- Pańska książka o powstaniu warszawskim nosi podtytuł: "Jak Polacy zrobili Stalinowi prezent, wywołując powstanie warszawskie". Śmiała teza, proszę ją obronić.
- Tragicznym aspektem wielkiej bitwy, jaką było powstanie warszawskie, jest to, że politycznie zyskał na nim tylko Związek Sowiecki. Jest taka słynna scena: Warszawa się dopala, mieszkańcy są wymordowani lub rozpędzeni, a po drugiej stronie Wisły, na praskim brzegu, siedzi dwóch działaczy komunistycznych, którzy już niedługo, w PRL-u, odegrają wielką rolę. Odbijają flaszkę wódki i rechoczą. Oni rozumieją, że niepodległa Polska, którą nienawidzili, skonała.
Warszawa była miastem niepokornym, sercem Polski i centrum oporu. Taką rolę odegrała wobec Niemców i taką rolę odegrałaby wobec Sowietów podczas nowej okupacji. Trudniej byłoby ujarzmić Polskę, gdyby zachowała się stolica - jako ośrodek intelektualny, ośrodek oporu i działania Armii Krajowej. Gdyby żyło najwspanialsze pokolenie jakie mieliśmy - generacja AK, stosowalibyśmy przynajmniej bierny opór. Bez niego Polska była bezbronna.
- Po pięciu latach wojny Polacy chcieli się bić, rzucić się okupantom do gardła. Czy powstania mogło w tej sytuacji nie być?
- Polacy chcieli się bić. Ale to nie tłumaczy wybuchu powstania. Tej argumentacji jako pierwsi użyli - na emigracji - oficerowie Komendy Głównej AK, którzy powstanie wywołali. To była bardzo nieprzyjemna próba zrzucenia odpowiedzialności za własny błąd na Bogu ducha winnych żołnierzy. Obowiązkiem żołnierza jest rwać się do walki i chcieć oddać życie za Ojczyznę. Obowiązkiem sztabowych oficerów jest podejmować takie decyzje, które krwią żołnierzy nie szafują. Powstanie warszawskie nie było jakąś ludową rebelią. Tę bitwę stoczyła Armia Krajowa, czyli karne wojsko. Tam oficerowie dowodzili szeregowcami, a nie odwrotnie.
- Często się mówi, że do powstania doszłoby i bez rozkazu.
- To nieprawda. Kilka dni przed 1 sierpnia "Monter" za plecami "Bora" zwołał pierwszą mobilizację. Żołnierzom rozdano broń, powstanie miało wybuchnąć lada chwila. Generał "Bór" zachował wtedy zimną krew i rozkaz odwołał, i niemal wszyscy żołnierze pokornie oddali broń i wrócili do domów. Byli rozczarowani, ale to było karne wojsko. Do żadnego buntu nie doszło. Bez rozkazu powstanie by nie wybuchło.
- W swej książce ocenia pan dowódców powstania bardzo twardo. Zarzuca im pan, że powstanie nie osiągnie zakładanych celów było wiadomo już po pierwszych godzinach walki. Nie zdobyto żadnego lotniska, żadnego mostu...
- Odpowiedź trzeba podzielić na dwie części, bo powstanie było wydarzeniem polityczno-wojskowym...
-... zacznijmy od kwestii wojskowej.
- O tym, że powstanie jest przegrane, wiedziano już przed wybuchem. Wbrew temu, co się powtarza, decyzja o jego wywołaniu nie była jednogłośna. W Komendzie Głównej AK odbywała się na ten temat ostra dyskusja. Przeciwnikiem powstania był nie tylko wódz naczelny, gen. Kazimierz Sosnkowski - KG AK złamała jego rozkazy zakazujące zrywu, co samo w sobie było skandalem.
W samej Komendzie Głównej grupa oficerów pod kierownictwem płk. Janusza Bokszczanina mówiła zaś od początku, że nie ma szans, by powstanie się powiodło. Nie było bowiem broni. Nawet największa miłość ojczyzny i hart ducha nie mogą zastąpić karabinu. Armia Krajowa dysponowała dużą liczbą wspaniałej młodzieży, ale uzbroić mogła jedynie 3,5 tysiąca. W dodatku byli to żołnierze prawie bez wyszkolenia, bo w warunkach konspiracyjnych trudno je było prowadzić, i bez bojowego doświadczenia. Przeciwnik dysponował 20 tysiącami ludzi, w tym weteranami różnych frontów, milionami sztuk amunicji, karabinami maszynowymi, wsparciem czołgów, samolotów i artylerii.
- Akcja powstańcza nie mogła się udać?
- Mogłaby, gdyby udało się osiągnąć element zaskoczenia i gdyby powstańcy dysponowali przewagą liczebną i uzbrojenia. O liczbach mówiliśmy. A o zaskoczeniu nie było mowy, bo Polacy mają wiele pięknych przymiotów, ale dyskrecja nie jest jednym z nich. Planów nie udało się utrzymać w tajemnicy. W godzinie "W" Niemcy siedzieli w kilkuset punktach oporu, w małych twierdzach, uzbrojeni po zęby. I czekali na rozwój wypadków.
- Powstanie wybuchło...
- "Monter" popełnił fatalny błąd, zmieniając godzinę ataku z nocy - miano atakować pod osłoną ciemności - na 17.00. Młodzież pobiegła więc rojami na bunkry i została zmasakrowana. To była jedna wielka rzeź. Pierwszego dnia wieczorem "Bór" wiedział, że powstanie jest przegrane. Zostały 63 dni agonii.
- Bardzo ten obraz jednostronny. Początek powstania przyniósł i sukcesy, i radość walczących.
- Do historii przeszła nieprawdopodobna euforia, jaka wybuchła - szczególnie wśród ludności cywilnej - 1 sierpnia 1944. Kiedy załopotały flagi niewidziane od września 1939, kiedy warszawiacy zobaczyli swoje wojsko, radość była nieprawdopodobna. Ludzie wierzyli, że mityczny generał "Bór" i dowództwo AK wie, co robi, a powstanie zakończy się zwycięstwem.
Najdalej po tygodniu te uczucia ustąpiły rozczarowaniu. Niemcy przez pierwsze dwa dni się bronili przed coraz słabszymi atakami powstańców, ale od 3.-4. dnia zaczęli odzyskiwać inicjatywę. Metodycznie wykańczano dzielnicę po dzielnicy. Na Woli stało się to jeszcze prędzej. Rzeź Woli jest jednym z najbardziej wstrząsających aktów ludobójstwa w polskiej historii. Nastroje ludności zmieniły się diametralnie.
To się często wyciera ze świadomości patriotyczną gumą myszką, ale ludność się od Armii Krajowej odwracała. Wielu powstańców uważa powstanie za swój najpiękniejszy i najważniejszy moment w życiu, ale dwustu tysięcy zamordowanych cywilów i matek zabitych dzieci nikt nie może spytać, czy dla nich również było to takie wspaniałe.
- Dowódcy powstania szczerze wierzyli, że świat się ofiarą i bohaterstwem Warszawy przejmie.
- Znana jest wypowiedź gen. Okulickiego, głównego autora planu powstańczego: "Mury się muszą walić, krew się musi lać. Tylko w ten sposób możemy wstrząsnąć sumieniem świata". To była polityczna naiwność, bo świat sumienia nie ma i to polskie całopalenie narodowe nic go nie obchodziło. To także kompletna lekkomyślność w traktowaniu własnych obywateli. Gdzie indziej za to stawia się przed trybunałem. W Polsce stawia się pomniki.
- To źle, że w powstaniu bohatersko biły się dzieci?
- Kiedy na Wybrzeżu w roku 1939 do placówki Wojska Polskiego przyszła grupa 10- 12-letnią harcerzy i zgłosiła się do walki, oficer spojrzał na nich spode łba i zdecydowanie przepędził. I to jest różnica między zawodowym Wojskiem Polskim w 1939 i dowództwem AK w 1944. To jest podstawowa zasada europejskiej cywilizacji, że wojna jest domeną dorosłych mężczyzn.
Dzieci trzyma się od niej z daleka. Uczucia wobec dzieci walczących w powstaniu są takie jak wobec całego powstania. Kiedy przechodzę obok pomnika Małego Powstańca, czuję głębokie wzruszenie na myśl o najmniejszych bohaterach. A jednocześnie czuję wielki żal do dowództwa AK, że pozwoliło, by dzieci walczyły. Łatwo wydać rozkaz, by dziecko rzuciło butelką w niemiecki czołg. Nie sposób rozkazać, by nie zginęło. Te dzieci w przyszłości mogły być polską elitą. Ich śmierć nie dała nic.
- Czy to nie jest tak, że na Polskie Państwo Podziemne przenosimy odpowiedzialność, za zimny cynizm Sowietów i za Zachód, który nas nie pierwszy raz w historii zostawił?
- To jest polska cecha. Przerzucamy odpowiedzialność za własne porażki na obcych, którzy nam nie przyszli z pomocą. Cała koncepcja polityczna powstania była oparta na wierze w możliwość osiągnięcia kompromisu ze Stalinem. Okulicki mówił: "Plan jest prosty. Zdobywamy miasto i witamy bolszewików w charakterze hospodarów" - jak się wyraził - jako sojusznika.
To jest absurdalna mrzonka, by po 17 września, po deportacjach 1940 roku, po Katyniu i po brutalnym spacyfikowaniu Armii Krajowej biorącej udział w akcji "Burza" wierzyć w kompromis z bolszewikami. Pułkownik Bokszczanin przekonywał już w lipcu 1944 roku: "Jeśli zaczniecie powstanie, Niemcy będą nas wyrzynać, a bolszewicy zatrzymają ofensywę i z satysfakcją będą patrzeć, jak Hitler niszczy AK.
Dla Sowietów jesteśmy śmiertelnym wrogiem. Wiara w to, że wróg może przyjść nam z pomocą, jest absurdem". Wiara w Anglosasów też nie miała podstaw. W 1939 Anglicy i Francuzi ani myśleli nam pomagać. Ta lekcja nie została odrobiona. W 1944 pomóc nie bardzo mogli, bo byli daleko. I nie chcieli, bo Warszawa i Polska zostały oddane jako teren operacji wojennej Sowietom. Bez ich woli Zachód nie zrobiłby tu nic, nie chciał narażać się Stalinowi. Żadne całopalenie nie mogło uratować niepodległości Polski. Trzeba było być ślepym, by tego nie widzieć.
Rozmawiał KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska
[1] Zdjęcie udostępnione jest na licencji:
Creative Commons
Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach. 3.0. Niemcy