28 kwietnia 1947 r. rozpoczęto Akcję „Wisła”. Tylko na Zamojszczyźnie przesiedlono ponad 16 tys. osób

Bogdan Nowak
Kwiecień 1947. Deportacja w ramach akcji „Wisła”
Kwiecień 1947. Deportacja w ramach akcji „Wisła” Wikipedia
Wielka Akcja (lub Operacja) „Wisła” rozpoczęła się 28 kwietnia i trwała do końca lipca 1947 r. W wyniku działań wojskowych wysiedlono w granicach ówczesnej Polski ok. 140 tys. osób pochodzenia ukraińskiego (w tym rodziny mieszane: polsko-ukraińskie). Tak było także na Zamojszczyźnie. Najwięcej osób przesiedlono w powiecie hrubieszowskim.

Z danych opublikowanych w książce pod redakcją Eugeniusza Misiło pt. „Akcja Wisła. Dokumenty i materiały” wynika, iż taki los spotkał tam 8992 osoby cywilne (m.in. 527 z Uhrynowa, 449 z Tudorkowic, 327 z Dłużniowa, 201 z Czerniczyna, 185 z Budynina, 181 z Dołhobyczowa), a w powiecie tomaszowskim – 6841 mieszkańców (m.in. 705 z Hrebennego, 593 z miejscowości Kornie, 522 z Rzeczycy, 437 z Wierzbicy, 254 z Ulhówka, 169 z Wasylowa).

W powiecie zamojskim wygnano ze swoich domów natomiast 203 osoby (m.in. z Horyszowa Polskiego), a w biłgorajskim – 230. W sumie, w woj. lubelskim przesiedlono 45 tys. osób.

Płakałam i krzyczałam

Jak przebiegały wysiedlenia? Schemat zwykle był podobny. Wojsko o świcie otaczało wsie, a potem ich mieszkańcy byli wyganiani ze swoich domów. Gromadzono ich na wybranym placu i ogłaszano tam „przepisy porządkowe”. Brzmiały następująco:

„Każdy kto pozostałby we wsi po wysiedleniu, będzie uważany za członka bandy i jako taki traktowany; wyraża się zgodę na zabranie tylko żywego inwentarza, podstawowego sprzętu rolniczego oraz do 25 kg na osobę niezbędnej odzieży, naczyń kuchennych i zapasu żywności na drogę; pozostały majątek ruchomy ma być przewieziony w późniejszym czasie i rozdzielony wśród przesiedleńców”.

Ludzie mieli kilka godzin na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Potem pod eskortą wojska przesiedleńcy trafiali do tzw. punktów zbornych. Nie zawsze odbywało się to spokojnie. Dochodziło do przemocy.

„Szczęście nasze zostało zburzone, kiedy to 15 czerwca 1947 r. wkroczyło do naszej wsi wojsko polskie i zabrało na przesłuchanie naszego ojca i obydwu braci, jak też innych mężczyzn (...)” – czytamy w relacji Haliny Sanicyn z Suszowa w pow. tomaszowskim (fragmenty wspomnień zamieszczono w książce Pawła Smoleńskiego pt. Syrop z piołunu). „Wkrótce po zabraniu ojca i braci sąsiad przyprowadził do naszego domu dwóch wojskowych. Bardzo bili naszą mamę. Bili we dwóch, pałami, gdzie popadło, wyzywając od najgorszych banderowskich k... Kiedy mama straciła przytomność i upadła, jeden z nich kopał mamę i krzyczał, aby wstała. Mama nie wstała i wówczas wylano na nią wiadro wody i dalej, wyzywając od najgorszych, kazano wstać”.

Wtedy jeden z mężczyzn opamiętał się. Powiedział do drugiego, żeby już przestał. „Wszystko działo się na moich oczach, płakałam i krzyczałam, byłam pewna, że mama nie żyje” – wspominała Helena Sanicyn. „Kiedy bandyci wyszli, mama jeszcze długi czas leżała na podłodze, nie dając znaku życia”.

Paweł Smoleński zauważył, iż wojsku nie chodziło o matkę pani Haliny, ale... o jej ojca i braci.

Element zupełnie pozytywny

Punkty zborne tworzono na terenie działania każdego z pułków. Wytyczono je w miejscach do których prowadziły najważniejsze drogi w okolicy oraz obok kolejowych stacji załadowczych. Najczęściej były to pilnie strzeżone, otoczone kolczastym drutem pastwiska. Na Zamojszczyźnie było takich miejsc kilka. Prowadzono tam spisy przesiedleńców oraz tego co ze sobą przywieźli.

Wyławiano też tzw. „elementy niepewne”. 4 czerwca 1947 r. gen. Bolesław Zarako-Zarakowski, dowódca Okręgu Lubelskiego wysłał raport do marszałka Michała Żymierskiego, ministra obrony narodowej. Był on napisany „w związku z projektem ostatecznego uporządkowania strefy przygranicznej”. Dowiadujemy się z niego z jakich stacji załadunkowych mieli być wówczas wywożeni wysiedleńcy z Zamojszczyzny. Działały one w Bełżcu, Werbkowicach i Suścu. Stamtąd wywożono ich na zachód Polski.

Początkowo trafiali głównie na teren woj. szczecińskiego (w sumie wywieziono tam ok. 48,5 tys. osób) i olsztyńskiego (55 tys. osób), a potem także do województw: wrocławskiego (21 tys.), poznańskiego (8 tys.) i m.in. gdańskiego (8 tys.).

Mieszkańców poszczególnych wsi zwykle rozdzielano i kierowano w różne części kraju. Trafiali np. do zniszczonych, poniemieckich gospodarstw. Przesiedleńcy czuli się tym wszystkim skrzywdzeni. Jednak ich pisma z prośbami o powrót w rodzinne strony były odrzucane (osadnicy mieli ograniczone możliwości poruszania się po kraju).

„Wysiedleńcy z akcji „W” zostali zmuszeni do opuszczenia ziemi od wieków zagospodarowanej przez ich rodziny” – pisał Grzegorz Motyka w książce pt. „Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła”. „Większość z nich nie miała nic wspólnego z działalnością UPA, o rzeziach na Wołyniu i w Galicji Wschodniej nawet nie wspominając. Przymusowe wysiedlenia objęły także te tereny, na których ukraińskie podziemie miało nikłe poparcie na przykład Beskid Niski czy Podlasie. Świadczy to o tym, że prawdziwym celem akcji była chęć pozbycia się kłopotów z mniejszością ukraińską”.

Tak to tłumaczono żołnierzom WP w „konspekcie pogadanki” opracowanej przez Wydział Polityczno-Wychowawczy Grupy Operacyjnej „Wisła” z kwietnia 1947 r.: „Aby wyrwać z korzeniami chwast hitleryzmu konieczne jest pozbawienie banderowców naturalnych baz (...)” – czytamy w tym dokumencie. „Ludność przesiedlana niejednokrotnie stanowi zupełnie pozytywny element, który tylko terrorem banderowców zmuszony był nieraz do neutralności lub udzielania pomocy bandytom. Sprawne przesiedlenie ludności może dostarczyć państwu wielu potrzebnych rąk do pracy dla zagospodarowania Ziem Odzyskanych”.

O takich akcjach możemy przeczytać w ówczesnej prasie. Głównie opisywano jednak akcje przeprowadzane w Bieszczadach.

Nie wołam o odwet

„Wojsko otoczyło wieś o świcie. Cel – likwidacja bandy (...). Wywiad ukraiński, jeden z najlepszych wywiadów, ostrzegł swoich i nocą wyszli by zapaść w leśne, doskonale zamaskowane rosnącym lasem bunkry. Badamy ludność” – pisał na łamach „Przekroju” (w numerze z 11 maja 1947 r.) Juliusz Wirski, dramaturg, poeta oraz reporter tego czasopisma.

Ukraińcy nie zrobili na nim złego wrażenia. Trzeba było być jednak czujnym. „Część na pewno chce orać i siać, żyć po ludzku i słuchać rządu” – zauważył Wirski. „Ale część, i to bodaj większa wierzy w 3-cią wojnę światową, rozkład ZSRR, upadek Polski, w Ukrainę, Anglię w Amerykę, w ukraińskiego Boga i nade wszystko w ukraińską wyższość nad całą pozostałą Słowiańszczyzną”.

Uwagę reportera przykuła jedna z Ukrainek. „Ta młoda kobieta z dwojgiem dzieci jest śliczna i zalękniona” – pisał. „Wiemy, że mąż jest w bandzie, ale ona twierdzi, że zabili go Niemcy w obozie. Skąd więc dwuletnie dziecko?”.

Okazało się, że argumenty kobiety można było zbić. Wojskowi mieli przygotowane zdjęcie na którym był jej mąż. Nosił na sobie płaszcz zdarty z polskiego, zabitego żołnierza. Jak oceniał reporter „Przekroju” miał on twarz mordercy i kretyna. Na zdjęciu stał obok niejakiego Helmuta Krause, który był Niemcem. Obaj mieli jednak na czapkach trójzęby, symbole uznawane wówczas za znak rozpoznawczy ukraińskich nacjonalistów. Co na to ukraińska piękność?

„Kobieta patrzy i czerwienieje. Po tym blednie, ale z uporem dziecka lub idiotki powtarza: - to nie mój mąż, mój zginął w Niemczech” – zanotował Wirski.

Takich przykładów dotyczących – jak to określił - „prawdziwej natury” ukraińskiej ludności reporter przytoczył więcej.

„Kiedy (...) w chacie żołnierze odkryli bunkier, gospodyni oświadczyła, że to bunkier do ukrywania zboża. Kiedy w bunkrze znaleziono niedopałki papierosów i resztki jedzenia, wytłumaczyła to goszczeniem krewnych (...). Kiedy obok w sąsiedztwie pytano o brata, który ma na sumieniu śmierć kilku naszych żołnierzy, oświadczono, że to nie brat, ale wyrzutek społeczeństwa, który trzy lata temu o mało nie zabił siostry i od tego czasu w chacie nie był” – pisał Juliusz Wirski.

Żołnierze byli tym oburzeni. Jeden z polskich wywiadowców oświadczył kobiecie, że rozmawiał z owym wyrzutkiem w tej chacie... jakieś trzy tygodnie wcześniej. Podobno nie szykanowano jednak przesłuchiwanej. Uznano bowiem, iż był to rodzaj „bohaterstwa ze strachu przed swoimi”. Trudno było z taką postawą dyskutować. „Gdyby się nas więcej bali niż swoich, to by tak głupio, tak bezczelnie nie kłamali. Za podobne kłamstwa Ukraińcy dosłownie pasy drą” – mówił reporterowi pewien anonimowy sierżant.

Co na to Wirski? „My, chociaż w żołnierzu i oficerze aż kipi z gniewu, prowadzimy badania spokojnie” – zapewniał. „Raz tylko żołnierz nie wytrzymał i dał w pysk gościowi, który w żywe oczy łgał, że nie wie skąd w jego komorze, w beczce z pszenicą, znalazł się automat. Żołnierz dostał za to trzy miesiące aresztu (...). Mnie zaswędziała ręka. Ja bym tam prał. Zwłaszcza, że fotografie pomordowanych wołają o coś więcej niż uderzenie w twarz”.

Autor artykułu wspomniał wówczas o ofiarach Ukraińskiej Powstańczej Armii. O strasznych masakrach UPA na Wołyniu, żołnierzach WP z wyłupionymi oczami, o cywilach, którzy zostali powieszeni za pomoc polskiemu wojsku i m.in. polskich, spalonych wsiach.

„Nie wołam o odwet tej samej miary dla tego narodu nieszczęsnego, bo ciemnego (...)” – zapewniał Wirski. „To jest jednak wojna, w której wróg nie stosuje humanitaryzmu, ale barbarzyństwo z samego dna piekieł (...). Ta ziemia płonie nie przez nas rozlaną krwią. Tę ziemię trzeba ugasić”.

Gdy reporter „Przekroju” pisał te słowa owo „gaszenie” już było prowadzone.

Rozbite sotnie

W Akcję „Wisła” zaangażowano ogromne siły. Działania prowadziła Grupa Operacyjna „Wisła”, którą dowodził gen. Stefan Mossor. Składała się ona z 17 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, Wojsk Ochrony Pogranicza i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wspierali ich funkcjonariusze MO i UB.

Podczas akcji rozbito większość działających na terenie naszego kraju sotni UPA, a 1,5 tys. członków tej organizacji uwięziono głównie na terenie obozu koncentracyjnego w Jaworznie. Trafiali tam także przesiedleńcy, którzy pomimo zakazów próbowali powrócić do rodzinnych wsi, przedstawiciele ukraińskiej inteligencji oraz wielu grekokatolickich i prawosławnych księży. W sumie „za druty” trafiło prawie 4 tys. osób. Zastosowano wówczas m.in. odpowiedzialność zbiorową. A to było niedopuszczalne.

W 1990 r. Akcję „Wisła” potępił Senat RP, a 2002 r. Aleksander Kwaśniewski, prezydent Polski wyraził ubolewanie z powodu jej przeprowadzenia. 27 lutego 2007 r. Lech Kaczyński, prezydent naszego kraju oraz Wiktor Juszczenko, prezydent Ukrainy we wspólnym oświadczeniu także potępili Akcję „Wisła”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Edukacja

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia