- Żeby coś móc powiedzieć o postaciach z lubelskiego półświatka z okresu międzywojennego, trzeba po kawałeczku zbierać w różnych dokumentach i tekstach i dopisywać do ich biogramów. W Lublinie nie zachowały się, niestety, dossier przestępców, takie jakie są na przykład w Warszawie, gdzie mamy gigantyczne zasoby Urzędu Śledczego. A tam jest wszystko to, co udało się policji ustalić o danym przestępcy, który przewinął się przez stolicę w latach 30. Łącznie z jego zdjęciem - mówi historyk, dr Mateusz Rodak z Instytutu Historii PAN, specjalista od historii przestępczości i więziennictwa II Rzeczpospolitej.
- W lubelskim Archiwum Państwowym jest za to bardzo obszerny zbiór akt Sądu Okręgowego. Właśnie przeglądałem akta jednego z braci Motyka. A pierwszy raz spotkałem się z tym nazwiskiem, czytając wiele lat temu wspomnienia Róży Fiszman-Sznajdman - dodaje autor monografii "Mit a rzeczywistość. Przestępczość osób narodowości żydowskiej w II Rzeczypospolitej. Casus województwa lubelskiego".
Bracia co z nożem chadzali
Lubartowska - dom braci Motyka
(fot. Maciej Kaczanowski/Dziennik Wschodni)
Bracia Józef i Władysław Motyka działali w okolicy ulicy Lubartowskiej, na Czwartku. Władysław w końcu wylądował w barakach dla bezdomnych przy Krochmalnej.
Róża Fiszman-Sznajdman, która urodziła się w Lublinie w 1913 roku, przez całe dzieciństwo i młodość, do wybuchu II wojny światowej, mieszkała przy ul. Lubartowskiej 21 (wg dawnej numeracji, dziś to numer 47). W latach 80. opublikowała swoje wspomnienia, gdzie pisała o nożowniku z sąsiedztwa.
- Motyka, lubelski Al Capone, miał swoją rezydencję w domu oznaczonym numerem 23 (dziś to numer 49 - red.) albo na placu między Lubartowską a Ruską. Tam też swoje interesy przeprowadzał przy pomocy nieodłącznego noża. Był postrachem mieszkańców całej okolicy. My, dzieci, omijałyśmy go z daleka, choć "obowiązkiem" było go znać - wspominała Fiszman-Sznajdman, która pisała, że miała wątpliwe szczęście widywać Motykę, bo mieszkała w domu sąsiadującym z miejscem jego "operacji". Autorka wydanych najpierw w Izraelu, a potem w Lublinie wspomnień pisze, że Motyka nie zawsze miał szczęście i kiedyś został porżnięty tą sama bronią, jakiej używał. - Dostał nożem w brzuch, twarz i nogę. Przez kilka miesięcy musiał kurować się w szpitalu. Gdy wyszedł, kulał i miał długą szramę na policzku.
- Motyka to taki klasyczny nożownik, który raz na kwartał lądował na dołku za bicie, picie i rozróby - opowiada Rodak. - Obaj bracia działali przez całe lata 20. a w latach 30. gdzieś mi znikają. Pewnie siedzą. Czytałem prośbę Józefa do władz więziennych, by brat Władysław mógł wyjść na pogrzeb matki. To było w 1926 roku. Nie wiem, czy rzeczywiście wybierał się na pogrzeb i chodziło o rodzinne uczucia czy okazję do wypicia. Zwłaszcza że przynajmniej raz spotkałem się w dokumentach, że to matka na nich donosiła na policję, żeby wyprowadzić ich z domu, bo robią rozróbę - opowiada historyk.
- W "Głosie Lubelskim" przeczytałem kiedyś artykuł zatytułowany "Apasz lubelski", w którym anonimowy autor charakteryzuje lubelskiego przestępcę jako kogoś pośredniego między chamem, czyli chłopem ze wsi, a typem błękitnookiego, eleganckiego apasza warszawskiego - mówi Mateusz Rodak. - I to jest właśnie lubelski przestępca. Gość, który mieszka na przedmieściach, nie używa pistoletu tylko noża, którego ostrze jest dłuższe niż dozwolone 10 cm. I operuje w Lublinie. Funkcjonuje w podmiejskim półświatku, kradnie najczęściej na targowisku za magistratem. Na tym targu kieszonkowcy, którzy byli elitą przestępczą, niewiele mogli zarobić. Nie to, co na rynku w Antwerpii czy Paryżu. Ale niewielu było stać na taką podróż. W Lublinie działali też kieszonkowcy na tak zwanych gościnnych występach. Tak określali policjanci przyjezdnych ze Lwowa czy średniej klasy złodziei warszawskich.
Ale Lublin, to nie jest świat opisywany w pitawalu, tu nie spotkamy szarmanckiego Szpicbródki.
Tu są drobni pijaczkowie i awanturnicy.
- Można powiedzieć, że w tamtych czasach Lublin był średniej wielkości miastem ze średniej klasy złodziejami - mówi naukowiec, który dodaje, że miasto zaskoczyło go skalą przestępczości. - Weźmy ulicę Bychawską (dziś ul. Kunickiego - red.), prawą i lewą stronę, tak gdzieś do numeru 40. Tam każdy dom, każda kamienica ma swojego bandytę. No, ręce mi opadły.
Krwawa Bronka eliminuje rywalki
Dawna ulica Bychawska. Tu każda brama miała swojego bandytę.
(fot. Maciej Kaczanowski/Dziennik Wschodni)
Ciekawa dla badaczy, a pewnie mniej dla ówczesnych mieszkańców, była przedwojenna ulica Kalinowszczyzna, znacznie dłuższa niż dzisiejsza. Sięgała Bystrzycy, a z drugiej przecinała dzisiejszy plac Singera w stronę ulicy Nadstawnej. Ulice Lwowska i Podzamcze jeszcze nie istniały.
- Na Kalinowszczyźnie, pod numerem 10, doszło do jednego z najgłośniejszych w Lublinie morderstw. Bronisława Gałaś zabiła dwie osoby. To było na początku lat 20. Kiedy Gałasiówna odsiadywała wyrok na Zamku, bo ją ułaskawiono i karę śmierci zamieniono na ciężkie więzienie, w jej ogrodzie znaleziono drugie zwłoki - opowiada historyk, który żartobliwie komentuje, że wprawdzie fascynuje go zło, ale nie do tego stopnia i dlatego więcej zawodowego czasu poświęca złodziejom.
Lubelskie gazety ze szczegółami relacjonowały historię 25-letniej morderczyni, która swojej ofierze Stanisławie Jurak z ulicy Foksal miała rozrąbać głowę siekierą, a potem zwłoki wsunąć pod swoje łóżko. Sąsiedzi, którzy złapali morderczynię, opowiadali dziennikarzom, że słyszeli kłótnię obu pań. Podobno poszło o mężczyznę i 3 tysiące rubli.
Drugą ofiarą Bronisławy, która była znana policji, bo siedziała już za kradzież bluzki ze sklepu przy ul. Szerokiej - też była młoda kobieta. Zwłoki Anny Sawickiej, której biżuterię miała nosić Gałasiówna, odkryto, bo sąsiedzi narzekali na fetor. Zmarła też miała rozbitą czaszkę. Sąd ponownie uznał ją za winną i skazał na śmierć. Po raz drugi Naczelnik Państwa Józef Piłsudski zamienił egzekucję na ciężkie więzienie, co oczywiście gazety odnotowały.
- Ciekawy jest też adres Kalinowszczyzna 7. Ten dom dziś nie istnieje, stał w okolicach dzisiejszego placu Singera. Pod tym numerem, przez całe dwudziestolecie międzywojenne, przewinęło się w raportach policyjnych ponad 20 nazwisk złodziei, w tym całe rodziny. Na pewno mieszkało tu trzech zawodowych kieszonkowców doskonale znanych policji. Nazwiska były polskie i żydowskie. Ten adres przewija się w raportach od początku międzywojnia aż do roku 1939. Jak takie miejsce, tyle czasu mogło funkcjonować - zastanawia się Mateusz Rodak. - To świadczy o bezradności policji albo o sile półświatka.
Historyk pytany czy swoich bohaterów z półświatka znajduje w ówczesnej prasie i z gazet dowiaduje się o ich przestępczej działalności, kręci głową i wyjaśnia, że lektura gazet dodaje jedynie kolorytu wiedzy z dokumentów.
- Mam takie spaczenie zawodowe, że zaglądam do akt. Na szczęście zachowały się dzienne raporty lubelskiej Komendy Powiatowej Policji z lat 1928-1935. Codziennie jakiś policjant siadał i spisywał najważniejsze wydarzenia, jakie miały miejsce w ciągu dnia w Lublinie. Informacje w prasie pochodzą z tych raportów. Ktoś z redakcji musiał się pofatygować do I komisariatu na ulicę Staszica i przepisać. Stąd w gazetach jest sporo błędów - w nazwiskach, adresach. Oryginalne raporty są bogatsze i mają mniej błędów. Akta sądowe i raporty pozwalają uzupełniać biografię moich bohaterów - wyjaśnia naukowiec, który tłumaczy, że zajmuje się nożownikami, żebrakami i prostytutkami, bo historia o tych ludziach zapomina. - Oni sami nie pozostawili po sobie żadnych śladów. Nie pisali. Tylko grypsy, a i to niewiele. Pisząc o nich, mogę się tylko opierać na aparacie państwowym…
Więcej prostytutek chrześcijanek, niż Żydówek
Szambelańska słynęła przed wojną z niewyszukanych domów publicznych
(fot. Maciej Kaczanowski)
Z lektury archiwalnych dokumentów i analizy adresów, jakie tam można dziś znaleźć, wynika, że przedwojenny Lublin był podzielony na w miarę spokojne, ale pełne domów publicznych centrum i okalające je, niczym obwarzanek, złodziejskie przedmieścia.
- Adresy zamieszkania przestępców i ich melin (czyli miejsc, gdzie przeczekiwali aż sprawa ucichnie) w ogóle nie pokrywają się z adresami domów uciech - mówi historyk, który przedwojennym prostytutkom lubelskim poświęcił jeden ze swoich artykułów. - Złota, Szambelańska (dwa adresy), Jezuicka (trzy adresy), Grodzka - to miejsca domów publicznych. Na przedmieściach też były prostytutki, ale nie czekały na klientów za różowymi firankami.
Dziewczyny miały wynajęty pokój albo łóżko gdzieś przy rodzinie i tam sprowadzały mężczyzn - dodaje.
W dwudziestoleciu międzywojennym prostytucja w Polsce była legalnym zajęciem kobiet, które ukończyły 21 lat. W oficjalnej nomenklaturze rozróżniano prostytutki legalne (zawodowe, które musiały się rejestrować w wojewódzkich komisjach sanitarno-obyczajowych), dorabiające (ambulatoryjne, zobowiązane do okresowych badań) i nielegalne (potajemne).
- Dane szacunkowe mówią, że tych nielegalnych było dwa razy więcej niż zawodowych. Kierując się takimi szacunkami, ogólną liczbę prostytutek w latach 1924-1925 w Lublinie można określić na około 700 - wylicza Rodak.
Z dokumentów wynika, że w 1924 roku w Lublinie przebadano 135 prostytutek. Większość z nich to chrześcijanki, Żydówek było około 30 procent. I bez względu na różnice wyznaniowe i narodowość one też łamały prawo. Najczęstszy rodzaj przestępstwa: zakłócanie spokoju publicznego i pijaństwo.
- Gdy pisałem swój pierwszy kryminał "Morderstwo pod cenzurą" i chciałem się upewnić w przepisach dotyczących prostytutek, wpadł mi w oko artykuł Mateusza Rodaka o żydowskich prostytutkach - opowiada Marcin Wroński, lubelski pisarz. - Był na tyle interesujący, że już wiedziałem, że jeśli będzie kontynuacja cyklu, problem prostytutek, w tym żydowskich, wróci w mojej kolejnej książce. Tak zaczęło się rodzić "Kino Venus". Było mi bardzo miło podsyłać historykowi fragmenty złodziejskie z moich pisanych właśnie powieści i cieszyć się przychylnymi opiniami - dodaje pisarz, który wspomina, że bardzo się podobał Mateuszowi Rodakowi stary złodziej Myszkowski, pojawiający się po raz pierwszy w "Skrzydlatej trumnie". Chyba najbardziej ujęła go charakterna odzywka Myszkowskiego do Maciejewskiego, który próbował go rozpytywać w kondukcie pogrzebowym: "A pan znowu się przytulasz! Jakbym pana nie znał, pomyślałbym, że nie glina, tylko pedał".
- Zajmuję się fascynującymi rzeczami. Jestem jednym z pierwszych, którzy zaczęli się interesować mroczną stroną życia Drugiej Rzeczpospolitej od strony naukowej - żebrakami, prostytutkami, złodziejami, bezdomnymi. Pisze się o robotnikach, chłopach, Żydach, Ukraińcach, a o nich nie. A to jest gigantyczna grupa ludzi, którą nikt się nie zajmuje - mówi dr Rodak i opowiada, że jak pisał pracę magisterką o Żydach w Łęcznej, to już na sam koniec pomyślał, że może zajrzy do akt lubartowskiej komendy powiatowej. - I tam, takim rzutem na taśmę, znalazłem masę fajnych rzeczy, takich smaczków, które dały życie tej nudnej pracy… - wspomina historyk, który dodaje, że zawsze marzyła mu się książka-obraz wykluczonych w Lublinie. - Strasznie mi brakuje tych ludzi w narracji historycznej i fotograficznej, obrazkowej. Interesuję się tym żywiołem, który gdzieś tu się przewalał po przedmieściach. Bardzo bym chciał go spotkać. No dobrze, chciałbym popatrzyć na niego, zza rogu.
AGNIESZKA DYBEK, Dziennik Wschodni