Komu nie udało się zwyciężyć sercem i rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą. Każdy przejaw przemocy dowodzi moralnej niższości. (...) Solidarność dlatego tak szybko zadziwiła świat, że nie walczyła przemocą, ale na kolanach, z różańcem w ręku, przy polowych ołtarzach, upominała się o godność ludzkiej pracy, o godność i szacunek dla człowieka. Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy.
19 października 1984 r. ksiądz Jerzy Popiełuszko w bydgoskim kościele pod wezwaniem Braci Męczenników odprawił po mszy nabożeństwo różańcowe. Kapłan zdelegalizowanej 13 grudnia 1981 r. Solidarności te słowa poświęcił medytacji nad ostatnią tajemnicą bolesną: ukrzyżowaniem Chrystusa. Nie wygłosił jednego ze swoich słynnych w całej Polsce kazań. Służba Bezpieczeństwa zapowiedziała księdzu Jerzemu Osińskiemu, który go zaprosił do Duszpasterstwa Ludzi Pracy w Bydgoszczy, że może mieć problemy, jeśli jego gość wygłosi homilię.
Ksiądz Jerzy był tego dnia przeziębiony i choć gospodarze prosili, by został na noc, chciał wracać do Warszawy. Został tylko na kolacji. I zgodził się, by jego auto prowadzone przez strażaka i byłego komandosa Waldemara Chrostowskiego, który pilnował jego bezpieczeństwa, eskortowano tylko do granic miasta. Obawy uspokoił krótko: - Jeśli nie przerwali różańca, to i dadzą spokojnie wrócić.
Nie dali. Czekali na niego we trzech w nieoznakowanym szarym fiacie 125 p należącym do Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych: kapitan Grzegorz Piotrowski, porucznicy Waldemar Chmielewski i Leszek Pękala.
W tę noc 19 października 1984 r. wydarzyła się zbrodnia, która wstrząsnęła Polską. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej w Warszawie brutalnie pobito na śmierć maturzystę Grzegorza Przemyka, syna poetki związanej z opozycja solidarnościową Barbary Sadowskiej. System komunistyczny pokazał, że mimo zniesienia stanu wojennego i ogłoszenia amnestii ma kły i potrafi kąsać. Śmiertelnie.
19 października 1984 r. podwładni Grzegorza Piotrowskiego, Pękala i Chmielewski, rano byli pod żoliborską plebanią. Mieli obserwować, czy ksiądz Jerzy Popiełuszko wyjedzie. Nic nie zauważyli. Piotrowski jednak wydał rozkaz - z sobie znanego źródła miał informację, że figurant - jak w żargonie SB nazywano osobę obserwowaną - jednak pojechał do Bydgoszczy. W bagażniku fiata 125 p esbecy mieli pożyczone kajdanki, kurtkę i czapkę milicjanta z drogówki, dwa worki z kamieniami, sznur, gazę, pięciolitrowy kanister z benzyną. Wytypowali miejsce, w którym mogliby spowodować wypadek samochodu księdza. Stanęli na chwilę na poboczu i ze sterty kijów składowanych na płotki szyfonowe budowane zimą wybrali te grubsze. Pękala i Chmielewski dokładnie owinęli je w przygotowane wcześniej szmaty i dla pewności obwiązali jeszcze sznurkiem.
W trasie, na wysokości Lipna, w fiacie urwał się pasek klinowy. Pomógł im mechanik z miejscowego warsztatu. Po drodze zjedli jeszcze obiad, w bydgoskim urzędzie spraw wewnętrznych zameldowali się około 17. Z akt śledztwa wiadomo, że Piotrowski zadzwonił wtedy do Warszawy.
Bydgoski kościół Braci Męczenników był tego wieczoru pod obserwacją miejscowej SB. Tajniacy zauważyli fiata 125 p. Widzieli, że z trzech siedzących w nim mężczyzn jeden poszedł na chwilę do kościoła, a dwaj pozostali zmienili tablice rejestracyjne. Jak się później okazało, na fałszywe. Tym, który wszedł do świątyni, był dowódca Grzegorz Piotrowski. O godzinie 21.20 z bydgoskiej plebanii wyszli ksiądz Jerzy i Waldemar Chrostowski. Wsiedli do auta i ruszyli. Za nimi jechał samochód eskortujący ich dla bezpieczeństwa do granicy miasta. I jeszcze dwa. Z esbekami.
Za Bydgoszczą Chrostowski miał na ogonie już tylko jeden wóz. Jechał szybko, ale ksiądz poprosił, by zwolnił. Po co dawać pretekst. Jadący za nimi fiat zaczął oślepiać Chrostowskiego długimi światłami. Nie pomogły manewry kierowcy, który uznał w końcu, że przepuści wariata. Fiat 125 p wyprzedził ich. Chrostowski zauważył, że w środku siedzi milicjant i daje znaki, by stanął na poboczu. Nie chciał się zatrzymać. Ale ksiądz powiedział, by stanął, bo mogą mieć kłopoty. Milicjant podszedł do ich golfa. Razem z nim szedł cywil, który zaczął domagać się od kierowcy kluczyków. Ten, zdziwiony, nie zdążył cofnąć ręki, kiedy mu je wyrwał, a milicjant zaprosił Chrostowskiego do dmuchania w balonik w jego aucie.
To był moment. Drzwi się zatrzasnęły. Ktoś zaczął go kneblować. Potem poszli po księdza. Ostatnie jego słowa, jakie usłyszał Chrostowski, brzmiały: - Panowie, jak mnie traktujecie, jak można mnie tak traktować.
Człowieka można przemocą ugiąć, ale nie można go zniewolić. Zaczęli więc bić. Pięściami. Kijami. Piotrowski miał 192 cm wzrostu i ważył ponad 100 kg. Szczupły ksiądz, który w dodatku nie umiał się bronić, nie był dla niego przeciwnikiem. Pobitego, półprzytomnego zakneblowali i związanego wrzucili do bagażnika. Jak worek.
33 lata po zamordowaniu księdza Jerzego wciąż zdumiewa zaskoczenie, z jakim kapitan Grzegorz Piotrowski przyjął nie tylko swoje aresztowanie, ale też proces karny, w którym stanął przed sądem pod zarzutem zabójstwa. Kim był matematyk, który robił w SB błyskotliwą karierę, która ostatecznie zaprowadziła go za kraty więzienia, i który nigdy, ani w czasie odbywania kary, ani po wyjściu na wolność, nie wyraził żadnej skruchy za to, co zrobił?
W głośnym filmie Agnieszki Holland „Zabić księdza”, dramacie powstałym w oparciu o zbrodnię na księdzu Jerzym, jego zabójca i główny organizator porwania jest owładnięty nienawiścią do Kościoła. To jest wręcz obsesja, która odbiera rozum i która sprawia, że racjonalność myślenia wyraża się tylko w jednym: planowaniu zbrodni. Czy taki właśnie był Grzegorz Piotrowski, który na procesie w Toruniu w 1985 r. powiedział przed sądem: „Gdy widziałem, iż zawiodły wszelkie możliwe i dostępne formy oraz metody pracy, gdy przedkładane Kurii Warszawskiej ewidentne dowody pozareligijnej działalności księdza Popiełuszki spotykały się z brakiem reakcji (...) zgodziłem się podjąć działania bezprawne. (...) Wydawało mi się, że czasem mniejsze zło jest potrzebne dla zapobieżenia większemu”.
Piotrowski w 1984 r. miał 33 lata. Absolwent matematyki urodzony w Łodzi. W mieście, którego drapieżność i bezwzględność sportretował polski noblista Władysław Reymont, skończył Liceum Ogólnokształcące numer XXIX. Po studiach początkowo poszedł do pracy do szkoły, ale możliwości szybkiego awansu, zdobycia mieszkania i lepszych zarobków w resorcie były znacznie lepsze niż w szkolnictwie. Zatrudnił się w MSW w 1975 r. Szybko doszedł do stanowiska zastępcy naczelnika jednego z wydziałów. W 1981 r. przeszedł do centrali MSW w Warszawie i nadal piął się w górę.
Grzegorz Piotrowski karierę robił w IV Departamencie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którego zadanie było wyjątkowo precyzyjne - inwigilacja Kościoła katolickiego w Polsce, ale też wykorzystanie uzyskiwanych informacji do oddziaływania na księży, czy to poprzez szantaż, czy też innymi metodami. Kapitan, mając zaledwie 32 lata, bo w 1983 r., został naczelnikiem Grupy „D” tego departamentu, czyli Grupy Operacyjnej do Zadań Dezintegracyjnych, chyba jednej z najgłębiej zakonspirowanych w strukturze bezpieki, powołanej 19 listopada 1973 r. przez ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kowalczyka. Grupa „D” podlegała bezpośrednio dyrektorowi Departamentu IV MSW, a jej pierwszym szefem był Zenon Płatek. Grupa początkowo zajmowała się inwigilacją pielgrzymek.
15 czerwca 1977 r. przekształcono ją w Wydział VI Departamentu IV MSW, poszerzając zakres zadań operacyjnych. Jednocześnie utworzono jego terenowe ekspozytury, tworząc sekcje IV w wydziałach IV Komend Wojewódzkich Milicji Obywatelskiej. O działaniach Grupy „D” były informowane bezpośrednio najważniejsze osoby w państwie.
Początkowa inwigilacja pielgrzymek po wyborze kardynała Karola Wojtyły na papieża okazała się jednak niewystarczająca i oficerowie delegowani do Grupy „D” po powstaniu pierwszych niezależnych związków zawodowych w całym bloku wschodnim - jak się miało okazać - wkroczyli na ścieżkę przestępczą, bo to, co robili, było niezgodne nawet z prawem obowiązującym w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
21 stycznia 1983 r. grupa podwładnych Piotrowskiego i pod jego dowództwem porwała do Puszczy Kampinoskiej Janusza Krupskiego, parząc go dotkliwie żrącym płynem, w wyniku czego doznał poparzeń I i II stopnia. Krupski przeżył, po 1989 r. i upadku komunizmu uczestniczył w pracach sejmowej komisji nadzwyczajnej do zbadania skutków stanu wojennego i Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Od 2000 do 2006 r. był zastępcą prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, a później kierownikiem Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Zginął w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku.
Atak na Krupskiego był właściwie pierwszym bezpośrednim atakiem fizycznym ze strony Grzegorza Piotrowskiego i jego ludzi. Włamanie przed wizytą Jana Pawła II do mieszkania księdza Adama Bardeckiego i plan podrzucenia sfałszowanych dzienników przyjaciółki papieża, mających go skompromitować (ostatecznie z prowokacji nic nie wyszło, bo Piotrowski po pijanemu rozbił auto przed akcją i został zdekonspirowany w Krakowie), czy działania mające kompromitować księdza Jerzego to był przedsmak możliwości.
Jak wspominał na łamach „Tygodnika Powszechnego” w 1999 r. mecenas Edward Wende, późniejszy oskarżyciel posiłkowy w procesie zabójców księdza, Popiełuszko czuł narastające zagrożenie. W grudniu 1983 r. został wezwany do prokuratury na przesłuchanie. Prokurator Anna Detko-Jackowska zleciła przeszukanie kawalerki księdza przy Chłodnej. W „Expressie Wieczornym” ukazał się szkalujący go tekst „Garsoniera obywatela Popiełuszki”. Po latach do napisania tego go przyznał się Jerzy Urban, ówczesny rzecznik rządu.
Wende i mecenas Tadeusz de Virion odmówili asystowania przy przeszukaniu. Nie chcieli uwiarygodniać systemu. Ale poprosili, by do księdza przyszedł Chrostowski (na procesie poznał Leszka Pękalę, który był wśród przeszukujących mieszkanie Popiełuszki). Wende wspominał, że „tajniacy bez zastanowienia wyjmowali z różnych zakamarków a to amunicję, a to materiały wybuchowe, a to bibułę”. Dzięki esbeckiej prowokacji księdza zatrzymano na dwie doby. Wypuszczono go po interwencji arcybiskupa Dąbrowskiego u generała Kiszczaka. Ale przesłuchania trwały do lipca 1984 r. Od sądu uchroniła Popiełuszkę amnestia w 1984 r.
Jak pisała na łamach „Rzeczpospolitej” Ewa Czaczkowska, autorka książki o księdzu Popiełuszce, Grzegorz Piotrowski był podejrzewany o udział w morderstwie wiosną 1984 r. Piotra Bartoszcze, działacza wiejskiej Solidarności. Instytut Pamięci Narodowej kilka tygodni temu ujawnił, że w sprawie śmierci Bartoszcze zostanie wznowione śledztwo, pytanie tylko, czy po tylu latach uda się ustalić prawdziwe okoliczności zbrodni i jej wykonawców.
Kapitan Piotrowski, podobnie jak bohater filmu Agnieszki Holland, musiał mieć problem z Kościołem albo nad wyraz poważnie traktował swoje zadania. Podejmował się też zadań mniejszej rangi. Wziął na przykład udział w pielgrzymce studenckiej do Częstochowy - oficjalnie jako pielgrzym. Ale szedł razem z pątnikami tylko po to, by w czasie jednego z postojów podpalić stodołę gospodarza przyjmującego pielgrzymów i próbować zgwałcić jego córkę (nie wiadomo, czy to zrobił).
Grzegorz Piotrowski w czasie procesu toruńskiego przyznał się do zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Dopiero po wielu latach okazało się, że na miesiąc przed tą zbrodnia, we wrześniu 1984 r., na naradzie w resorcie przekonywał swoich przełożonych, że to właśnie duchowny słynny w Polsce ze swoich niezwykłych i pełnych żaru kazań jest najgroźniejszy spośród wszystkich księży wspierających podziemną Solidarność. I zapowiedział konieczność przeprowadzenia akcji, która wstrząśnie księdzem Jerzym „aż do zawału serca”.
Jak powiedział, tak zrobił, ale opis tortur, jakim trójka oficerów SB poddawała porwanego kapłana, budzi nie tylko szok. Budzi przede wszystkim niezrozumienie - co kierowało ludźmi, którzy dopuścili się takiego bestialstwa? A jednak oskarżony zeznawał w procesie: „Mój stosunek do księdza jako do człowieka był w zasadzie obojętny. (...) Dla mnie istniała jedynie kwestia jego działalności przestępczej polegającej na nieprzestrzeganiu prawa. (...) Nigdy nie zdarzyło mi się myśleć o nim po godzinie 16. To jego stosunek do mnie jako do funkcjonariusza, jak i do całego aparatu władzy, był wysoce nienawistny. (...) Muszę przyznać, że gdy zawiodły wszelkie możliwe oraz dostępne formy i metody pracy, postanowiłem podjąć działania bezprawne. Miałem pełną świadomość, że działania, na które się zgadzam, są bezprawne (...), przy czym wyznawałem zasadę, że mniejsze zło jest potrzebne do zapobieżenia większemu. (...) Bardzo irytowało mnie to, że praworządność jest fikcją, że prawo jest bezsilne. To wywoływało jakieś refleksje, po co ja tu jestem i za co biorę pierwszego każdego miesiąca pieniądze”.
Grzegorz Piotrowski został skazany na 25 lat. W czasie procesu ani razu nie okazał zdenerwowania, z wyjątkiem jednej chwili - kiedy prokurator zażądał dla niego kary śmierci. Nie ujawnił też zleceniodawców zbrodni, zakładając, że zabójstwo nie było tylko i wyłącznie osobistą inicjatywą kapitana.
Były naczelnik Grupy „D” nie odsiedział całego wyroku. Zastosowano wobec niego amnestię - bezprawnie - i wyszedł na wolność po 15 latach, w sierpniu 2001 r. Jeszcze w więzieniu Piotrowski udzielił wywiadu rzeki Tadeuszowi Fredro-Bonieckiemu, który ukazał się pod tytułem „Zwycięstwo księdza Jerzego”. Mówił w niej, że żałuje tego, co zrobił: „Wstydzę się i znaczy to dla mnie więcej niż żal. Proszę o ufność w czystość intencji kierujących dzisiaj moją ręką”.
W 1994 r. Grzegorz Piotrowski po raz pierwszy podjął starania o wcześniejsze wyjście z więzienia. Bezskuteczne, sąd odrzucił jego prośbę. W 1995 r. jednak przychylono się do kolejnego pisma i były kapitan SB wyszedł warunkowo. Wolnością cieszył się jednak krótko, bo zażalenie na decyzję sądu złożył ówczesny minister sprawiedliwości Włodzimierz Cimoszewicz. Sąd Najwyższy uznał, że Grzegorz Piotrowski powinien wrócić za kratki. I wrócił na kolejne pięć lat - co niewątpliwie musiało wpłynąć na postawę osadzonego, który już z więzienia atakował sędziów, nazywając ich klaunami, a sąd - cyrkiem.
Skandal wybuchł w 2000 r., kiedy dotarli do niego dziennikarze łódzkiej TVP. Okazało się bowiem, że wywiad rzeka, w którym Piotrowski żałował zabicia księdza, nijak się ma do słów, które wygłosił przed kamerą. Były naczelnik Grupy „D” powiedział bowiem, że śmierć księdza Jerzego Popiełuszki była w gruncie rzeczy przypadkowa, bo „został niefortunnie skrępowany i sam się zadusił”. Jakby tego było mało, jeszcze z więzienia napisał tekst do antyklerykalnego tygodnika „Fakty i Mity”, którego właścicielem jest były ksiądz i były poseł Twojego Ruchu Roman Kotliński. Sugerował w nim, że to nie on zabił księdza Popiełuszkę...
Po wyjściu na wolność Grzegorz Piotrowski zniknął, ale nie do końca - co jakiś czas przypominali o nim dziennikarze, co jakiś czas przypominał on sam. Podejrzewano, że to on jest autorem tekstu, który w 2002 r. ukazał się w „Faktach i Mitach” o rzekomym dziecku Jana Pawła II. W ten sposób esbecka fałszywka, która miała zostać podrzucona do mieszkania księdza Bardeckiego, zyskała nowe życie, choć z równie mizernym efektem. Ale aresztowanie w tym samym roku Piotrowskiego nie miało związku z tym skandalem - były oficer SB nie stawiał się na proces o znieważenie sędziów. Ostatecznie skazano go za to na osiem miesięcy więzienia, ale karę odosobnienia zamieniono mu na grzywnę.
Po pięciu latach znów przypomniano sobie o Piotrowskim, który - jak się okazało - zmienił nazwisko. Tym razem, w 2007 r., „Super Express” odnalazł go w Łodzi na jednym z osiedli, gdzie miało mieszkać wielu byłych pracowników resortu. Gazeta ujawniła, że pod przybranym nazwiskiem pracuje w „Faktach i Mitach”. Tygodnik nie potwierdził tych rewelacji, a gdy cztery lata później tę informację powtórzyła „Rzeczpospolita”, Kotliński zapowiedział, że pozwie za to redakcję, ale tego nie zrobił. W swojej publikacji dziennikarze „Rzeczpospolitej” ujawnili, że Grzegorz Piotrowski pisze w „Faktach i Mitach” pod dwoma pseudonimami, jako Dominika Nagel i Anna Tarczyńska. Miał się też pojawiać w redakcji raz w tygodniu, by przygotować swoje teksty do druku, a honorarium miało być wypłacane jego żonie.
Dzisiaj Grzegorz Piotrowski ma 66 lat. Rok temu wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych poseł Marek Wójcik z Platformy Obywatelskiej ujawnił, że nie będzie można wobec zabójcy księdza Jerzego Popiełuszki zastosować ustawy dezubekizacyjnej. - Grzegorz Piotrowski po zabójstwie księdza Popiełuszki został wyrzucony ze służb i w związku z tym pobiera emeryturę z ZUS - tłumaczył na łamach „Super Expressu”, a minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Błaszczak mimowolnie przyznał mu rację podczas debaty nad ustawą, mówiąc, że obejmuje ona funkcjonariuszy pobierających emerytury i renty z Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA.