I tak wiosną 1933 roku do Łodzi przybył Leon Grabowski. Nie byłoby pewnie w tej wizycie nic dziwnego, gdyby nie to, że ten 25-letni mężczyzna miał dwa metry i 25 centymetrów wzrostu. Olbrzym, górnik ze Śląska, przyjechał, by wziąć udział w turnieju zapaśniczym. Odbywał się on cyrku sportowym, który rozbito przy ul. Nawrot 61.
Kilku jego przeciwników wyniesiono z ringu nieprzytomnych zdławionych przez niego „podwójnym Nelsonem”
- rozpisywała się łódzka prasa.
Leonek Grabowski, jak go pieszczotliwie nazywano, zamieszkał w Łodzi w hotelu „Savoy”. Użalano się, że co noc musi tęsknie patrzeć na wygodne, miękkie łóżko.
- On się w nim zmieścić nie może - wyjaśniali dziennikarze. - Nasz Longinus musi spać na kozetce z nogami opartymi na daleko odsuniętych krzesłach. Nie może też jeździć taksówką, bo czy deszcz czy mróz musi kazać opuścić budę. A i tak głowa wystaje mu ponad dach auta.
Zauważano, że Leonek, jak na siłacza przystało, miał wielki apetyt. Na śniadanie wypijał litr mleka, zjadał kilkanaście bułek.
Przed kilku dnia zaobserwowano Grabowskiego w jednej z łódzkich restauracji. Zjadł cztery talerze zupy i trzy wieprzowe kotlety, półmisek jarzynek. A wcześniej na przystawkę pół chleba
- pisał „Express Wieczorny Ilustrowany”.
Podobno właściciel restauracji udzielił mu dużego rabatu. Jednocześnie zaprosił na kolejny - tym razem darmowy - obiad. Postawił jednak warunek.
- Wcześniej musimy ogłosić w gazetach, o której pan jada! - tak brzmiał warunek. Leonek odmówił. Tłumaczono to tym, że nie lubi rozgłosu, jest zażenowany swoim wzrostem i apetytem.
- Trzeba widzieć jak chodzi po ulicach! - pisano w gazetach. - Mimo woli przygina się w kolanach, jakby chciał się zmniejszyć i dorównać normalnym ludziom. Drażnią go też pytania przechodniów typu: Panie Grabowski czy tam w górze jest ciepło czy zimno?
Na co dzień olbrzymowi Grabowskiemu nie brakowało problemów. Buty musiał stalować u szewca w Rybniku. Nosił bowiem rozmiar 58! W sklepie nie mógł kupić rękawiczek, bo żaden nie miał numeru 17. Ale Leonek miał swoje marzenia.
Przede wszystkim chciałbym się ożenić, najlepiej z łodzianką! I to filigranową, malutką, bym mógł nosić ją na rękach. Niestety żadna nie chce się ze mną umówić na randkę. Wstydzą się spotykać z takim olbrzymem!
- zdradzał swoje marzenia dziennikarzom z Łodzi.
Łódź żyła też innymi sensacjami. Między innymi pokazami łódzkich siłaczy. „Królem żelaza” okrzyknięto niejakiego 18-latka z Bałut. Twierdzono, że jest on drugim Brajtbarem, siłaczem znanym w całej Europie, który też urodził się na Bałutach. Jego konkurent nazywał Mendel Kuperman, z zawodu był rzeźnikiem i mieszkał przy ul. Wolborskiej.
- Nie wygląda na siłacza - pisano w łódzkiej prasie w połowie lat dwudziestych minionego wieku. - Jest niski i dość krępy. Ale od najmłodszych lat odczuwa w sobie niepomierny wzrost siły fizycznej, którą rozwija przez racjonalny trening - atletyczny i gimnastyczny.
Siła Mendela, który zamierzał wstąpić do cyrku, była ogromna. Na oczach dziennikarzy potrafił... przegryźć potężny łańcuch. Potem połamał go samymi palcami. Wbijał ręką w grube deski sześciocalowe gwoździe. Potrafił też je zginać jedną ręką. Wyginał żelazne sztaby.
Natomiast w latach dwudziestych w Pabianicach działał znachor-szarlatan. Do jednego z lekarzy zgłosiła się matka z chorym synkiem. Chłopcu ropiały uszy. Lekarz przyjrzał się im dokładnie i zauważył, że są ponacinane... od góry. Pomyślał, że rodzina znęca się nad dzieckiem... Matka początkowo nie chciała zdradzić co stało się jej synowi. Dopiero, gdy postraszył ją, że zawiadomi policję wyznała prawdę. Okazało się, że chłopczyk zachorował na „krę”.
- Choroba, w tak oryginalny sposób nazywana przez ciemny ludek, objawia się spuchnięciem brzucha - wyjaśniano.
Rodzice chłopca postanowili wyleczyć do „ludowym sposobem”, czyli przeciąganiem dziecka między szczeblami drabiny. Ale to nie pomogło. Poszli więc do prowadzącego „praktykę” w Pabianicach znachora... Ten ponacinał dziecku uszy i dał mu do wypicia w herbacie, po trzy krople krwi, z każdego ucha.
- I podobne fakty zdarzają się mieście liczącym 80 tysięcy mieszkańców, posiadającym pomoc lekarską! - grzmiała prasa.
W Łodzi też działał „cudotwórca”. Nazywał się Aron Berber. Podawał, że jest rabinem. Mieszkał przy ul. Nowocegielnianej. Człowiek ten reklamował siebie jako cudotwórcę w „sprawach intymnie kobiecych”. Odwiedzały go więc panie, które nie mogły mieć potomstwa. Prosiły go o rady, lekarstwa. Podobno po każdej wizycie u rabina bezpłodność znikała. Twierdzono, że dzieje się to dzięki jego wielkiej mądrości. Ale tajemnica tej mądrości szybko się wyjaśniła. Okazało się, że Berber gwałcił swoje „pacjentki”. Sam zaś posiadał dwanaście żon. Gdy sprawa wyszła na jaw uciekł z Łodzi. Zaczęto mówić, że znalazł się w Wiedniu, a stamtąd wyjechał do Palestyny. W Łodzi zaczęły zaś krążyć opowieści o „łódzkim Rasputinie”.
Na początku lat trzydziestych gazety rozpisywały się o najstarszym mieszkańcu Łodzi. Nazywał się Abram Pytkowski. Miał 108 lat i mieszkał w Domu Starców przy ul. Pomorskiej 54.
Spotyka nas drobny, rześki staruszek, który nie wygląda na więcej niż 85-90 lat
- tak opisano pierwsze spotkanie z panem Abramem. Okazało się, że pochodził z powiatu radomskiego. Przed laty handlował zbożem.
- Do śmierci pierwszej żony, z którą żyliśmy zgodnie, wiodło mi się dobrze - wspominał najstarszy łodzianin. - Nieszczęście zaczęło się mojego powtórnego ożenienia się. Moja druga żona miała bardzo przykry charakter. Nie mogliśmy się zgodzić. Najważniejsze, że druga żona nie była mi wierna. Wobec tego rozwiedliśmy się.
Abram Pytkowski był ojcem kilkoro dzieci, ale żyło z nich tylko jedno. Córka, która mieszkała w Piotrkowie i miała 76 lat. W niedługim czasie miała przeprowadzić się do ojca, do Domu Starców.
- Na zdrowie nie narzekam - zapewniał Abram Pytkowski. - Prawie zupełnie nie korzystam z lekarzy. Dawniej bardzo dużo paliłem papierosów. Ale palenie rzuciłem 50 lat temu. A co do wódeczki to i teraz lubię sobie wypić, ale oczywiście z umiarem. Żyję tak długo, bo byłem w moich stronach bardzo lubiany i szanowany.
Gazety chętnie publikowały też listy nieprzyzwoitych nazwisk łodzian. Tłumaczono, że wiele osób pozostaje przy nich, bo nie mają pieniędzy, by je zmienić. Postępowanie w sprawie zmiany nazwiska kosztowało bowiem 300 złotych. Była to wtedy bardzo duża suma. Wyliczano, że pięciu mieszkańców Łodzi nazywało się Greps. Mieszkały tu trzy osoby o nazwisku Gulasz, trzech Rosołów, siedem Barszczów, dwa Kotlety. Sześciu łodzian nosiło nazwisko Kiszka, a dwóch Kapusta. Nie brakowało też takich nazwisk jak: Smark, Kiwiczołek, Pępek, Leniwiec. Byli też tacy, którzy nazywali się... Książkadonabożeństwa. Nie brakowało Tulipanów, Bzów, Goździków. Mieszkał tu także But, Waza, Okno, Kalosz, Pióro.
Głośna była też sprawa łodzianki, która przez rok udawała mężczyznę. Na policję zgłosił się Stanisław Gotszald, który został oszukany przez niejakiego Mariana Sejkowskiego, zamieszkałego przy ul. Napiórkowskiego 13. Człowiek ten twierdził, że jest bardzo dobrze ustosunkowany i obiecał Stanisławowi załatwić pracę. Dostał za to 80 złotych i zniknął.
- Był to bardzo przystojny mężczyzna - zdradził policjantom Stanisław Gotszald.
Policjanci udali się na ul. Napiórkowskiego. Okazało się, że nie ma tam żadnego Mariana Sejkowskiego. Mieszka tam tylko najstarsza córka Sejkowskich, jedyna żywicielka rodziny - Maria.
24-letnia Maria opowiadała potem policjantom, że pracowała jako pakowaczka w fabryce Eitingona. Ale została zwolniona. Przez to jej 6-osobowa rodzina pozostała bez środków do życia. Maria wpadła na pomysł, że stanie się... Marianem. Kupiła najtańsze męskie ubranie, ostrzygła się po męsku i ruszyła do pracy. Najpierw nosiła paczki i bagaże na łódzkich dworcach. Ich bywalcy dobrze znali miłego, przystojnego i niezwykle uprzejmego chłopca. Z czasem zaczęła pracować jako inkasent. I w końcu poznała Gotszalda... Wiedziała, że ma sporo pieniędzy i postanowiła to wykorzystać.
Niezwykła historia wydarzyła się w okolicach Radomska. Nocą, w jednej ze wsi, na polach, w pobliżu gospodarstw ukazywało się... białe widmo. Jego pojawienie tłumaczono na różne sposoby. Mówiono, że w tym miejscu znajdowało się gospodarstwo. Prowadził je bogaty gospodarz. Służyła u niego piękna dziewczyna. Zakochała się w parobku z sąsiedztwa. Młodzi chcieli się pobrać, ale drodze do ich szczęścia stanął gospodarz dziewczyny, która bardzo mu się podobała. Nie dopuścił do jej małżeństwa z parobkiem sąsiada. Zakochany chłopak pewnego dnia zniknął. Jedni mówili, że wyjechał w daleki świat, inni że z rozpaczy się utopił. Twierdzono, że teraz pojawia się w postaci białego widma, by straszyć ludzi, którzy wyrządzili mu tyle krzywdy. Inni zaś przekonywali, że białe widmo to pokutująca duszą carskiego policmajstra, który kiedyś tak gnębił ludzi.
Ludzie o całej sprawie zawiadomili policje. Policjanci pojawili się na polu. „Widmo” zniknęło na kilka dni. Ale za jakiś czas policjanci zobaczyli wędrującą po polu białą postać. Kazali się jej zatrzymać. Nie posłuchała... Musieli oddać ostrzegawcze strzały... Okazało się, że „białym widmem” jest znany w okolicy złodziei, który nakryty prześcieradłem przemycał swe łupy.
W połowie lat trzydziestych w domu przy ul. Solnej w Łodzi znaleziono... potwora. Zaczęły tam ściągać tłumy łodzian, by zobaczyć dziwnie wyglądającą dziewczynę. Mieszkała w stojącej na podwórzu kamienicy piętrowej ruderze. Jeden z mieszkańców Łodzi przechodził ulicą i zobaczył jej twarz. Przeraził się, zawołał kolegę. Ten wspiął się na drabinie i zajrzał do środka przez okno rudery.
Uderzył go straszny fetor, a w barłogu leżała dziwaczna postać, ni zwierzę, ni człowiek. Mężczyźni postanowili wejść do środka. Twierdzili, że stworzenie to miało małpią twarz, a jej ciało było pokryte wrzodami. Korpus mały, jak u dziecka, nogi jak zapałki. Koło jej głowy leżały dwa szczury...
- pisano o spotkaniu z dziewczyną-potworem.
Okazało się, że tym „potworem” jest 18-letnia córka jednego ze współwłaścicieli kamienicy przy ul. Solnej. 15 lat temu wyjechał z Łodzi do Strasburga. Córką miała opiekować się pewna kobieta, której przysyłał na ten cel pieniądze. We Francji ojciec dziewczyny się ożenił. Założył własny interes i wiodło mu się dobrze. Tymczasem stwierdzono, że kamienica przy ul. Solnej nadaje się do rozbiórki. Powiadomili go o tym wspólnicy. Przyjechał do Łodzi, by zamknąć interesy. Gdy dowiedziała się o tym opiekunka przywiozła jego córkę na ul. Solną i zostawiła na podwórku. Ojciec zaś przeniósł ją do rudery ze szczurami. Sprawą zainteresował się wydział opieki społecznej. Odnaleziono ojca dziewczyny, który przebywał w jednym z domów noclegowych. Stwierdził, że nie ma pieniędzy, nie może więc dać nic na utrzymanie córki. Dziewczyna czekając na miejsce w domu opieki trafiła do jednej z łodzianek... Za jej utrzymanie płaciło miasto. Dziewczyna-potwór nie mówiła. Miała około 80 centymetrów wzrostu, wydawała z siebie zwierzęce pojękiwania...
Do łódzkich sądów wpływały coraz dziwniejsze sprawy. Jak choćby spór mieszkańców ze wsi Józefów pod Łodzią. Marianna Czyżewska i jej mąż Antoni uznali, że ich sąsiadka Katarzyna Muras jest czarownicą.
Mamy na to dowody!
- krzyczeli do sędziów sądu grodzkiego w Łodzi.
A wszystko przez to, że Czyżewska pożyczyła od Murasowej mleko. Obie bowiem nim handlowały. W umówionym terminie Murasowa oddała tyle mleka, ile pożyczyła.
- Po kilku dniach nasza krowa dawała coraz gorsze mleko! - skarżyła się Czyżewska. - W końcu nie było czego doić! Krowa nie miała mleka!
Zaczęli zastanawiać się dlaczego tak się stało. Rozwiązanie znaleźli szybo.
To Murasowa „urzekła” krowę! Ona jest czarownicą!
- stwierdzili Czyżewscy.
Wieści po wsi roznosiły się szybko. Już po tygodniu każdy wiedział, że Katarzyna Murasowa jest czarownicą. Nie tylko we wsi Murasów i Czyżewskich. Do Józefowa zaczęły ciągnąć pielgrzymi z sąsiednich wsi. Ludzie stawali przed domem Murasowej i koniecznie chcieli wejść do środka. Raz prawie się im to udało. Zamierzali rozebrać kobietę i sprawdzić, czy ma diabelski ogon. Murasowa nie miała wyjścia. Skierowała sprawę do sadu. Tylko on mógł stwierdzić, że nie jest czarownicą.
Na początku lat trzydziestych cała Łódź mówiła zaś o domu, w który straszy. Znajdował się przy ul. Goplańskiej 8, która wtedy znajdowała się w gminie Radogoszcz. Miasto obiegła wiadomość, że pojawiły się tam duchy. Na ul. Goplańską zaczęli zjeżdżać ludzie z Bałut, Rokicia, Polesia Konstantynowskiego. Każdy chciał zobaczyć ten niezwykły dom... Mówiono, że pojawia się w nim „diablica”... Komuś miało oderwać zelówkę, „coś” pukało w ścianę. Zaczęto przekonywać, że „diablicą” jest 16-letnia Stasia Bogaczyk, córka właściciela zakładu ciesielskiego. To w jej pokoju miało straszyć.
Moja siostra jest normalną dziewczyna, nigdy nie miała żadnych problemów psychicznych - zapewniał jej brat Czesław. - Skończyła szkołę powszechną i chciała się uczyć fryzjerstwa. Nie miała nigdy skłonności do medytacji. Lubiła się bawić, śmiać. Któregoś dnia coś nas przebudziło. Koło kuchenki, tam gdzie spały siostry, a jednym z łóżek coś łomotało. Myśleliśmy, że to szczury... Ale łomotania było jakieś inne. Pobudziliśmy się, zapaliliśmy światło i zobaczyliśmy podskakujące w koszyku kartofle. Zaczęliśmy przeszukiwać mieszkanie, ale nie było nikogo obcego. Kiedy łomoty ustały, to kartofle przestały „skakać”. Położyliśmy się spać, ale po jakimś czasie znów zaczęło się to samo. Do tego doszły trzaski w węglu. Nie zdążyłem się ubrać jak dostałem kartoflem w głowę...
Tymczasem Stasia zaczęła wołać matkę. Twierdziła, że się boi, bo coś złego dzieje się w jej łóżku. Wszyscy podeszli do niej. I w jej łóżku usłyszeli tajemnicze stuki... Zapanowała panika. Nikt już nie mógł zasnąć. Na dodatek rozległ się łomot.
- To ważący ze trzy kilogramy lichtarz spadł ze stołu i uderzył o podłogę! - tłumaczył Czesiek.
Wieść o domu, w którym straszy rozniosła się po Łodzi. Zaczęły przybywać tam różni specjaliści, wypowiadali się w tej sprawie lekarze. Nawet znany łódzki neurochirurg Władysław Dzierżyński, brat „krwawego Feliksa”. Podejrzewano, że pojawił się rzeczywiście „duch ludzki”. W końcu uznano, że te wszystkie „cuda” czyniły szczury...