Udało się uciec setce więźniów

Adam Czesław Dobroński
Kurier Poranny
Ktoś przekręcił klucz w zamku, drzwi zostały szeroko otwarte, ale nikt nie wchodził, tylko jakiś głos zawołał donośnie: Wychodzić na wolność.

Tadeusz Zwilnian-Grabowski urodził się w Wilnie w 1926 r. Ojciec Stefan był z zawodu księgarzem, matka Stefania śpiewaczką solową, nauczycielką śpiewu i gry na fortepianie. Tadeusz w 1939 r. zdał egzamin do Państwowego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie, w czasie wojny uczył się na tajnych kompletach. W sierpniu 1943 r. zmarł mu ojciec, więc musiał go zastąpić. Od 1944 r. rozpoczął służbę wojskową i to jest długa opowieść, także o ciężkich warunkach panujących w tzw. armii Zygmunta Berlinga.

W listopadzie 1944 r. T. Zwilnian-Grabowski dojechał autobusem z Bielska do Białegostoku. Był na stopie legalnej, a jednak szukając w naszym mieście krewnych został zatrzymany przez funkcjonariuszy UB. Po tygodniowym areszcie w zimnej piwnicy (przy ul. Warszawskiej?) przewieziono go do więzienia i trzymano 10 miesięcy.

Trafił do celi nr 175 z jednym łóżkiem, okno nie miało szyb, a że szło na zimę, to ścianę pokrywał szron. Starszy wiekiem więzień pozwolił mu skorzystać z łóżka (nary) i połowy swego futra, za co pan Tadeusz miał odstępować połowę rannej porcji chleba i obiadowej wodnistej zupy.

Nic zatem dziwnego, że trafił do więzienia, gdzie ponoć jako pierwszy chory otrzymał siennik. Wystarał się o to lekarz, bo chory z powodu ran po zaziębionym świerzbie mógł leżeć tylko na wznak. Po prawdzie jednak siennikiem zwano garście zgniłej słomy.

Zresztą i określenia szpital trzeba uznać za umowne. "Łapiduchy" - sanitariusze wybrani spośród więźniów - nie przejmowali się chorymi, unikano palenia w piecu. Autor wspomnień będąc jeszcze "pod celą" doświadczał opatrunków chorej nogi.

Felczerka nie używała waty, ligniny, bandaży. Nakłuwała rany i wyciskała ropę z palców u nogi. Potem to samo robiła z czyrakami po nie zagojonym świerzbie, rozwiniętymi w ogromne, ropiejące wrzody. Pominę szczegółowy opis tych męczarni.

W następnej celi - nr 92, w piwnicy, okno było zabite żelazną płytą. Funkcję starszego sprawował tu "chłop światły, który przed wojną wyprawiał się na roboty do Francji". Za jego sprawą, kosztem dziennych racji żywieniowych współwięźniów, pan Tadeusz otrzymał koszulę, bluzkę i lekkie buty.

Wręczając te dobra starszy celi oświadczył: "Jesteś teraz biedą i nędzą, ale nie zawsze tak musi być. Pamiętaj, że ludzie w celi podali ci rękę, okazali ci swe współczucie, więc i ty, gdy będziesz na wolności, nie zapomnij o tym i wyjdź zawsze z otwartą ręką, gdy ktoś będzie prosił ciebie o pomoc".
W celi tej siedział prawdopodobnie także malwersant finansowy. Ten miał pieniądze i układy, bynajmniej nie głodował.

"Zdarzyło się to właśnie wtedy, tego majowego wieczora, gdy ogłoszono tak długo oczekiwany koniec wojny. Szykowano właśnie sienniki po wieczornej modlitwie (starszy celi był człowiekiem wierzącym i bardzo pobożnym), zamierzano udać się na nocny spoczynek. Nagle klucz zazgrzytał w drzwiach.

Wstrzymano oddech, wszystkie głowy zwróciły się w kierunku drzwi. Zgrzyt klucza o tej porze - to była jakaś nietypowa okoliczność. Zgrzyt się powtórzył, ktoś przekręcił klucz w zamku, drzwi zostały szeroko otwarte, ale nikt nie wchodził, tylko jakiś głos zawołał donośnie: - Wychodzić na wolność!".
To nie był głos "klawisza" (strażnika), a słowo wolność zapowiadało spełnienie marzeń.

Starszy celi okazał spokój, kazał brać rzeczy i wychodzić powoli. Na korytarzu kłębili się więźniowie, z cel spływał potok nagle uwolnionych, przeciskano się, potykano, najbardziej zapalczywi nie omieszkali używać pięści i łokci. Słabszych odrzucano na boki i do tyłu. Przeciskano się schodami w dół, ku wyjściu z gmachu, ku drodze do bramy. "Ludzi porwała jakaś furia, szaleństwo ukrasiło twarze, nikt nie zważa na drugiego, każdy, kto staje na drodze, to wróg, zawalidroga, niedołęga…".

Nagle biegnący zaczęli zwalniać, potem cofać się. Padł strzał za nim następne. Rozległy się przekleństwa, krzyki: - Za późno! - Nie udało się! "Teraz ze wszystkich "bocianów" - wieżyczek strażniczych - rozlega się gwałtowna strzelanina…".

Autor z werwą literata naszkicował dramatyzm chwili: "Trzaskają salwy raz za razem, lecą języki ognia, rozcinają cienie chłodnej, majowej nocy, pierwszej nocy zakończenia wojny, grzechocą kule, biją po ścianach gmachu, odbijają się rykoszetem o mur i bramę żelazną, skaczą po bruku podwórza, sieką na wszystkie strony, strącają świeże liście z drzew, niosą śmiercionośny grad w ciemność krzaków, ku ogrodowi w tyle za gmachem, gdzie przemykają pojedyncze cienie, uciekające, kryjące się za osłonę drzew..."

Ci, co za późno chcieli wydostać się na dziedziniec więzienny, a potem za bramę, musieli wrócić do cel. Starszy celi nr 92 przeliczył swych więźniów, nikogo nie brakowało. "Przeklęta cela na samym końcu piwnicznego lochu". Strzelanina ucichła, po jakimś czasie usłyszano komendę: "Wszyscy, którzy są w celach, wychodzić! Kto zostanie, zostanie zastrzelony!" Wyszli zrezygnowani, świadomi utraconej szansy. Do więzienia ściągnięto plutony wojskowe, ustawiono karabin maszynowy lufą w kierunku więźniów zebranych za drutami, oświetlonych reflektorami. Kazano im siadać.

"Taka była pierwsza noc po skończonej wojnie, noc pierwsza wyzwolenia. