„Na piersiach Marii Zimnej”. Ocean samogonu i przegrana bitwa z bimbrarzami

Bogdan Nowak
Widok pijanych ludzi był kiedyś powszechny. Na zdjęciu jeden z barów w Zwierzyńcu. Zdjęcie ze zbiorów Adama Gąsianowskiego
Widok pijanych ludzi był kiedyś powszechny. Na zdjęciu jeden z barów w Zwierzyńcu. Zdjęcie ze zbiorów Adama Gąsianowskiego Andrzej Albigowski
- Mama miała taki wielki kufer, a w nim ukryty sprzęt do produkcji samogonu. Coś tam się stale gotowało, przelewało, bulgotało. I powstawał z tego alkohol. Podczas niemieckiej okupacji w naszym domu wytwarzano go sporo. Można było nim potem handlować, jakoś się utrzymać – opowiada 84-letni mieszkaniec jednej z miejscowości w powiecie zamojskim. - Za PRL-u ludzie także pędzili samogon, ale już bardziej pod strachem, daleko od posterunków milicji, gdzieś po lasach. Bimber był dostępny, ale oficjalnie bano się go pić, przechowywać. Tak jest zresztą do dziś.

Milicja w czasach PRL-u niestrudzenie tropiła bimbrowników. Za najbardziej zagrożone tym procederem w latach 50. ub. wieku uznano województwo warszawskie, białostockie, łódzkie, rzeszowskie i lubelskie. Jak wynika z relacji naszego rozmówcy... nie bez powodu. Walka z bimbrem była zacięta, ale bezskuteczna.

Wieś zalana jest samogonem

- Pamiętam, że w czasach PRL-u było mnóstwo melin, w których można było kupić nielegalny alkohol, w tym także bimber – wspomina pochodzący ze Zwierzyńca Adam Gąsianowski, właściciel Muzeum Fotografii w Zamościu. - Czasami taki interes prowadziły różne babcie. Wszyscy o tym wiedzieli, nawet okoliczni milicjanci. Mundurowi zresztą sami tam alkohol kupowali. Takie meliny były likwidowane przez władzę tylko wtedy, gdy im ktoś jakoś szczególnie podpadł.

Pan Adam zapamiętał, że w czasach PRL-u jedna z takich pokątnych melin działała przy ul. Wąskiej w Zwierzyńcu. - Co ciekawe, funkcjonowała niedaleko ulicy Monopolowej w tym mieście, co przeszło wręcz do anegdoty – wspomina z uśmiechem Adam Gąsianowski. - Pamiętam, że alkohol nie był w takich melinach wcale tak bardzo tani... Różne tego typu przybytki oferowały także przekąski, jakieś kanapki czy śledzie. Można było również kupować na krechę, czyli pieniądze oddać później.

Bimber był w czasach PRL-u uważany za jednego z najważniejszych wrogów ludowej ojczyzny. Nie chodziło bynajmniej o zdrowie obywateli, a raczej o łamanie państwowego monopolu na wyrób bardzo pożądanego i poszukiwanego towaru – alkoholu. Bimbrowników piętnowała prasa, radio, a potem telewizja. Bez skutku.

„Pijani maszyniści rozwalają pociągi, pijani robotnicy psują maszyny, pijana inteligencja pracuje pod psem, sprawy w urzędach utykają co krok, zaniedbywane przez pijanych urzędników, którzy jeśli przychodzą trzeźwi do biur to po to, żeby wyciągnąć u petentów łapówki na dalsze picie” – grzmiał w 1947 r Jerzy Waldorff, znany publicysta. „Wieś zalana jest bimbrem produkowanym niemal po wszystkich chałupach”.

Ocean samogonu

Nie była to wówczas nowość. Samogon (bimber, księżycówkę) na wielką skalę zaczęto pędzić w naszym kraju podczas I wojny światowej. W tym czasie w imperium Romanowów wprowadzono prohibicję. Została wówczas wstrzymana oficjalna produkcja alkoholu, a zapasy zniszczono. Miało to podobno pobudzić naród rosyjski oraz ludy przez niego ciemiężone (np. Polaków) do ofiarnej, trzeźwej walki o carskie interesy. Polskie pijaństwo nie znosiło jednak próżni. To był największy bodziec do rozwoju alkoholowego „czarnego rynku”. Efekt? Samogon był wszędzie.

Doszło do tego, że stał się on nawet półoficjalnym środkiem płatniczym. Sytuacja nie zmieniła się, gdy zabór rosyjski (Zamojszczyzna znajdowała się w nim niemal w całości) zajęły wojska austro-węgierskie. Także wówczas jak grzyby po deszczu powstawały nielegalne bimbrownie.

Gdy Polska w 1918 roku odzyskała niepodległość, znów otwarto legalne zakłady, w których produkowano alkohol. Jego sprzedaż została jednak objęta monopolem. Dzięki temu zabiegowi, jak oszacowano, aż dziesięć procent dochodów państwa pochodziło z produkcji napojów wyskokowych. Było zatem o co walczyć. Jednak nielegalna produkcja alkoholu nadal miała się świetnie. W 1919 roku na terenie Rzeczpospolitej działało podobno ok. 20 tys. nielegalnych gorzelni. Ile wyprodukowano w nich samogonu? Bez wątpienia był to prawdziwy ocean tego wysokoprocentowego napoju.

Władze nie odpuszczały. W latach 30. ubiegłego wieku likwidowano w naszym kraju po trzy do pięciu tysięcy nielegalnych gorzelni rocznie. Niszczono też wyprodukowany samogon. Jego produkcja nie była jednak zbyt skomplikowana. Łatwo ją było zorganizować. Jak to wyglądało? Aparaturę do produkcji „księżycówki” ukrywano zwykle w jakiejś oborze, szopie czy w leśnych ostępach.

Można ją było także zamontować w łazienkach (jeśli ktoś takie posiadał) czy kuchniach domów, a potem bloków mieszkalnych. Potem należało przygotować zacier lub „zajzajer” np. według słynnej receptury grunwaldzkiej. Jak tłumaczono, jej skrócony zapis wygląda jak data sławnej bitwy z Krzyżakami. Potrzebny był zatem jeden kilogram cukru, cztery litry wody i 10 dkg drożdży.

Taki roztwór musiał sobie „poleżakować” przez dwa tygodnie, a następnie rozpoczynał się żmudny proces destylacji. Zwykle wystarczała do tego metalowa bańka na mleko, wężownica (często własnej produkcji) oraz odpowiedni system przewodów. Potem do takiego zestawu często włączano także alkoholomierz, dzięki któremu można było dokładanie zbadać „moc” napoju na różnych etapach produkcji. Podobno niektórzy bimbrownicy, aby zwiększyć „alkoholowego kopa” dodawali do samogonu karbid lub sodę. Byli też ponoć tacy, którzy uważali, że fermentacje alkoholową może ułatwić ludzki mocz. Dodawano go więc czasami do roztworu.

Podczas II wojny światowej produkcja samogonu trzymała się znakomicie, zwłaszcza w Generalnym Gubernatorstwie. Zbyt był wówczas ogromny. Co ciekawe, to podobno dopiero wówczas powstała alternatywna nazwa dla samogonu – bimber. Dokładnie nie wiadomo skąd ona pochodzi. Według jednej z wersji, przyjęła się ona po zatruciu nielegalnym samogonem niejakiego Antoniego Bimbra, mieszkańca ulicy Miedzianej w Warszawie. Mężczyznę z trudem odratowano. Ta jego samotna, heroiczna walka z samogonem w organizmie została uwieczniona w potocznych rozmowach (o alkoholu) mieszkańców okupowanej stolicy. I tak już zostało.

Źli, zorganizowani bimbrarze

Samogon traktowano jako „lek na koszmar okupacji”. Popyt na ten płyn był zatem ogromny. Dlatego powstały duże, krajowe centra produkujące nielegalny trunek np. w Legionowie, niedaleko Warszawy. Pracowało tam wiele osób. Bo społeczeństwo nie traktowało wówczas produkcji bimbru jako coś niewłaściwego. Na pewno nie uważano jej za przestępstwo.

To się jednak zmieniło w czasach PRL-u. Bimbrownicy stali się wówczas oficjalnymi wrogami ludu, odszczepieńcami, szkodnikami i trucicielami. Byli przez władze wyłapywani, zwykle dzięki donosom. Gdy tak się stało, na oczach sąsiadów, odprowadzano ich w kajdanach do milicyjnych pojazdów, a potem odstawiano do aresztów. Niszczono też aparaturę służącą do produkcji samogonu, a sam alkohol wylewano.

„Sprawa jest ważna (…)” - przekonywał Jerzy Waldorff. „Jeśli nie ważniejsza, to w każdym razie niemal tak ważna, jak sprawa granic zachodnich. Bo społeczeństwo skretyniałych opojów tych granic nie utrzyma. W ogóle diabli nas wezmą!”.

Rozpoczęto wielką batalię z bimbrownikami. Jedną z takich bitew opisał w 1947 r. Stefan Buczek na łamach poczytnego „Przekroju”. Zwycięstwo MO, ORMO i KBW było w niej zupełne. Nie przyszło jednak łatwo.

„Zorganizowani bimbrarze (pisownia oryginalna) przygotowali całą sieć różnych przeszkód i zasadzek” – czytamy w artykule. „Niedawno mała ekipa złożona z urzędników Ochrony Skarbowej i żołnierzy MO, wyruszając na obławę w okolice Legionowa, najechała na podłożoną przez bimbrarzy minę. Siedem osób zostało ciężko rannych, z tego później dwie ofiary zmarły w szpitalu (…). Patrole podchodzą do miejscowości Legionowo-Cegielnia. Pachną bzy. Z okiem domów wyglądają zaspane twarze mieszkańców. Ścieżką między opłotkami przekrada się kobieta. Podchodzi do niej patrol: rewizja. Na piersiach kobiety znaleziono przymocowane paskiem, dziwnego kształtu blaszane nakrycie. Wewnątrz bimber”.

Kobieta nazywała się Maria Zimna. Jej zatrzymanie było pierwszym sukcesem opisywanej akcji. Potem przyszły kolejne.

Oszczędny amator

„Pusty dom. Okna zabite deskami, ale ogrodzone, groźne i niedostępne. Zasieki. Wewnątrz – gorzelnia. Beczki zacieru z mąki żytniej, z którego wyprodukować można ok. 400 litrów samogonu. Właściciela nie ma. I nikt się nawet nie przyznaje do tej posiadłości (…)” - notował dalej Stefan Buczek. „W lesie (w okolicach miejscowości Jabłonna) trzy wielkie bimbrownie. Kotły jeszcze ciepłe (…), szereg beczek z gotowym zacierem o ogólnej pojemności około tysiąca litrów. Próbujemy surówkę: karbid – trucizna. W tych gorzelniach przerabiano miesięcznie około 30 wagonów mąki żytniej na samogon. Po całkowitym zniszczeniu urządzeń leśnych bimbrowni zmęczeni wracamy na kwatery”.

W 1945 roku zlikwidowano w kraju ponad siedem tysięcy nielegalnych bimbrowni, a rok później już… 28 tysięcy. W 1947 r. także zniszczono ich wiele (tylko w opisywanej w „Przekroju” akcji zlikwidowano 31 gorzelni oraz zatrzymano 76 osób). Jednak bimbru w Polsce nadal nie brakowało. Z kilku powodów. Legalna wódka w sklepach nadal była za droga dla wielu obywateli. Jej wysoką cenę tłumaczono dbałością o budżet państwa oraz… walką z pijaństwem.

Społeczeństwo radziło sobie jak umiało. Jeszcze w latach 70. i 80. ub. wieku w miejsce wielu zlikwidowanych bimbrowni zaraz powstawały następne. Tak było także w naszym regionie.

„Bimber tańszy” – taka myśl przyświeca wszystkim entuzjastom pozamonopolowego alkoholu” – napisała 4 października 1985 r. jedna z zamojskich gazet. „Ten oparty na porównaniu ceny wódki w sklepie i cukru często zawodzi. Przekonał się o tym Jan K. ze wsi Wojciechówka (gm. Tyszowce) u którego 23 września funkcjonariusze MO podczas przeszukania posesji, znaleźli kompletną aparaturę do produkcji bimbru. Oszczędny amator nielegalnego alkoholu do jego produkcji przystosował chłodnicę z samochodu”.

Jak jest dzisiaj? Nielegalne bimbrownie nadal działają. O niektórych dowiadujemy się… z hukiem. W 2014 r. ogólnopolskie media informowały np. o pewnej eksplozji instalacji do produkcji bimbru w Katowicach. Doszło do niej w jednym z domów. Siła wybuchu była tak wielka, że podmuch wyrwał drzwi wejściowe do pomieszczenia bimbrowni. 53-letni właściciel tego przybytku z poważnymi obrażeniami ciała trafił do szpitala.

Bimber nie jest aż tak zły?

Z bimbrownikami teraz walczą policjanci z wydziałów do walki z przestępczością gospodarczą. Niektóre z ich sukcesów także były opisywane przez prasę. Np. w marcu 2009 r. funkcjonariusze odnaleźli aparaturę do produkcji samogonu w Gruszce Małej w powiecie zamojskim. Jej 58-letni właściciel wpadł podczas wytwarzania trunku. Był podobno najściem policji zaskoczony. Nielegalny sprzęt zamontował w łazience swojego domu. Policjanci zabrali temu człowiekowi 28 litrów samogonu oraz 55 litrów zacieru.

Aparaturę do produkcji bimbru w styczniu 2018 r. mundurowi odkryli w jednym z domów oraz w pomieszczeniach gospodarczych w gminie Zamość. Odkryto tam 100 litrów zacieru. Procederem zajmował się pewien 65-letni obywatel. Pomagała mu w tym podobno 52-letnia kobieta. Wykryto wówczas na tej posesji również sprzęt do nielegalnej produkcji papierosów. A przy okazji wyszło na jaw, że bimbrownik kradnie prąd.

Za nielegalny wyrób alkoholu grozi nawet do jednego roku pozbawienia wolności. Jednak doniesień o tym procederze nadal nie brakuje.

- Jestem pewien, że w naszych lasach i gospodarstwach istnieje jeszcze wiele bimbrowni. Taka jest siła tradycji i… uzależnienia – mówi 84-letni mieszkaniec Zamojszczyzny. - Zresztą właściwie wykonany bimber nie jest w smaku aż tak zły.

od 7 lat
Wideo

Czy inflacja jest w odwrocie?

Polecane oferty

* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia