Pan Jerzy zachował w pamięci historie, które słyszał od swojego dziadka Pawła (rocznik 1890) i od swojego ojca Edwarda (1926). I choć żałuje, że nie zdążył zadać tak wielu pytań, ma czym podzielić się z naszymi Czytelnikami.
Spotykamy się w myśliwskim domu w Starym Strączu, ale rozmawiać będziemy o Sperlingswinkel, czyli Wróblim Kącie, a właściwie Wróblewie, dziś Wróblowie, miejscowości przyklejonej do Sławy. Najpierw jednak cofniemy się o prawie sto lat. Piotrkowice Wielkie, gromada Koniusza, powiat Miechów pod Krakowem. - Dziadek Paweł w latach 20. wyjechał do Francji. Pracował w kopalni w Valenciennes, w 90-centymetrowym chodniku. To było na południu, blisko granicy z Belgią.
Po powrocie był dokerem w Gdyni. I przyszła wojna - relacjonuje pan Jerzy. "W czasie nalotu nieprzyjacielskich samolotów na wojenny port w Gdyni wraz z innymi sanitariuszami niosłem pierwszą pomoc rannym marynarzom okrętu "Mazur", który był trafiony bombą lotniczą. (...) Jechaliśmy samochodem ciężarowym pod ogniem artyleryjskim nieprzyjaciela przez palącą się wieś Obłuże. Po przybyciu do Babiego Dołu rozpoczęliśmy szykować w budynku Zakładu Dezynfekcyjnego prowizoryczny szpital. Po paru godzinach już jedna sala była przepełniona rannymi marynarzami i żołnierzami oraz cywilną ludnością. (...)
19 września 1939 o 7.00 budynek szpitalny, w którym pracowaliśmy, został zbombardowany pociskami armatnimi jak z morza, tak i z lądu. W tym budynku zostali zabici przez pociski nieprzyjaciela dwaj ranni żołnierze, kolega i doktór. O 14.00 zostaliśmy wszyscy wzięci do niewoli. Po trzech dniach nas Niemcy zwolnili jako cywilnych sanitariuszy. (...) 17 października 1939 zostałem wysiedlony z Gdyni do Piotrkowic Wielkich" - pisał dziadek Paweł w styczniu 1949 do dowództwa Marynarki Wojennej w Gdyni.
Pisał już z Wróblowa.
Otto Faustel miał tu knajpkę
Jurek Doniec z dziadkiem Pawłem przed kopą siana
(fot. archiwum rodzinne)
- 9 maja 1945 kilku sąsiadów się zebrało i... jedziemy na zachód! Na pewno oglądał pan trylogię Sylwestra Chęcińskiego o przygodach Kargula i Pawlaka. Tak to właśnie wyglądało -porównuje pan Jerzy. -Pociągiem dotarli do Głogowa, promem przeprawili się przez Odrę i do Sławy. I rozglądali się za gospodarstwami. Bonifacy Kaczmarczyk, Roman Mróz, Andrzej Jasiński, bracia Żurkowie... Wybrali Wróblów i sąsiednie wioski.
We Wróblowie mieszkali jeszcze Niemcy, dwie-trzy rodziny. Wieś nie była zniszczona, zdemolowana. Dziadek Paweł zajął gospodarstwo w środku wsi.
- Osiem hektarów, dość obszerny dom w dobrym stanie, chlew, stodółka - wylicza pan Jerzy. - W tym domu Niemiec Otto Faustel miał knajpkę. Sala, to znaczy ten pokój mógł mieć sześć na siedem metrów. Bufet, szafka wisząca, drewniany parawan i wielka tablica - szyld, gotykiem pisane złote litery. W domu meble: szafy, szafki, łóżka. Ale w gospodarstwie maszyn nie było żadnych. Po Niemcach został tylko wóz, żelaźniak. Koła wprawdzie miał drewniane, ale opasane metalową obręczą.
- Niestety, jedno koło było nie do uratowania, środek całkiem spróchniały - opowiada pan Jerzy. - Dziadek z ojcem przynieśli wysuszony kloc akacji, niepopękany. I proszę sobie wyobrazić, że sami odtworzyli to koło. Dziurę wypalali,bo przecież nie było wierteł. A jakim majstersztykiem było zrobienie tych szprych!
Wkrótce w gospodarstwie pojawił się wrześniak. - Pług, który trzymało się w rękach i sterowało się, żeby wybrać głębokość i szerokość skiby - wyjaśnia pan Jerzy. - Ale to trzeba było lawirować! Jak za głęboko, konie nie uciągnęły. Jak się nacisnęło, wychodził. Jak w prawo, to za szeroka skiba. Jak w lewo, to za wąska...
