Nazywam się Wilhelm Jensch. Mam 10 lat. Jest rok 1939. Razem z tatą zamurowujemy okno - kartkę z taką informacją, napisaną w języku niemieckim, znalazła rodzina, która kilkanaście lat temu remontowała dom w Leśniowie Wielkim. Wiadomość była w butelce, a ta została zamurowana w ścianie domu, w którym do 1945 roku mieszkali Jenschowie. Rodzina przekazała tę kartkę germanistce Milenie Boguszewicz. I wyobraźcie sobie, że pani Milena odnalazła Wilhelma Jenscha! Bardzo pomógł jej Oskar Witzlau, jedyny dawny mieszkaniec Leśniowa Wielkiego, jakiego wówczas znała.
Gdzie to wszystko jest dziś?
Pierwszaki z roczników 1931-32 przed budynkiem nowej szkoły
(fot. archiwum)
Niesamowita historia? To dopiero początek... Wilhelm Jensch opuścił Leśniów Wielki w 1945 roku, wypędzony jak inni Niemcy, miał wtedy 16 lat. Szedł w stronę granicy, w dwa tygodnie musiał pokonać 120 kilometrów. Właśnie podczas tego marszu nabawił się strasznej choroby - zaniku mięśni.
Gdy pani Milena w 2003 roku odwiedziła Wilhelma Jenscha w Kressbronn nad Jeziorem Bodeńskim, był przykuty do wózka, nie miał czucia w rękach i... wciąż pisał kronikę Leśniowa Wielkiego.
Jak? Trzymając w ustach długopis, wystukiwał kolejne litery na klawiaturze komputera. Najbardziej cieszył się, że zdołał odtworzyć niemal kompletną listę mieszkańców sprzed 1945 roku, czyli stworzył niepowtarzalną mapę wsi.
Gdy pokazała mi pracę "Od Gross Lessen do Leśniowa Wielkiego", w jednej chwili zdecydowałem, że muszę przybliżyć ją Czytelnikom "Gazety Lubuskiej". Tym bardziej, że Wilhelm Jensch oraz współautorzy Brunhilde Berger i Oskar Witzlau na wstępie zaznaczają: "Te strony zawierają cenne, historyczne informacje. Dlatego też należy je przekazywać dalej naszym dzieciom i wnukom, by nigdy nie uległy zapomnieniu". - Uważam, że tak cennych informacji nie wolno zachować mi tylko i wyłącznie dla siebie. Moim obowiązkiem jest podzielenie się nimi z innymi mieszkańcami Leśniowa Wielkiego, by mogli zachwycić się Gross Lessen tak jak ja - to jeden z powodów, dla których pani Milena postanowiła przetłumaczyć kronikę. - Czytając ją po raz pierwszy, musiałam podtrzymywać ręką podbródek, żeby nie opadł z wrażenia! Nie mogłam uwierzyć, że Gross Lessen to dzisiejszy Leśniów Wielki. Duży staw w centrum wsi, dwie stacje benzynowe, Pomnik Bohaterów...
Do tej wyliczanki dodajmy fragment kroniki wprost niewiarygodny, a mówiący o tym, że Leśniów Wielki do 1945 roku to: urząd pocztowy, trzy budynki szkolne (dwa ewangelickiej, jeden katolickiej), leśniczówka, posterunek policji, cela więzienna, dwa sklepy spożywcze (przed tym o nazwie Freitag była tablica z asortymentem: tran rybi, pasza wapniowa, olej lniany - zawsze świeży, świetny tłuszcz, śledzie), cztery rzeźnie, sklep ogrodniczy (uprawa i sprzedaż kwiatów, warzyw i owoców), kowal, tartak, wiatrak (mełł żyto jeszcze w 1945 roku, napędzany wiatrem i silnikiem elektrycznym), dwie gospody (Germania i Lindenhof - Lipowy Dwór), dwie piekarnie, dwie stacje benzynowe (przy Shellu był sklep z motorami i warsztat samochodowy - auta miało pięciu mieszkańców), taksówkarz, dwóch dekarzy, dwie stolarnie, dwa zakłady rzemieślnicze (jeden produkował drewniane naczynia, drugi wozy konne), trzy zakłady szewskie, tkalnia, zakład fryzjerski, trzy krawcowe, pielęgniarka, położna (chodziła pieszo do rodzących kobiet także w okolicznych wioskach), listonosz.
Dzwon wrócił po 60 latach
Skrzyżowanie w centrum wsi. Na wozie ciągniętym przez krowy siedzi Adolf Jensch. Pierwszy z prawej stoi kowal
(fot. archiwum)
Oddzielną historią Leśniowa Wielkiego są kościelne dzwony, o których w kronice mówi Oskar Witzlau.
- W czwartym bądź piątym roku II wojny światowej rozmontowywano dzwony z wież kościelnych niemieckich wsi i miast, by potem je wywieźć w miejsca nam nieznane. Dzwony te miały być stapiane, a następnie wykorzystywane do celów zbrojnych - relacjonuje.
- Kościół katolicki w Leśniowie Wielkim posiadał mały i duży dzwon. Mały rozbrzmiewał codziennie w południe. Gdy umierał któryś z mieszkańców wsi, powiadamiał o tym duży, zwany również dzwonem śmierci. Dzwonił wtedy przez dziesięć minut, dodatkowo otwierano drewniane okno w wieży kościelnej; wówczas każdy już wiedział, że ktoś z nas odszedł na zawsze. Także ceremonia pogrzebowa (trzeciego dnia po śmierci) odbywała się przy dźwiękach dużego dzwonu, który towarzyszył zmarłemu do momentu, gdy trumna była już w grobie.
Pamiętamy dokładnie pogrzeb młodej dziewczyny - Klary Hering, która zmarła przy porodzie 17 lipca 1938. Jej malutką córeczkę Gerdę ochrzczono przy otwartej trumnie matki. W Leśniowie Wielkim nie było specjalnego samochodu, którym można by przewozić zwłoki z domu zmarłego na cmentarz. Dlatego też potrzeba było sześciu-ośmiu mężczyzn, którzy nieśli trumnę i po drodze się zmieniali. Na początku procesji żałobnej szedł najwyższy uczeń najstarszej klasy w szkole, który trzymał dwumetrową sztangę zakończoną krzyżem i czarną wstążką. Na co dzień wisiał ów krzyż w klasie szkoły ewangelickiej.
Za krzyżem szły 12-14-letnie dzieci, które śpiewały pieśni. Za nimi szedł proboszcz, a potem trumna. Najczęściej śpiewaną pieśnią w trakcie pochodu była "Jezus nadzieją mą". Podczas spuszczania trumny do grobu śpiewano "Otóż kładziemy Cię na spoczynek", później "Spoczywaj spokojnie w zimnej ziemi", "Taki jest Boga plan". - Po zarekwirowaniu dzwonów w latach 1944/45 zapanowała we wsi straszliwa cisza, brakowało czegoś ważnego w codziennym życiu. Wiele łez polało się w dniu zdejmowania dzwonów. W tym momencie dotarło do nas, że wojna jest już ostatecznie przegrana - nie ukrywa Oskar Witzlau.
- Bardzo przejmowaliśmy się losem naszych dzwonów. Dziś wiemy, że nie wszystkie zostały przetopione do celów zbrojnych, niektórym udało się przetrwać. Nie do opisania była nasza radość, gdy dowiedzieliśmy się, że jeden z dzwonów wraca do Leśniowa Wielkiego! W tym miejscu oddajmy głos księdzu proboszczowi Dariuszowi Glamie, który opowiedział mi o tym, gdy spotkaliśmy się kilka miesięcy temu, w czerwcu.
- To był rok 2004, jak zgłosił się do nas Niemiec Florian Schneider. Zadzwonił z zapytaniem, czy jesteśmy zainteresowani odzyskaniem dzwonu, który w czasie wojny został zabrany. Powiedzieliśmy, że oczywiście tak. I najpierw pisma oficjalne, pozwolenia na przejazd... Akurat tak się złożyło, że wtedy granice już otworzyli, zaczął układ z Schengen obowiązywać i dzięki temu tak spokojnie mogli przejechać - wspomina duchowny.
- Przywieźli go na przyczepce, bo on waży 300 kilo. No i było powitanie tego dzwonu. Na początku było trochę entuzjazmu, potem ten entuzjazm osiadł, bo żeby wrócić go na wieżę, to mało prawdopodobne, trzeba by zbadać całą konstrukcję czy ewentualnie postawić nową dzwonnicę. No ale na razie stoi jako zabytek, jest wpisany w rejestr. Chwała Niemcom za to, że przyznali się do tego, że mają go u siebie i że chcieli oddać. Zrobili bardzo dokładny opis dzwonu, jest kartoteka, którą założyli, zanim w ogóle mieli go zniszczyć. A ponieważ on ocalał, więc po wojnie trafił do Magdeburga, tam było takie cmentarzysko dzwonów. A z Magdeburga trafił do parafii w Wittmund z zaznaczeniem, że jak kiedyś przyjdzie czas, żeby oddali... No i nastał taki czas. Już ponad dziesięć lat dzwon jest w kościele, z którego go zabrali.
Wóz z naszym wozem spalili
W czerwcu w Leśniowie Wielkim spotkałem też Brunhilde Berger, dawną mieszkankę wsi. Przy majestatycznym wiatraku gawędziła, jak jako dziecko zjeżdżała tu z górki na sankach, jak grzała się przy piecu... Przy okazji dowiedziałem się, jak w 1945 roku żołnierze pędzili Niemców z Leśniowa Wielkiego na zachód. Gdy dotarli do granicy, kazali ludziom przejść na stronę niemiecką, a to, co zabrali ze sobą, zostawić po stronie polskiej.
- Wóz z naszym dobytkiem spalili - dodaje smutno pani Brunhilde.
Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA