Były, a jakby nie istniały. Czarne dziury na mapie Polski. Tajne miasta, wydzielone dzielnice, poligony i fortyfikacje. Kontrolowane przez stacjonujące w Polsce wojska radzieckie albo przez polski wywiad, któremu zamarzyła się własna szkoła dla agentów, w której sprawdzano by choćby ich podatność na alkohol... Ale zacznijmy od początku.
Miasto w mieście
Legnicki Kwadrat, czyli otoczony murem fragment dzielnicy Tarninów, od początku swojego istnienia owiany był tajemnicą. Najpiękniejszy rejon miasta z poniemieckimi willami, starodrzewem, czystymi uliczkami dla Polaków mieszkających w Legnicy był właściwie niedostępny.
W Legnicy wojska radzieckie zajęły około 1200 różnego rodzaju obiektów zlokalizowanych na terenie miasta, czyli ponad 30 proc. jego przedwojennej zabudowy: najokazalsze obiekty użyteczności publicznej, szkoły, szpitale, sądy, urzędy i obiekty sportowe. Tereny zajęte przez Rosjan były oczywiście wydzielone i zamknięte dla Polaków, a wejść pilnowali uzbrojeni wartownicy. Największy z tzw. rosyjskich kompleksów, liczący 39 hektarów, zwany Kwadratem, otoczony był dwumetrowym murem. Tutaj znajdowały się budynek sztabowy i kwatery najwyższych rangą oficerów radzieckich - generałowie zajęli wille i rezydencje wybudowane na początku XX w. przez legnickich fabrykantów, lekarzy, adwokatów.
Radziecki Kwadrat był samowystarczalnym miastem w mieście. Były tu banki, kina, kawiarnie, sieć dobrze zaopatrzonych sklepów, do których towary sprowadzane były nie tylko ze Związku Radzieckiego. I oczywiście obiekty reprezentacyjne. Najokazalszym był Dom Prijoma, w który przyjmowano najważniejszych oficjalnych gości. Zawodowa kadra oficerska i pracownicy cywilni JAR mieszkali także na terenie miasta, zajmując ponad 2500 mieszkań. Od 1946 r. przebywało w mieście stale kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy radzieckich.
Mała Moskwa, czyli legnicki Kwadrat, „przebiła się” do świadomości Polaków dzięki serialowi Waldemara Krzystka, który postanowił opowiedzieć historię tragicznej miłości Rosjanki i Polaka. Wyjątkowość Kwadratu wynikała w znacznej mierze z jego wielkości i z tego, że Legnica była siedzibą sztabu głównego Grupy Północnej Wojsk, czyli dowództwa armii radzieckiej stacjonującej w Polsce. Ale praktycznie każde koszary radzieckie były swoistym państwem w państwie - w Świdnicy czy we Wrocławiu też tworzyły zamknięte enklawy, a ich mieszkańcy za zbyt ożywione kontakty z Polakami płacili powrotem do Związku Radzieckiego. Bo te kontakty wbrew pozorom były - głównie handlowe. Rosjanie sprzedawali złoto, kożuchy, a w stanie wojennym nawet mleko skondensowane i konfiety, a za zdobyte złotówki kupowali dolary, dżinsy w peweksach i modne ciuchy w komisach.
Ale te wydzielone, odgraniczone murami i budkami strażników miejsca istniały również na mapach - w przeciwieństwie do Bornego-Sulinowa, które choć w 1945 r. zostało formalnie włączone do Polski, to w ewidencji gruntów figurowało pod nazwą „tereny leśne”, a faktycznie było oderwane od struktury terytorialnej kraju.
Państwo w państwie
Borne-Sulinowo w województwie zachodniopomorskim, historycznie tereny te zamieszkiwali niegdyś Pomorzanie.
W latach 1933-1939 rząd III Rzeszy wykupił część terenów w okolicach Groß Born i wysiedlił miejscową ludność - miały tu powstać baza wojskowa i poligon. Inwestycja była elementem budowy Wału Pomorskiego rozpoczętej w 1934 r., a zakończonej w 1937 r. Niemcy działali szybko. Już w 1936 r. skończyli budowę miasteczka militarnego dla szkoły artylerii Wehrmachtu - osobiście otworzył je 18 sierpnia 1938 r. Adolf Hitler, który znów zawitał w te strony 5-8 września 1939 r., a więc już po wybuchu wojny.
To w garnizonie Groß Born, pośród nieprzebytych lasów, przed wrześniowym atakiem na Polskę stacjonowały jednostki dywizji pancernej Heinza Guderiana, a na tutejszym poligonie ćwiczyły oddziały Afrika Korps dowodzone przez gen. Rommla (drugim poligonem była Pustynia Błędowska).
We wrześniu 1939 r. w Groß Born zorganizowano obóz jeniecki - początkowo przejściowy (Dulag), a od 9 listopada dla szeregowców (Stalag). Obóz ten funkcjonował do 1 czerwca 1940 r., po czym został przekształcony na oficerski Oflag II D Gross-Born, położony w pobliżu miejscowości Westfalenhof, czyli dzisiejszego Kłomina. W obozie siedział między innymi pisarz i dramaturg Leon Kruczkowski, autor głośnego dramatu „Niemcy”. Tutaj trafili też żołnierze powstania warszawskiego. W 1940 r. w tym obozie Aleksander Sewruk, aktor i późniejszy dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, Dramatycznego w Poznaniu, Ziemi Mazowieckiej w Warszawie i Dramatycznego w Elblągu, razem z Bolesławem Płotnickim, Józefem Słotwińskim i Kruczkowskim zorganizował teatr. Wystawili „Zemstę” Aleksandra Fredry - Sewruk zagrał w niej rolę Papkina.
Niemcy porzucili Groß Born z początkiem 1945 r., kiedy wiadomo było, że Rosjanie w swoim marszu na Berlin się nie zatrzymają.
Miasteczko Wehrmachtu zajęła Armia Czerwona i ani na jotę nie zmieniła militarnego charakteru kompleksu budynków i otaczających je poligonów. Tutaj, na „terenach leśnych”, zlokalizowano bazę Północnej Grupy Wojsk, a cały obszar był poza jakąkolwiek kontrolą polskich władz i polskiego wojska. Czy Sztab Generalny LWP wiedział więc, że niedaleko Bornego-Sulinowa - na zamkniętym terenie w Brzeźnicy - znajdował się jeden z magazynów radzieckiej broni nuklearnej?
Nie był to zresztą jedyny magazyn broni masowego rażenia, która zgodnie z planami operacyjnymi Układu Warszawskiego (tak, tymi samymi, które Amerykanom przekazał pułkownik Ryszard Kukliński) miała służyć w razie wybuchu wojny z NATO, czyli z Zachodem. Fani tutejszych lasów i jezior do dzisiaj mogą oglądać schrony po przewoźnych wyrzutniach SS-20, które zostawiły po sobie wojska radzieckie. Zostawiły też miasto, które musiało się stworzyć na nowo. Rosjanie z Bornego-Sulinowa wyjechali w 1993 r., otworzyli miasto dla polskich władz w kwietniu. Rada Ministrów dopiero w październiku tego samego roku „terenom leśnym” na zachodnim Pomorzu nadała status miasta, co oznaczało, że na owe tereny mogą po wielu latach wrócić cywile.
Jak spalona ziemia
To los wszystkich tajnych miast, koszar, enklaw, które w 1993 r. opuszczali Rosjanie. Był 16 września, godzina 21.32, na peronie czwartym legnickiego dworca do salonki wsiadł generał Władimir Brezgun. Orkiestra Centralnego Ośrodka Szkolenia Wojsk Łączności zagrała „Katiuszę” i „Pierwszą Brygadę”.
Kończyła się epoka, której ostatnim symbolicznym akordem stał się piknik, który w czerwcu odbył się w miejskim parku. Na pomysł zorganizowania zabawy przy rosyjskich piosenkach i blinach wpadł Franciszek Grzywacz, legnicki fotograf i wydawca książek o mieście, które niegdyś było siedzibą jednego z księstw piastowskich. Jak twierdzą niektórzy, w parku bawiło się wtedy 10 tys. ludzi, którzy jeszcze nie zdawali sobie sprawy, że wyjazd Rosjan oznacza katastrofę dla wielu z nich. Padły sklepiki wokół Kwadratu, gdzie Rosjanki kupowały kapelusze. Bankrutowały zakłady krawieckie, gdzie szyły suknie, kostiumy i płaszcze. Trzeba było też znaleźć pomysł na domy i budynki zrujnowane przez opuszczających je krasnoarmiejców. Bo nie tylko z legnickiego Kwadratu dotychczasowi mieszkańcy, wracając do siebie, na Wschód, zabierali prawie wszystko, włącznie z armaturą sanitarną, parkietami i kaloryferami. Nie tylko do legnickich miejskich legend należą opowieści o tym, jak wyglądały budynki opuszczone przez Rosjan, kiedy w końcu weszli do nich Polacy.
Swoistym domknięciem tamtego czasu stała się jednak uroczysta premiera „Małej Moskwy” na dziedzińcu Akademii Rycerskiej w Legnicy w 2008 r. - przyjechali na nią Rosjanie mieszkający w tym mieście, w zamkniętej oficjalnie dla Polaków dzielnicy. I siedzieli ramię w ramię z tymi, którzy doskonale pamiętali tamten czas - ale przez ludzi, a nie konflikty polityczne.
Bieszczadzkie księstwo
Arłamów i Muczne wraz z okolicami. Bieszczady, w których w latach 70. można było się zapaść i zapomnieć o całym świecie. Bieszczady, których osobność już w 1958 r. pokazał w filmie „Baza ludzi umarłych” Czesław Petelski. Bieszczady groźne - przez działalność oddziałów Ukraińskiej Armii Powstańczej, polskich wyklętych i wreszcie udany zamach na generała Karola Świerczewskiego pod Baligrodem, po którym zapadła decyzja o przesiedleniu mieszkających tu Łemków i Ukraińców na zachód Polski, na tzw. Ziemie Odzyskane. W PRL była nawet lektura obowiązkowa - „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda, świetnie napisany reportaż będący zarazem świadomą manipulacją polityczną. Są i upowcy, i szlachetny generał, i obrzydliwi ludowcy Mikołajczyka, i beznadziejnie głupi wyklęci, którym przewodzi major Żubryd...
Te Bieszczady szczególnie sobie upodobali nie tylko ludzie, którzy z różnych względów chcieli uciec od świata. Upodobali sobie je również partyjni dygnitarze, którzy nie widzieli powodów, by klasa robotnicza miała wypoczywać w takich samych okolicznościach przyrody jak ci, którzy nią rządzą.
Tak zrodził się ośrodek w Arłamowie, dzisiaj hotel, w którym zanocować może każdy, przez wiele lat miejsce owiane tajemnicą, ośrodek internowania w stanie wojennym Lecha Wałęsy.
Sama nazwa jest dalekim wspomnieniem dziejów kresowych i wojen szarpiących tamte tereny: według tradycji nazwa miejscowości pochodzi od osiedlonych tu w czasach książąt ruskich jeńców tatarskich, tzw. arłamanów, czyli włóczęgów.
W 1776 r. Arłamów wraz z posiadłościami dobromilskimi kupił od Zofii z Krasińskich księżnej Lubomirskiej rząd austriacki, włączając je w skład dóbr państwowych, tzw. kameralnych. Była tu parafia prawosławna i greckokatolicka, a w 1921 r. Arłamów liczył 144 domy i 897 mieszkańców, z których większość była wyznania greckokatolickiego. Dla tych, którzy przetrwali wojnę, próba przyszła w 1946 r. - większość wysiedlono na Ukrainę, do Związku Radzieckiego. Domy, które po akcji wysiedleńczej stały puste, z dymem puścili bojowcy Ukraińskiej Armii Powstańczej. A koniec na Arłamów przyszedł wraz z akcją „Wisła”, kiedy pozostałych tu jeszcze mieszkańców wysiedlono na zachód Polski.
Ale na początku lat 70. wyludniona wieś wraz z sąsiednimi miejscowościami: Borysławką, Grąziową, Jamną Górną, Jamną Dolną, Krajną, Kwaszeniną, Łomną i Trójcą, weszła w skład Ośrodka Wypoczynkowego Urzędu Rady Ministrów, kryptonim W-2 - kryptonimem W-1 oznaczono Łańsk. Projekt budowy ośrodka powstał w latach 60. za czasów Władysława Gomułki, a jego organizatorami byli premier Józef Cyrankiewicz i ówczesny poseł tej ziemi Piotr Jaroszewicz, dla którego Arłamów stał się ulubionym miejscem wypoczynku.
To był gigantyczny teren - długość granic wynosiła 120 kilometrów. Oczywiście wszystko ogrodzono. Dróg dojazdowych do ośrodka broniły szlabany i patrole Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych stacjonujących w Grąziowej, Kwaszeninie, Trójcy i Trzciańcu. Przy budowie ośrodka zniszczono wszystkie cmentarze, które były w opuszczonych wioskach, cerkwie, wszystko, co przypominało dawnych mieszkańców tych ziem.
W 1975 r. tereny górnego Sanu przejął Urząd Rady Ministrów - na ośrodek łowiecki z hotelem i drewnianymi willami. Teren ogrodzono, zostawiając w ogrodzeniu specjalne przepusty dla zwierząt, ale tylko na tereny ośrodka. Zwierzynę wabiono karmą pozostawioną przy ogrodzeniu.
Fani Bieszczad do dzisiaj wypominają niechlubne działania pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, szefa ośrodka myśliwskiego w Mucznej i ośrodka w Arłamowie.
Doskoczyński bowiem tereny „bieszczadzkiego worka” przerobił na zamkniętą enklawę dla prominentnych myśliwych. Żeby zadowolić dygnitarzy lubiących sobie postrzelać, sprowadzono tu duże ilości jeleni. Ponoć tak dużo, że nie trzeba było ich w ogóle szukać po lesie - wystarczyło wyjść na drogę lub jakąkolwiek łąkę i strzelać.
Na portalu MojeBieszczady.net można znaleźć informację, że gdy prominentom znudziły się polowania na byki, zaczęto polować na wilki, potem sprowadzone w Bieszczady żubry oraz niedźwiedzie. Stojącego w muzeum w Ustrzykach Dolnych wypchanego niedźwiedzia zastrzelił Piotr Jaroszewicz, a kiedy jelenie, wilki, żubry i niedźwiedzie „opatrzyły się” partyjnym myśliwym, zawiadujący tymi terenami poważnie myśleli o sprowadzeniu w Bieszczady amerykańskiej pumy...
Dzisiaj do Arłamowa może przyjechać każdy. I bez obawy, że na drodze stanie mu uzbrojony patrol wojskowy, wędrować przez zamknięte do końca PRL wsie tzw. worka bieszczadzkiego.
Mazurska szkoła
Stare Kiejkuty. Wieś leżąca między jeziorem Wałpusz a Jeziorem Starokiejkuckim. Adres korespondencyjny Jednostki Wojskowej 2669, którą jesienią 1971 r. przekształcono w Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadu, podlegający pod Departament I MSW PRL. Ośrodek szkoleniowy powstał na terenie i w budynkach szkoły wywiadu niemieckiej SD, ale oficerowie peerelowskiego wywiadu pytani o to zwykle reagują irytacją. Według ich opowieści szkoła została wybudowana od podstaw i była konsekwencją reorganizacji wywiadu przeprowadzonej przez Franciszka Szlachcica. Do 1956 r. przygotowanie kandydatów do pracy w wywiadzie odbywało się w Warszawie przy ulicy Długiej 44/50. Wybrani trafiali na szkolenia do Związku Radzieckiego, między innymi do Kujbyszewa, czyli dzisiejszej Samary. W latach 1956-1971 przygotowywanie kadr na rzecz szpiegostwa całkowicie przejęła Szkoła Wywiadu (Szkoła Departamentu I), zlokalizowana w pałacu przy ulicy Ksawerów 13 w Warszawie. A potem przyszedł czas Starych Kiejkut.
Ośrodek oddano do użytku w 1972 r. W elitarnym gronie „pierwszaków”, czyli pierwszych absolwentów szkoły, znaleźli się m.in. Gromosław Czempiński, Aleksander Makowski i Henryk Jasik.
Szkoła szpiegów była niemalże samowystarczalna - miała własną studnią głębinową, własną kanalizację i podziemny schron przeciwatomowy. Na terenie ośrodka znajdowały się budynki mieszkalne dla kadry oraz kursantów, koszary dla trzystuosobowej kompanii wartowniczej i stołówka, w której początkowo pracował szef kuchni z warszawskiego Grand Hotelu. Przyszli szpiedzy mieli do dyspozycji nie tylko bibliotekę, ale też bar z bezpłatnym alkoholem czynny od 17 do północy. Jak po latach opowiadali byli oficerowie wywiadu, ta dostępność najlepszych alkoholi ściąganych tu z całego świata była w gruncie rzeczy swoistym testem: kto i jak pije, kiedy umie powiedzieć „stop”, kto nie zna umiaru, a kto po wypiciu robi się zbyt gadatliwy.
W kiejkuckim ośrodku były oczywiście również kryty basen i sala gimnastyczna, bo szpieg nie tylko głową pracuje, ale jak prawdziwy James Bond musi też umieć sobie radzić w sytuacji zagrożenia fizycznego.
Kursanci byli zakwaterowani w czterdziestu dwuosobowych pokojach wyposażonych zgodnie ze standardami zachodnioeuropejskimi, o czym szara większość obywateli PRL mogła tylko pomarzyć. W ośrodku była też radiostacja do łączności z zagranicznymi agentami. A cały kompleks zdobiły rzeźby Alfonsa Karnego. Co ciekawe, na centralnym placu umieszczono posąg Światowida - symbol wywiadu, przy którym odbywało się ślubowanie kursantów. Światowid, bóstwo prasłowiańskie, przedstawiany był jako postać patrząca na cztery strony świata jednocześnie. Jak widać, wywiad ma słabość do metafor i skojarzeń - na biurku Wilhelma Canarisa, szefa niemieckiej Abwehry, stały rzeźby trzech małp: niemej, głuchej i ślepej.
Pierwszy kurs rozpoczął się 6 października 1972 r. Przed właściwym kursem uczestnicy odbywali miesięczne przeszkolenie wojskowe. Kursy trwały dziewięć miesięcy, od października do czerwca. Uczestnicy musieli mieć wyższe wykształcenie magisterskie. W programie kursów była między innymi nauka werbowania agentów, języków obcych (angielski, niemiecki, francuski, hiszpański i inne według potrzeb) odbywająca się w czterech gabinetach z wyposażeniem elektronicznym, fotografii, kryptologii i obsługi sprzętu radiowego.
Szkoła była owiana wielką tajemnicą, ale działała również po przełomie. Pod koniec sierpnia 2006 r. w Ośrodku Szkolenia Agencji Wywiadu dziennikarze TVN dokumentowali materiał do serialu pt. „Szpieg” o życiu i pracy gen. Mariana Zacharskiego, oficera wywiadu PRL. Po terenie OSAW w Starych Kiejkutach oprowadzali ich ówczesny szef Agencji Wywiadu gen. Zbigniew Nowek i komendant szkoły.
Nigdy wcześniej ani nigdy później żadna ekipa telewizyjna nie została wpuszczona do tajnego Ośrodka Szkolenia Agencji Wywiadu.
Rok wcześniej amerykańska dziennikarka Dana Priest na łamach dziennika „Washington Post” ujawniła, że Centralna Agencja Wywiadowcza, czyli CIA, stworzyła na świecie tajne więzienia, w których nielegalnie przetrzymywano i torturowano osoby podejrzane o terroryzm. Nielegalnie, bo często uprowadzane i w dodatku przetrzymywane bez postawienia im zarzutów i dostępu do adwokata. Amerykanie nie utworzyli takich ośrodków w Stanach Zjednoczonych, bo poważnie traktują swoją konstytucję, a ta zabrania stosowania tortur...
Dość szybko ujawniono, że na liście państw, w których takie więzienie mogło być, jest Polska, czemu oczywiście zaprzeczyli w kraju wszyscy politycy od prawa do lewa. Jedynym, który domagał się wyjaśnienia sprawy, był ówczesny europarlamentarzysta Józef Pinior, przeciwko któremu polscy eurodeputowani wytoczyli najcięższe armaty - politycy z Ligi Polskich Rodzin zaczęli zbierać podpisy pod wnioskiem o odebranie mu obywatelstwa polskiego za działanie przeciwko polskiej racji stanu.
Dzisiaj z pewnością niemalże stuprocentową wiadomo, że tajne więzienie w Starych Kiejkutach, w szkole wywiadu, było. Amerykanie lądowali z więźniami na pobliskim lotnisku w Szymanach, co potwierdziła księga lotów, którą dysponuje Eurolot, europejska agencja lotnicza. Co więcej, zarzuty w tej sprawie postawiono ówczesnemu szefowi wywiadu Zbigniewowi Siemiątkowskiemu, choć nie dostał ich Leszek Miller, który był wtedy premierem.