Była też grabiarka do zgrabiania siana, które później ręcznie wiązało się w kopy. I kopaczka nawysokich kołach, jednorzędowa, niemieckie cudo. Rozrzucała ziemniaki na dwa-trzy metry, ale wykopywała. Ciągnęła ją para koni.Na polu jeszcze marchew, buraki, cykoria...A opielaczy nie było, zostawała ręczna robota.
"W Wróblewie zamieszkałem z rodziną w maju 1945 na gospodarstwie poniemieckim o obszarze 8ha. Gospodarstwo to objąłem całkiem gołe, sam nie nosząc nic więcej, jak tylkomoje, jak i rodziny, najszczersze chęci pracowania"- pisał dziadek Paweł w styczniu 1948 do ministra Rusinka z resortu pracy i opieki społecznej, prosząc o wsparcie. A pół roku wcześniej, w lipcu 1947, pisał też do dowództwa okręgu wojskowego we Wrocławiu, by odroczyło powołanie do służby jego syna Edwarda, ponieważ w gospodarstwie liczy się każda para rąk. - Z tego, cowiem, na te podania nie było żadnego odzewu... - stwierdza pan Jerzy.
A, to trza popróbować
Jedne z pierwszych dożynek we Wróblowie pod Sławą
(fot. archiwum rodzinne)
Pan Jerzy ma zacięcie dziennikarskie,więc skrobnął do "Zachodniego Poradnika Łowieckiego" taką oto historię usłyszaną od ojca, który... Podczas penetrowania strychu znalazł sporych rozmiarów zawiniątko. Był w nim obficie naoliwiony sztucer, zaopatrzony w pokaźnych rozmiarów lunetę, i kilkadziesiąt sztuk amunicji. Na metalowych częściach były wygrawerowane i chyba pozłacane dzikie zwierzęta. Po gruntownym wyczyszczeniu wieczorem wyszedł do sadu, by go wypróbować.
Nieopodal bagienka wychodziły na pola sarny, było ich ze 40. Oparł się o śliwinkę, wycelował do rogacza.
Luneta była "mocna", miał go na około 230 metrów, strzelił. Rogacz padł. To było pierwsze trofeum pana Edwarda, upolowane 30 maja 1945. Później jeszcze kilkakrotnie strzelał rogacze, chodząc po przeciwnej stronie tego bagienka, pod potężną topolą. I tak polował do jesieni 1945, aż przyjechał do wsi komendant milicji na rowerze.
- Słuchajcie, Doniec, wy tu bimber pędzicie? - zapytał pana Pawła. - Pędzę, ale tu wszyscy pędzą - odparł gospodarz. - Ale wy ponoć pędzicie najlepszy. - A, to trza popróbować. - A prawdą jest, że wasz syn poluje? - Prawda. Pan Paweł produkował trunek,dodając różnego rodzaju ziółka. - Rzeczywiście najlepszy stwierdził komendant przy pierwszej próbie, mlaskając z zachwytu, przekąszając sarnim mięsem. I tak trwały te spotkania do lata 1946, aż milicjant w końcu przypomniał sobie o broni.
- Napisz, Edek, podanie, że chcesz być myśliwym, wydamy ci pozwolenie i będziesz polował - zaproponował komendant. Ale 20-latka wkrótce czekało wojsko,
do tego w gospodarstwie roboty było bez liku,więc uznał, że niema czasu na polowania. Wtedy milicjant przywiązał sztucer sznurkiem do ramy swojego roweru i odjechał do Sławy.
Wie pan,oczymmarzę?
A ja jadę z panem Jerzym ze Starego Strącza do Wróblowa. - O, tu płynie Czernica, przed 1939 rokiem rzeka graniczna - słyszę. - A teraz proszę przymknąć oczy i spokojnie sobie wyobrazić, że od tego miejsca (a jesteśmy przy ogromnym zakładzie w Sławie) wtedy nie było nic, tylko pole. A od tego skrzyżowania (we Wróblowie skręcamy w lewo) ciągnęła się kolejka do młyna, furmanka za furmanką. Powojnie młyn był w dobrym stanie, gospodarze go uruchomili.
Widzi pan tę kępkę lasu po prawej? Tam jest bagienko, na którym polował mój ojciec. A to nasz dom i gospodarstwo, w samym środku wsi, naprzeciwko figurka Matki Bożej. Pokażę panu jeszcze resztki młyna (za ostatnim zabudowaniem skręcamy w prawo). O, już nic po nim nie zostało... Wracamy. - Wie pan, o czym marzę? Żeby jeszcze kiedyś zjeść sobie podpłomyka. I popić maślanką, taką, w której pływają grudki masełka... - zdradza pan Jerzy.
Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA