Nie, oczywiście nie da się w kilkunastu zdaniach opisać tego fenomenu. Nie da się nawet wytłumaczyć, dlaczego na Śląsku jest to fenomen. Tu po prostu wszystko gra. Było tak: postanowiłem wreszcie zabrać się za pracę magisterską, szybko ją napisać, by mieć z głowy i oddać się w pełni dziennikarstwu. Chyba właśnie wracałem ze zdjęć z jakiegoś zlotu śpiewaczego w Rudach Raciborskich. Śląski Związek Chórów i Orkiestr, więc sporo mówiono tam o Michale Wolskim czy Józefie Ligęzie, a wszystkim zarządzał niestrudzony Rajmund Hanke. Chóry wydały mi się niespecjalnie porywające, ale to przecież muzyka plus Śląsk plus sporo źródeł i dokumentów plus ciekawi ludzie - wszystko, co lubiłem jako student i lubię do dzisiaj. Decyzja została więc podjęta: napiszę pracę z tradycji ruchu śpiewaczego w moim hajmacie.
Owszem, zabrałem się za pierwszy rozdział, ale nawet moi profesorowie widzieli, że to męczarnia. Szybko zdałem sobie sprawę, że tak, o muzyce chętnie, o Śląsku chętnie, ale nie ruch muzyczny w sensie chóry i orkiestry, lecz blues, śląski blues, czarny i górniczy, z familoków albo hałd nad kopalnią. O tym to mógłbym pisać. Być może do chórów kiedyś wrócę - są tam wspaniali ludzie, pięknie kultywujący tradycję, czuje się tam śląską duszę - lecz od wtedy do teraz, gdy mówię „Śląsk” i „muzyka”, myślę „blues”.
Po latach, właściwie stało się to dopiero na początku XXI wieku, promotorzy Śląska dostrzegli w muzyce ideę przewodnią dla regionu. Słusznie uznali, że można na muzyce budować wizerunek. Ostatecznie do dzisiaj wykorzystują ten pomysł Katowice, które jako Miasto Muzyki UNESCO z powodzeniem prezentuje się w Polsce i Europie z najlepszej strony. Rzecz jasna w tym katowickim imidżu bardzo dużo muzyki klasycznej, Kilara, Góreckiego i NOSPR-u, sporo jazzu, ostatnio hip-hopu, a wciąż jeszcze alternatywy spod znaku dwóch dużych festiwali. Jednak blues jest tu jakąś, wcale niemałą, częścią legendy. Choć - przyznajmy - jest kilka miast obok, które być może jeszcze bardziej zasługują na swoją wersję „Sweet Home Chicago”. „Pod Rurą” czy klub „Puls” w Katowicach - owszem, to miejsca owiane legendą, pisano o nich piosenki. Ale Chorzów, Siemianowice, Bytom, Ruda Śląska czy Tychy - czy tutaj nie brzmiał i nie brzmi blues? O, mój Śląsku... - Kyks by nam powiedział, gdzie czuł bluesa...
Gdy czytam bytomską, polską, potem niemiecką historię Karin Stanek ten blues gra gdzieś w tle. Oczywiście, że te rockandrollowe numery to nie klasyczny dwunastotaktowiec i trudno porównywać Karin do Roberta Johnsona. Nic podobnego. Jednak ten upór, twardość, a nawet hardość, śląski klimat i zapach miasta w cieniu dymów z kopalń - o tak, tutaj jest już sporo analogii. Stanek ze swej śląskości wyciągnęła radość grania i zabawę, klasyczni bluesmani z familoka wyciągają natomiast nutę żalu i miejskiego splinu.
W obu przypadkach jest to autentyczne, mocno śląskie, szczere na scenie. Takie, jakie powinno być wszystko w muzyce, każda nutka, takt i pauza. Szczere i nieudawane. Na Śląsku tak to nam wychodzi.
PS Wytłumaczę tylko, skoro już zacząłem: temat pracy magisterskiej porzuciłem po miesiącu, ostatecznie napisałem o prasie śląskiej w i po stanie wojennym...
Marek Twaróg, redaktor naczelny "Dziennika Zachodniego"
Twitter: @MarekTwarog