Szanuj zmarłego swego, by jego dusza nie wróciła, bo jej powrót "z tamtej strony" nie będzie dla ciebie niczym dobrym.
Przebacz mu jego grzechy, pożegnaj godnie, nie zatrzymuj dla siebie niczego, z czym był emocjonalnie związany. Nie daj jego duszy pretekstu do powrotu, bo taki powrót może sprowadzić nieszczęście.
A śmierć wśród mieszkańców wschodniej Galicji nie była anonimowa. Wszyscy mieszkańcy wioski witali nowonarodzonego, wszyscy żegnali zmarłego. Śmierć była "rodzinna", bo zmarły miał przebywać w swoim domu do czasu zorganizowania konduktu pogrzebowego.
I nie mógł pozostawać sam, ktoś z rodziny musiał przy nim czuwać. Byle nie dzieci, te z domu żałobnego ekspediowane były do rodziny, do sąsiadów, póki ciało zmarłego nie opuściło domu.
W okresie pomiędzy śmiercią bliskiego a pogrzebem, wstrzymywano się od wszelki prac domowych, wygaszano piece, zatrzymywano zegary. Nawet lustra zasłaniano lub odwracano licem do ściany. Na znak żałoby? Raczej ze strachu.
Żeby dusza zmarłego nie mogła w lustrze wypatrzyć żyjącego i pociągnąć go za sobą w zaświaty. Stołki i krzesła stawiano nóżkami ku górze, by dusza nie miała w domu na czym usiąść.
Wiele trudu zadawano sobie, by uniemożliwić duszy pozostanie w domu rodzinnym lub powrót do niego. Zmarła panna na wydaniu o nie najlepszej wioskowej reputacji? Albo - co gorsza - panna z dzieckiem? Albo w ogóle kobieta za którą zło chodziło?
Lub generalnie - zmarły, który sporo miał na sumieniu? Wówczas ciało wynoszono w ostatnią drogę z domu przez okno, żeby skażona grzechem dusza nie odnalazła drogi powrotnej, nie mogła wrócić, by szkodzić.
W zbiorach Muzeum Etnograficznego w Rzeszowie są zdjęcia z lat 50. pochówku w Lubeni, na których zmarły w trumnie... nie ma butów.
Nie z biedy, zwyczaj nakazywał, by w tak symboliczny choćby sposób nie wiązać duszy ze światem żywych. Nie wiązano więc sznurowadeł butów, a czasem - jak widać - traktowano zwyczaj jeszcze poważniej.
W ogóle zmarły powinien po raz ostatni opuszczać swój dom w takim rytuale, w jakim zazwyczaj do niego wchodził za życia. Zwyczaj szczególnie kultywowany na Podkarpaciu. Gospodarza domu wynosiło się z jego domu nogami do przodu, trzykrotnie uderzając trumną o próg domu. Jakby po raz ostatni i ostatecznie żegnał się z ojcowizną.
Nie czerń była niegdyś kolorem śmierci, zmarłego ubierano raczej w biel, w kolor lnu. Czerń żałobną przywiodło z sobą chrześcijaństwo, bo czerń symbolizuje smutek i brak władzy nad duszami.
Do trumny wkładano przedmioty osobiste zmarłego i te, z którymi szczególnie był związany, co Kościół tępił, jako oznakę pogaństwa. Podobnie, jak monety, kładzione na powiekach zmarłego, by temu nie przyszło do głowy ich jeszcze otworzyć. I jeszcze chusta, którą obwiązywano twarz, by usta w trumnie nie pozostawały otwarte. Niech zmarłemu już nigdy nie przyjdzie do głowy przemówić.
- Niedawno miałem okazję rozmawiać ze starszą kobietą, której wkrótce po śmierci męża ukazał się we śnie jego duch i zażądał zapałek - opowiada Damian Drąg, kierownik rzeszowskiego Muzeum Etnograficznego. - Miał pretensje do żony, że mu ich nie włożyła do trumny, a palił całe życie. Poszła nazajutrz, zapałki na grobie położyła i - jak twierdzi - następnego dnia znikły.
Rzeczy osobistych zmarłego nie wolno było zatrzymywać w domu, by duszy nie zmuszać, nie dawać jej pretekstu do powrotu. Odzież po zmarłym też trafiała do wiejskiej biedoty i dziadów proszalnych. Albo spalić, by dusza nie miała po co wracać.
Dziady miały funkcję szczególną. Nie tylko uwalniali rodzinę zmarłego od jego "niebezpiecznych" rzeczy osobistych, ale w dużym stopniu - obok płaczek - byli świeckimi mistrzami ceremonii pogrzebowej.
To dziady modlitewne nad grobem wypowiadały się w imieniu zmarłego, przyjmując głośne przeprosiny od zwaśnionych z nim żyjących. Przeprosiny jak najbardziej wskazane, bo niechby wrócił z zaświatów i próbował się mścić...
Dziady miały szczególny status społeczny, bez majątku, wędrowni na ogół, nie przywiązani do ziemi i domu, jakby w ogóle nie związani z tym światem, postrzegani byli na podkarpackiej wsi, jako łącznicy między tym a tamtym wymiarem.
Tłumnie oblegali cmentarze w Dzień Zaduszny, bo odwiedzający swoich bliskich na cmentarzach wciskali im w dłonie drobne monety, by coś "ich zmarłemu" przekazali, o coś poprosili, coś wytłumaczyli. Wszak takiemu dziadowi łatwiej jest skontaktować się z tamtym wymiarem.
I dla dziadów głównie i dla płaczek pogrzebowych, które "zawodowo" znały dziesiątki zwrotek pieśni okolicznościowych, organizowano uroczystą stypę.
Im dostawało się specjalne, okolicznościowe pieczywo, smarowane miodem. Nie bez przyczyny miodem, wszak pszczoła to niezwykły, boski owad, więc i miód miał wymiar metafizyczny
Ostatnie i - najlepiej - ostateczne. Nie było nekrologów, klepsydr nie było, na poboczu drogi przed domem zmarłego sypano kopczyk z wiórów, na znak, że ktoś z tego domu odszedł do Pana. Inaczej było w miastach, gdzie o śmierci bliskiego informowano przy pomocy specjalnych kart pocztowych, zastąpionych później przez nekrologi.
Narodzony w galicyjskiej wsi został przyjmowany do jej społeczności, umierał - musiał być pożegnany. Łatwiej było mieszkańcom wsi "kościelnych", bo w tych, gdzie świątyni nie było, zmarłego odprowadzano na najbliższy cmentarz w sąsiedniej wiosce.
I wszyscy mieszkańcy wsi prowadzili trumnę ze zmarłym aż do granic swojego sołectwa, na granicy po raz ostatni żegnali krajana, bo dalej w kondukcie szła już tylko najbliższa rodzina.
- To musiało być uroczyste pożegnanie, by dusza zmarłego nie miała do mieszkańców pretensji, nie miała powodu, by wracać i szkodzić - tłumaczy intencje tego zwyczaju Damian Drąg.
W niektórych miejscowościach na granicach sołectwa stawiano kapliczkę z dzwonkiem. Tym, którzy opuszczali wieś w trumnie, dzwonek dzwonił tyle razy, ile lat przeżył bohater ceremonii pogrzebowej. Można taką jeszcze gdzieniegdzie spotkać, choćby w Strzegocicach pod Dębicą.
W Borku Starym wciąż stoi kaplica z dzwonem i ponoć czasem parafianie proszę proboszcza, by pozwolił uderzyć w dzwon, bo jego dźwięk ma pomóc duszy oderwać się od cierpiącego ciała.
Do granic wsi lub na cmentarz trumna jechała na wozie konnym, ogołoconym z osprzętu. Ot, koła i deska, na niej trumna. I - broń Boże - koń nie mógł być białej maści, a już z pewnością nie mogła to być kobyła, by dusza nie mogła koniowi zaszkodzić, ale uczestnikom konduktu.
W świątyni i po śmierci każdy miał swoją pozycję, jak i za życia. Świeckiego zmarłego kładziono stopami w kierunku ołtarza, głową - w kierunku nawy. Bo taka była jego rola w ceremonii religijnej. Inaczej, kiedy umierał duchowny. Ciało tego kładziono głową w stronę ołtarza.
W okresie Zaduszek dusze zmarłych zbierały się w kościele - jak wierzono - by "sejmikować". I broń boże, by ktoś z żyjących wszedł w progi świątyni po zmroku, gdyż naradzającym się duszom mocno by się naraził. Ze skutkiem dla siebie tragicznym.
Śmierć wypatruje nas już za naszego życia, ale i my ją możemy wypatrzyć - wierzono na Podkarpaciu jeszcze nie tak dawno. Nie oglądaj się za siebie w wigilijny wieczór, bo jeśli nie zobaczysz za sobą swojego cienia - niechybnie zemrzesz w ciągu roku.
A jeśli ptaki przysiadają na grobie, krążą nad nim, to znak, że zmarły wymaga modlitwy. Do kościoła się szło dać na mszę za spokój duszy, albo dziadowi proszalnemu pod cmentarzem, żeby duszę uprosił o spokój dla żywych.
A wszyscy jesteśmy wobec niej równi, w co gorąco wierzył Mikołaj Spytek - Ligęza, niegdysiejszy właściciel Rzeszowa. W swoim testamencie wyraźnie zaznaczył, że miał szczęście urodzić się w majętnej, możnej rodzinie, dane mu było mieć władzę nad ludźmi, ale wobec śmierci jesteśmy równi, toteż kazał się pochować pod progiem rzeszowskiej bazyliki ojców bernardynów. By ci, nad którymi za życia miał władzę, po jego śmierci deptali po jego prochach.
Po prochach zmarłych depczemy każdej niedzieli, zmierzając na cotygodniowe nabożeństwo niedzielne. Przez siedem wieków zmarłych grzebano na dziedzińcach przykościelnych, aż w końcu XVIII wieku pruski cesarz Fryderyk II zakazał tego z przyczyn epidemiologicznych.
Kilkanaście lat później dekret o podobnej treści wydał cesarz austriacki Józef II, a kilkadziesiąt lat później - car Rosji. Niechętnie społeczeństwo polskie pod zaborami poddawało się temu nowemu zwyczajowi, bo zmarłemu należał się spoczynek w poświęconej ziemi.
Tylko nie samobójcy, bo ten popełnił grzech śmiertelny i z nim dokonał żywota. Takiego grzebano tuż za cmentarnym murem. Ale i on mógł dostąpić zbawienia, na grobach samobójców okoliczni mieszkańcy - przechodząc - kładli gałązki. I tak przez siedem lat kładli i dopiero po siedmiu latach wolno było ten stos gałązek podpalić, a ogień nagrobnego stosu był dla duszy samobójcy oczyszczający.
Niektórzy twierdzą, że kremacja na Podkarpaciu przyjmuje się z takim oporem, bo lud tutejszy mocno osadzony w tradycji. Wszak w wiekach średnich ogień trawił czarownice, ogień oczyszczał duszę samobójcy, złożonego w grobie, żaru ognia trzeba było komuś, kto był na bakier z Panem Bogiem. Toteż posłać bliskiego do komory krematoryjnej, spalić go ogniem, to jakby dać sygnał, że złym człowiekiem był.
Na zbawienie nie dawano szans kobiecie, której grób znaleziono pod brukiem nieopodal kościoła pw. św. Michała w Sanoku. Zmarłej w XVII-XVIII wieku kobiecie włożono w usta cztery monety. Co znaczy, że wyraźnie podejrzewano ją o wampiryzm.
A mężczyzna, którego grób znaleziono okolicach cerkwi p.w. Świętej Trójcy też w Sanoku? Pozbawiony prawej dłoni, z obciętą głową wciśniętą między nogami? Wyraźny pochówek wampiryczny, który zmarłemu miał uniemożliwić powrót.