Niemka, która na zawsze została w Polsce

Krzysztof Strauchmann
Jestem prudnicką patriotką - mówi o sobie
Jestem prudnicką patriotką - mówi o sobie Krzysztof Strauchmann
Nie było łatwo namówić ją do zwierzeń. Prawie 60 lat po wojnie, 25 lat po demokratycznych przemianach, 85-letnia Janina Mokrska z Prudnika ciągle obawia się, że swoimi wspomnieniami może kogoś urazić. Jest przecież Niemką, która w zniszczonym Prudniku Anno Domini 1945 żyła obok polskich osadników.

Koniec niemieckiego świata w Prudniku (wówczas Neustadt in Ober Schlesien) zaczął się 17 marca 1945. Jeszcze rankiem, jak co dzień, ekspedient ze sklepu przyniósł im do domu mleko, bułki i masło. Potem rozeszła się wieść, że mają natychmiast opuszczać swoje domy, bo zbliża się front. Urzędowe komunikaty od dawna ostrzegały, żeby nie zostawać w miastach zajmowanych przez Armię Czerwoną, bo obcy żołnierze są bezkarni i bardzo groźni dla niemieckich cywilów. Grabią, gwałcą, mordują.

- Znajomy konnym wozem zabrał nas na stację kolejową w Prudniku - opowiada Janina Mokrska, która wówczas miała niecałe 16 lat. - Załadowaliśmy na wóz dwa dziecięce wózki mojego najmłodszego rodzeństwa. Wsiedliśmy my, dzieci w ósemkę, nasza mama i Truda, pomoc domowa. Na stacji czekaliśmy 5 - 6 godzin, zanim przyjechał pociąg. Wszędzie było pełno uciekinierów, kobiet i dzieci.

Około siedemnastej pociąg ruszył w stronę Nysy, ale przejechał tylko kawałek i ostrzelały go radzieckie armaty. Wybuchy, ogień, straszny krzyk. Ludzie w panice wyrzucali dzieci przez okna wagonów. Pociąg stał na nasypie. Wszyscy spadali i staczali się po wysokiej skarpie. Pamiętam, że biegliśmy do rzeki. Wskoczyłam do wody i przenosiłam młodsze rodzeństwo. Potem przez park i leśną drogą do wioski Dębowiec. Byliśmy wszyscy, cali, ale bez dokumentów, bez pieniędzy, bez żadnego bagażu czy prowiantu. Siedliśmy głodni na schodach przed gospodą. Jakiś niemiecki żołnierz dał nam chleb, a mama łamała go i dzieliła między dzieci.

Przez nadejściem frontu typowa niemiecka nastolatka nie wiedziała, czym jest wojna Janina mieszkała razem z rodzicami i rodzeństwem w wygodnym mieszkaniu na dzisiejszej ul. Sobieskiego, w kamienicy w centrum Prudnika Ojciec, Paweł Dams, pracował w zarządzie głubczyckich browarów. Mama Maria nie pracowała, prowadziła dom i zajmowała się siedmioma córkami i jednym synem.

Powodziło im się dobrze. Janina chodziła do prywatnego Liceum Sióstr Urszulanek dla Dziewcząt. Przyjaźniła się z córką burmistrza Scholza, chodziła na letnie koncerty w parku, uczyła się grać na pianinie. Dla niej wojenne utrudnienia to były kartki żywnościowe, za które jednak można było kupić jedzenie bez kolejek. Kiedy jesienią 1944 roku Amerykanie zaczęli bombardować zakłady chemiczne w Kędzierzynie, eskadry bombowców startujące z włoskich lotnisk przelatywały też nad Prudnikiem.

Na ogłoszony alarm rodzina schodziła wtedy do piwnicy. Całe miasto zaciemniano, a 15-letnia Janina musiała wychodzić na ulice, żeby być łączniczką między porządkowymi w mieście.

- Żadna bomba wtedy na miasto nie spadła. Tylko w górze słychać było cichutki warkot - wspomina pani Janina - Przez całą wojnę żyłam jak pod kloszem. Z rodzicami nigdy nie rozmawiałam na te tematy. Zresztą dzieci wychowywano wtedy w dyscyplinie. Kiedy w domu byli goście, nie mogliśmy nawet wejść do pokoju.

Kiedy 18 marca 1945 roku rankiem pierwsi czerwonoarmiści wchodzili do Prudnika od północy, lasami na południu setki mieszkańców - kobiety, dzieci i starcy - uciekały do czeskiej wioski Jindrichoy, gdzie jest linia kolejowa. Rodzina postanowiła uciekać po raz drugi.

- Pociąg już stał na stacji - opowiada Janina Mokrska. - Wszystkie szyby w oknach miał wybite. Mama zmiotła szklane odłamki i posadziła nas na ławkach. Gdzieś po drodze do wagonu weszli żołnierze niemieccy z wielkim kotłem czegoś do picia, a my nie mieliśmy przy sobie nawet kubeczka, bo wszystko przepadło. Biegałam po wagonie i prosiłam wszystkich, aż wreszcie dostałam garnuszek i zaniosłam picie moim małym siostrom.

Uciekinierzy ze Śląska kilka dni mieszkali w hali sportowej w jakimś mieście nad Łabą. Potem rodzinę Dams przeniesiono do małego czeskiego miasteczka bliżej niemieckiej granicy. Wojna znów toczyła się gdzieś daleko od nich. Mama znała język polski i swobodnie dogadywała się z miejscowymi Czechami. Zdobyła jakoś pieniądze, więc mieli za co kupować prowiant. Mieszkali z innymi uchodźcami w publicznym budynku, a miejscowi tolerowali ich obecność. Zresztą wszędzie było wtedy jeszcze niemieckie wojsko.

8 maja wiadomo już było, że wojna się kończy, a Niemcy kapitulują. Po uchodźców przyjechało kilka wojskowych ciężarówek, ale w czasie drogi konwój ostrzelały alianckie samoloty. Potem czescy uzbrojeni cywile pędzili całą ich grupę, krzycząc, że będą zakładnikami. Że zostaną rozstrzelani, jeśli Niemcy dalej będą stawiać opór.

- Moje najmłodsze siostry zachorowały na odrę. Mama i pomoc domowa Truda niosły je cały czas na plecach. W końcu spędzono nas do jakiegoś budynku na nocleg - opowiada pani Janina - Następnego dnia bicie dzwonów oznajmiło koniec wojny.

W chaosie, jaki wtedy zapanował 9 mają 16-letnia Janina oddzieliła się przypadkowo od reszty rodziny. Zabrał ją inny samochód z kolumny pojazdów. Potem z uchodźcami pieszo doszła do miasta Podiebrady. Była samą 250 kilometrów od rodzinnego Prudnika

- Pierwszych Rosjan spotkaliśmy pod miastem - wspomina - Kazali wszystkim oddawać biżuterię. Jeden żołnierz bagnetem chciał mi odciąć ucho, bo nie mogłam odpiąć kolczyka.

Nocowali gdzieś na sianie. Rankiem przyszli Rosjanie i z grupy Niemców wybrali najmłodszych i najsilniejszych do pracy. Janina trafiła do miejscowego szpitala pełnego radzieckich jeńców.

- Sprzątałam, zmywałam, prałam brudy - wspomina kobieta - Jeść mogłam tylko to, co zostało na talerzach do zmycia. Żołnierze podszczypywali nas i czasem gonili, ale udawało mi się uciec i ukryć. Nic złego mi nie zrobili. Pamiętam, że pewnego dnia rosyjski oficer zauważył, że bije mnie jedna z Rosjanek. Wziął mnie za rękę i zaciągnął do swojego pokoju na poddaszu. Przyniósł mi jedzenie, a potem zamknął drzwi na klucz i odszedł. Strasznie się bałam, że już po mnie.

Płakałam, aż zasnęłam na jego łóżku. Rankiem obudziłam się, a on leżał obok mnie. Nawet mnie nie dotknął.
Po miesiącu pracy Rosjanie dali jej przepustkę i pozwolili wracać do domu. Przyłączyła się do kolejnej kolumny wojennych uciekinierów. Pieszo doszła do Nachodu i stanęła na nowej granicy polsko-czechosłowackiej. Jakiś polski milicjant na jej oczach podarł radziecką przepustkę, ale pozwolił iść dalej.

- Miejscowości po drodze były jeszcze zamieszkane przez Niemców - opowiada pani Janina - Kiedy prosiłam o coś do jedzenia - dawali, ale nikt mnie nie wpuścił do domu. Spałam pod gołym niebem. Byłam zawszona i tak brudna, że nie budziłam niczyjego zainteresowania.

W Szybowicach, 10 kilometrów od rodzinnego miasta, z wycieńczenia upadła na ulicy. Miała szczęście, w wiosce mieszkała jej szkolna koleżanka, córka dyrektora miejscowej szkoły Wagnera. Jej rodzina zabrała ją do swojego domu, nakarmiła. Wezwana do Janiny zakonnica dała jej maść na koszmarne wrzody na nogach. Podleczona dotarła wreszcie do Prudnika.

- Moja matka i rodzeństwo szczęśliwie dotarli do Prudnika przede mną - wspomina dalej kobieta. - W naszej kamienicy na parterze urządzono punkt Czerwonego Krzyża dla ludzi poszukujących zaginionych bliskich.

Na I piętrze mieszkali polscy pracownicy Czerwonego Krzyża. Na II piętrze w dużym mieszkaniu osiedlono polskich repatriantów ze Wschodu. 50 ludzi w siedmiu pokojach. Jej rodzina zajmowała bezpiecznie sąsiednie mieszkanie.

- Mama miała nakaz, żeby udostępniać repatriantom kuchnię i obsługiwać ich - wspomina pani Janina - Poza tym zajmowaliśmy się doglądaniem kamienicy, a ja z mamą gotowałyśmy posiłki dla personelu Czerwonego Krzyża. Nasi sąsiedzi repatrianci byli dobrymi ludźmi. Widzieli u nas małe dzieci, więc dzielili się jedzeniem, choć sami mieli mało. Mnie i moim rodzicom przysługiwała urzędowa racja żywnościowa, bo oficjalnie pracowaliśmy.

Dwa razy dziennie chodziłam na ul. Piastowską, gdzie była rozdzielnia chleba. Za każdym razem dostawałam trzy kromki i bańkę czarnej kawy. Mama pouczała mnie, że mogę ten chleb tylko powąchać, ale nie mogę skubać, bo ma starczyć dla 9 osób. Moje małe rodzeństwo chodziło po ulicach i żebrało. Kiedy my znaleźliśmy jakiś przedmiot, szliśmy na szaberplac, który był na rynku i oddawaliśmy to za jedzenie.

Za jedną pierzynę można było dostać od Polaków jedno jajko. Kiedyś ojciec wręczył mi swój pierścionek, wysłał do piekarza i nauczył pierwszych słów po polsku: "Jeden chleb i dwie bułki". Poszłam i powtórzyłam, ale pomyliłam się, mówiąc - chleb i dwa bułki. Piekarz popatrzył na mnie i mówi: Będziesz polski chleb jadła, a nie potrafisz po polsku! Zabrał pierścionek, a dał mi sam chleb. Bez bułek. A potem kopnął mnie i wyrzucił z piekarni.

Niemcy, których w mieście było kilka tysięcy, musieli nosić na rękawach naszytą literę N. W lipcu 1945 roku na ulicach Prudnika pojawiły się plakaty, że ludność niemiecka będzie przesiedlana do wydzielonej części miasta wokół dzisiejszej ul. Chrobrego. To teren łatwy do dozorowania, bo z jednej strony ogranicza go rzeka, z drugiej skarpa W wyznaczonym dniu Niemcy mieli stać ze swoimi bagażami przed domem i czekać na polską eskortę.

- Ukryliśmy małe dzieci w komórce. Młody policjant wpadł do nas i zaczął bić matkę pałką, że nie jesteśmy jeszcze gotowi do getta - wspomina Janina Mokrska - Na szczęście przyszedł pełnomocnik z Czerwonego Krzyża i nas wybronił. Powiedział, że jesteśmy tutaj potrzebni do pracy. Nigdy nie byłam w prudnickim getcie, zresztą wejście było pilnowane przez milicję, a ja miałam dużo pracy.

Zorganizowany przez polskie władze wywóz Niemców pociągami za zachodnią granicę zaczął się w Prudniku w listopadzie 1945 roku i trwał do lipca 1946. Wysiedlono w ten sposób ok. 20 tysięcy ludzi. Janina Mokrska odprowadziła swoje przyjaciółki do pociągów, ale nie pojechała. Dziś nie chce o tym opowiadać.

- We wrześniu przyszła do nas komisja z lekarzem powiatowym - dr. Romeckim. Dali nam 24 godziny, żeby się wyprowadzić z mieszkania, ale pozwolili przenieść się na poddasze - wspomina Janina Mokrska. - Na piętrze urządzono przychodnię zdrowia, dlatego na II piętro musiały się przenieść mieszkania pracowników Czerwonego Krzyża. Repatrianci stopniowo wyprowadzali się na wieś, gdzie dostawali gospodarstwa rolne.

Życie rodziny Pawła i Marii Dams stopniowo zaczęło się normalizować. Rodzice wystąpili o polskie obywatelstwo i je dostali. 18-letnia Janina musiała to zrobić sama. Młoda kobieta przez półtora roku pracowała jako pomoc w przychodni zdrowia w swojej kamienicy. Potem zaproponowano jej pracę pielęgniarki w gabinecie dentystycznym.

Paweł Dams, który był ewangelikiem, zaangażował się w uruchomienie nabożeństw w miejscowym kościele ewangelickim, rozebranym w latach 70. Ojciec Janiny był bardzo uzdolniony muzycznie, grał więc do nabożeństw na organach. Kilka lat później zaangażował się zresztą w otwarcie szkoły muzycznej w Prudniku, gdzie uczył grać na fortepianie.

Razem ze swoimi córkami dawał też okazjonalne charytatywne występy w miejscowym domu dziecka i domu dla starców. Janina Mokrska wyszła za mąż i większość zawodowego życia przepracowała w księgowości fabryki Frotex.

Pani Janina do dziś chętnie oprowadza po mieście wycieczki dawnych niemieckich mieszkańców lub ich dzieci. Jest swoistym łącznikiem dwóch światów, kiedyś zupełnie odległych. O sobie mówi, że jest prudnicką patriotką, ale jej ojczystym językiem jest niemiecki.

- Całe życie starałam się zrozumieć innych ludzi, obojętnie jakiego byli wyznania i narodowości - mówi. - Rozumiem powojenne zachowanie Polaków i Czechów. Rozumiem ich niechęć do Niemców. To, co się działo w czasie wojny, te wszystkie straszne obozy koncentracyjne, to było niewybaczalne.

KRZYSZTOF STRAUCHMANN, Nowa Trybuna Opolska

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia