, którym jadło się drugie danie? Jeśli nie, to co robić skoro łyżeczek nie podają?” – dopytywała się czytelniczka o imieniu Hania na łamach „Przekroju” z grudnia 1974 r.

Nie umiemy powiedzieć czy te dylematy udało się kiedykolwiek rozstrzygnąć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Styl życia

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia