Było jeszcze przed świtem 21 września 1930 r., gdy przeszło 70 funkcjonariuszy Policji Państwowej otoczyło pogrążoną we śnie wieś Krzywe w powiecie brzeżańskim (tereny położone o niecałe 100 km na południowy wschód od Lwowa). Mieszkańcom osady, zamieszkanej przez ukraińskich chłopów, zabroniono opuszczania zabudowań. Nawet dzieci nie mogły wypędzić bydła na pastwiska. Kto próbował uciekać mimo to, był ostrzeliwany przez policjantów z karabinów.
W następnych godzinach funkcjonariusze wkroczyli do budynku Proświty, czyli ukraińskiej organizacji kulturalno-oświatowej. Posterunkowi krzyczeli, że to „kuźnia ukraińska” i niszczyli wszystko, co tylko nawinęło im się pod ręce i przykuło ich uwagę: zdemolowali drzwi wejściowe, zniszczyli portrety ukraińskich książąt i bohaterów narodowych, w tym Bohdana Chmielnickiego. Potem zabrali się do demolowania biblioteki. Przeszło tysiąc tomów obrócili w „kupę papierów”. Zdewastowali także zaplecze teatru ludowego. Chłopi patrzyli z bezsilną złością, jak owoce ich wieloletniej pracy i wyrzeczeń są nieodwracalnie niszczone.
Ale policjantom wciąż było mało. Nie oszczędzili więc sklepu miejscowej kooperatywy rolniczej. Wszystkie znajdujące się w nim towary zrzucili na stertę i oblali naftą, octem i olejem.
Potem grupki policjantów zaczęły chodzić po poszczególnych domach. Agresywnie przeprowadzali rewizje, celowo niszcząc sprzęty domowe, wyzywając i bijąc domowników. Kazali chłopom rozcinać stogi ze zbożem. Rozszywali słomiane dachy domów.
W międzyczasie - jak czytamy w relacjonującej wydarzenia z Krzywego interpelacji posłów ukraińskich złożonej w Sejmie w maju 1931 r. - część funkcjonariuszy zainstalowała się w kancelarii gminnej. Urządzili sobie tam tymczasową katownię. Sprowadzali pojedynczo lub grupami chłopów i bili ich do krwi. Szczególnie długo pastwili się nad studentem uniwersytetu lwowskiego Michałem Hałasą, który owego feralnego dnia przebywał w domu u rodziców.
Po kilku godzinach takich „harców” policjanci kazali pobitym chłopom odwieźć się do najbliższego miasta. Unieśli ze sobą także sporą kontrybucję w postaci chleba, jaj i mleka. Mieszkańcy Krzywego mogli odetchnąć z ulgą. Ale nie na długo. Niecałe dwa tygodnie później ich gehenna rozpoczęła się na nowo.
2 października do wsi przybyło czterech oficerów policji w towarzystwie dziesięciu posterunkowych. Zakwaterowali się w zdemolowanym wcześniej budynku Proświty. W sali teatralnej urządzili sobie areszt, a w przylegającym pomieszczeniu - kancelarię. Przez następne przeszło dwa miesiące ściągali tam mieszkańców Krzywego i okolicznych osad, których uznali za sympatyków lub działaczy ukraińskich organizacji nacjonalistycznych. Zatrzymanych bito i poddawano torturom. Najbardziej obrywali uczniowie gimnazjów lub studenci, czyli przedstawiciele środowisk najbardziej zinfiltrowanych przez ideologię Ukraińskiej Organizacji Wojskowej (UWO) i Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich (OUN). Co noc z Proświty dochodziły uszu mieszkańców Krzywego krzyki oprawców, odgłosy bicia i wrzaski torturowanych, często ich bliskich. Znów agresja funkcjonariuszy skupiła się na jednym studencie, który znajdował się we wsi. Oto relacja z tylko jednej z brutalnych indagacji, którym go poddano:
W czasie przesłuchania M. Hałasy wywiadowca Wróbel [jeden z wywiadowców - red.] rzucił się na niego i zaczął go bić pięściami po twarzy, następnie pokazując mu jakieś protokoły, radził mu przyznać się do winy, a gdy Hałasa winie zaprzeczył, wtedy bili go wywiadowca Majewski i posterunkowy 62/3/6 po głowie, twarzy oraz piersi i kopał go nogami, tak że puściła mu się krew z ust, nosa i uszu, skutkiem czego ten zemdlał. Gdy Hałasa przyszedł do siebie, gdyż posterunkowi lali na niego wodę, wtedy posterunkowi zaczęli dalej go bić, krzycząc: »Masz, kabanie, Ukrainę, my zdrowie ci odbierzemy«.
Innych chłopów, gimnazjalistów czy studentów traktowano niewiele łagodniej.
Ostatecznie policjanci opuścili Krzywe 10 grudnia 1930 r. Jak informowali ukraińscy posłowie, do tego czasu pobili przeszło 100 osób, z czego 24, głównie na podstawie wymuszonych biciem zeznań, aresztowano i odstawiono do więzienia w Brzeżanach. Zresztą, w uznaniu jakości pracy policji, sąd niebawem wypuścił prawie wszystkich zatrzymanych na wolność.
Tak przebiegła akcja pacyfikacyjna przedsięwzięta na terenie całej Małopolski Wschodniej w 1930 r. tylko w wypadku jednej ukraińskiej wsi. Sanacyjne władze sięgnęły po drakońskie metody, by ukrócić akcję sabotażową zorganizowaną w całym regionie przez ukraińskich nacjonalistów. Ostatecznie, choć spokój i ład szybko przywrócono, to działacze UWO/OUN wygrali tę rozgrywkę. O co w niej chodziło? Cofnijmy się do Rzeczypospolitej lat dwudziestych.
Permanentna rewolucja
W międzywojennej Polsce Ukraińcy stanowili najliczniejszą mniejszość narodową. Według spisu ludności z 1921 r. było ich niemal 4 mln i stanowili 14 proc. populacji II RP. Zamieszkiwali głównie cztery województwa: lwowskie, wołyńskie, tarnopolskie i stanisławowskie.
Od początku relacje pomiędzy państwem polskim a jego ukraińskimi obywatelami były napięte. Ich elity nie mogły pogodzić się z szybkim upadkiem własnego niepodległego bytu państwowego - Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej (ZRL) - w 1919 r. Dlatego też już w 1920 r. środowisko weteranów armii ZRL powołało do życia Ukraińską Organizację Wojskową (UWO). Była to nacjonalistyczna organizacja terrorystyczna, której podstawowym celem było wskrzeszenie niezależnego państwa ukraińskiego na terenach Galicji Wschodniej drogą walki zbrojnej. Jej działalność od początku była mocno wspomagana finansowo i logistycznie przez wrogie II RP Niemcy i Czechosłowację.
Gdy na czele UWO stanął Jewhen Konowalec, były pułkownik armii ZRL, zainicjował on rozpoczęcie w całej Galicji Wschodniej szeroko zakrojonej kampanii terrorystycznej. Jej pierwszym aktem był zamach na Józefa Piłsudskiego we Lwowie we wrześniu 1921 r. Kule zamachowca o włos minęły wówczas głowę Marszałka. Rok później aktywność UWO osiągnęła swoje apogeum. Na jesieni 1922 r. organizacja przeprowadziła przeszło 300 różnego rodzaju akcji: przerywano tory kolejowe, wysadzano mosty, atakowano polskich osadników oraz likwidowano urzędników, wojskowych i policjantów. W odpowiedzi władze skierowały do Galicji potężne siły porządkowe oraz armię, które sprawnie, choć brutalnie, stłumiły pełzającą rebelię. Zaczęły się masowe aresztowania członków UWO. Jej kierownictwo musiało salwować się ucieczką za granicę.
Represje nie zniechęciły bynajmniej ukraińskich nacjonalistów do dalszych działań. Wręcz przeciwnie. Brutalna akcja pacyfikacyjna przeprowadzona przez rząd II RP spowodowała w następnych latach radykalizację ukraińskiej młodzieży. Ta - żądna zemsty za doznane krzywdy i owładnięta ideą wielkiej niepodległej Ukrainy - tłumnie wstępowała w szeregi UWO i innych tworzących się konspiracyjnych grup nacjonalistycznych. To w tym okresie do ruchu przystąpił m.in. nastoletni Stepan Bandera. Terrorystyczna konspiracja była drugim życiem szczególnie dla uczniów gimnazjów i studentów oraz członków legalnych organizacji skautowskich, jak np. Płast.
Efektem liczebnego rozrostu ruchu i odmłodzenia jego kadr było utworzenie w Wiedniu na początku 1929 r. Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Powstała ona ze zjednoczenia kilku grup, w tym UWO, która została do niej włączona jako zbrojne ramię. Przywódcą OUN został przebywający na emigracji Konowalec.
W ideologii OUN kategorie moralne miały wyraźnie drugorzędne znaczenie. Liczył się tylko jeden cel - odrodzenie Ukrainy. Wszelkie metody, które mogły do tego doprowadzić, były dozwolone. Ulotka wydana przez ruch w 1929 r. nie pozostawia w tym względzie wątpliwości:
„Trzeba krwi - dajmy morze krwi! Trzeba terroru - uczyńmy go piekielnym! Trzeba poświęcić dobra materialne - nie zostawmy sobie niczego. Nie wstydźmy się mordów, grabieży i podpaleń. W walce nie ma etyki. Etyka na wojnie to pozostałość niewolnictwa, narzucona przez zwycięzców zwyciężonym”.
Nacjonaliści przede wszystkim nie chcieli, by ich pobratymcy dobrze poczuli się „pod władzą zaborców”. Obawiali się, że ukraińskie masy mogą wówczas zatracić determinację do stworzenia własnego państwa. Dlatego też ich największymi wrogami byli zwolennicy polsko-ukraińskiego pojednania - ugodowi Ukraińcy i otwarci na dialog reprezentanci polskiego rządu. Celem działaczy OUN była „permanentna rewolucja”, czyli „wbijanie klina” pomiędzy polskie państwo a swoich rodaków. Oto jak prezentowali swoją koncepcję na łamach pisma „Surma” w 1930 r.:
„Zamachy i masowe wystąpienia spowodują, że szerokie masy przekonają się do idei walki o wolność i zaczną napływać w szeregi rewolucyjnych kadr. Masy muszą zainteresować się sprawą rewolucji i wyzwolenia. […] Tylko dzięki systematycznie powtarzanym akcjom możemy krzewić ducha oporu przeciwko okupantowi, podtrzymać nienawiść do wroga oraz chęć wymierzenia ostatecznej zemsty. Ludzie nie przyzwyczajają się do swoich kajdan, jeśli nie czują się zbyt wygodnie we wrogim państwie [...]”.
Słowem - jeśli państwo polskie represjonowało biednych ukraińskich chłopów za działania terrorystów, to działacze OUN bynajmniej nie płakali. Wiedzieli wówczas, że szeregi nieprzejednanych wrogów „zaborcy” się pomnażały. Ten sposób myślenia był jednym z czynników, które decydowały o uruchomieniu kampanii sabotażowej OUN latem 1930 r.
Galicja w ogniu
W maju i czerwcu 1930 r. podjęto próbę zawarcia porozumienia pomiędzy rządem a reprezentantami mniejszości ukraińskiej. W negocjacjach tych uczestniczył szef MSW Henryk Józewski, a z drugiej strony abp Andrzej Szeptycki, metropolita lwowski. Jak piszą historycy Karol Grünberg i Bolesław Sprengel w swojej książce pt. „Trudne sąsiedztwo”, ten wzrost tendencji ugodowych wśród ukraińskich elit i mas mocno zaniepokoił kierownictwo OUN. Konowalec postanowił ten proces zatrzymać. Środkiem do tego celu miało być uruchomienie kampanii terrorystycznej. Ponadto miała ona skompromitować legalnie działające partie ukraińskie, pokazać siłę bojówkarzy, zastraszyć polskich osadników i zwrócić uwagę świata na sytuację mniejszości „uciskanej” przez Warszawę.
Od lipca do listopada 1930 r. działacze OUN/UWO przeprowadzili na terenie Galicji Wschodniej setki akcji sabotażowych. Większość z nich, przeszło 200 przypadków, stanowiły podpalenia pól wielkich posiadaczy ziemskich, ale także gospodarstw polskich osadników. Ponadto bojówkarze, głównie młodzi chłopcy, dokonali jednego napadu na ambulans pocztowy pod Bóbrką, niszczyli siedziby polskich organizacji, np. Strzelca, rozkręcali tory, przecinali linie telefoniczne.
Początkowo władze lokalne próbowały zapobiec tej pladze sabotaży. Jednak pod koniec sierpnia osiągnęły one taką skalę, że Józef Piłsudski, pełniący wówczas funkcję szefa rządu, nakazał wysłanie do niespokojnego regionu oddziałów pacyfikacyjnych. Oto dokładna treść jego rozkazu przekazana przez Felicjana Sławoja-Składkowskiego:
„Podpalań, sabotaży, napadów i gwałtów w Małopolsce Wschodniej nie wolno traktować jako jakieś powstanie.
Unikać rozlewu krwi, natomiast stosować, w razie dobrowolnego bądź niedobrowolnego popierania zamachowców przez ludność, represje policyjne, a gdzie to nie może - kwaterunek wojskowy ze wszystkimi ciężarami związanymi z nim.
Sama obecność wojska uniemożliwi zamachowcom terroryzowanie ludności. Ludność musi wiedzieć, że ma słuchać władz, a nie zamachowców [...]”.
Akcja pacyfikacyjna w Galicji Wschodniej objęła teren trzech województw: lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego. Dowódcą całej operacji był Czesław Grabowski, komendant wojewódzki Policji Państwowej we Lwowie. Miał pod sobą 17 kampanii policyjnych (w sumie przeszło tysiąc ludzi) i 14. Pułk Ułanów Jazłowieckich. Operacja przeciw sabotażystom rozpoczęła się 14 września i ciągnęła się przez następne trzy miesiące. Funkcjonariusze i wojskowi pojawili się w mniej więcej 450 miejscowościach regionu. Przeszukanie każdej wsi wyglądało podobnie, jak to opisano we wstępie. Oddział policji lub wojska najpierw otaczał osadę. Mieszkańcom nakazywano pozostać w swoich zbudowaniach. Następnie przeszukiwano dom po domu w poszukiwaniu broni, materiałów wybuchowych czy nielegalnej prasy wydawanej przez OUN. Nierzadko podczas rewizji niszczono poszycia dachów, zrywano podłogi, czasem nawet rozbierano piece. Siły bezpieczeństwa zachowywały się przy tym często z brutalnością „armii najeźdźczej”. Bicie i tortury podejrzanych, takie jak opisano we wstępie, nie były podczas tych akcji niczym wyjątkowym. Tak samo zresztą jak demolowanie ludowych domów kultury i kooperatyw oraz rekwizycje żywności.
W toku operacji pacyfikacyjnej skonfiskowano setki sztuk broni. Aresztowano przeszło 1700 podejrzanych, z czego ostatecznie przed oblicze sądu trafiło ponad 1100 osób. Głównie byli to studenci, uczniowie szkół średnich i inteligenci związani mniej lub bardziej z organizacjami nacjonalistycznymi.
Polskie władze podawały, że w czasie operacji nikogo nie zabito. Ukraińcy mówili o kilkudziesięciu ofiarach śmiertelnych. Dziś trudno ocenić, kto jest bliższy prawdy.
W zagadkowych okolicznościach na pewno zginął Julijan Hołowinskyj, krajowy prowidnyk OUN. 30 września został on zastrzelony przez policjantów „podczas próby ucieczki”. Wiele wskazuje jednak, że była to po prostu zakamuflowana egzekucja bardzo niebezpiecznego, z punktu widzenia państwa polskiego, osobnika. Został on potem jednym z czołowych męczenników ukraińskiego ruchu narodowego.
Zwycięstwo OUN?
Operacja zarządzona przez Józefa Piłsudskiego przyniosła szybki efekt. Kampania sabotażowa została powstrzymana. Jaki był jej skutek?
Przede wszystkim brutalne zachowanie wojska i policji podczas pacyfikacji kompletnie zniechęciło Ukraińców do państwa polskiego. Cel prowadzenia „permanentnej rewolucji” został osiągnięty. Od tej pory jeszcze silniej postrzegali je jako „znienawidzonego okupanta”. Wydarzenia z jesieni 1930 r. bardzo mocno zakorzeniły się w ukraińskiej tożsamości. Przez to nacjonaliści z OUN zdobyli wśród ruskiego chłopstwa szersze poparcie. W pewnym stopniu pokłosiem tego była skrajnie nielojalna postawa Ukraińców wobec Polaków w czasie kampanii wrześniowej i późniejsza rozgrywka etniczna na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.
Poza tym nacjonaliści z ukraińskiej diaspory - z pomocą swoich przyjaciół z Czech, Litwy i Niemiec - rozkręcili przeciwko Polsce nagonkę w światowej prasie. Oto jak pisał o operacji w Galicji „Manchester Guardian” z 14 października 1930 r.:
„Pacyfikacja Ukrainy za pomocą karnej ekspedycji jest prawdopodobnie najbardziej destrukcyjnym atakiem na jakąkolwiek mniejszość narodową [po I wojnie światowej - red.] i rażącym naruszeniem traktatu o mniejszościach narodowych [mały traktat wersalski z 1919 r. gwarantujący prawa mniejszościom narodowym. Polska była jego sygnatariuszem - red.]. W ciągu ostatnich trzech tygodni zrujnowano wszystkie ośrodki cywilizacji ukraińskiej - szkoły, biblioteki i inne instytucje, które Ukraińcy budowali latami z takim poświęceniem i entuzjazmem, mimo braku środków i ogromnych trudności. Poczują ich brak tak mocno jak nieludzkie cierpienia, których doznali od oprawców.
Polski rząd będzie na pewno składał oficjalne dementi w sprawie pacyfikacji. Dlatego też należy jak najszybciej wszcząć niezależne śledztwo na miejscu tragedii, gwarantując świadkom nietykalność. To konieczne”.
Koniec końców, szczęśliwie dla Warszawy, sprawa nie wywołała żadnych poważnych reperkusji na arenie międzynarodowej.
Podsumowując, trzeba stwierdzić, że w wypadku polityki wobec Ukraińców, tak jak i innych mniejszości narodowych, władze II Rzeczypospolitej podjęły wiele fatalnych decyzji. Tereny Galicji Wschodniej traktowano jak kolonię, a jej ukraińskojęzycznych mieszkańców jak „dziki lud” bez własnych aspiracji i kultury. „Hajdamaków”, jak ich pogardliwie nazywano, uczyniono przecież obywatelami drugiej kategorii. Pacyfikacja była po prostu kolejnym działaniem Warszawy, które zraziło Ukraińców do Polski. Jeśli nie tym decydującym, to dość istotnym.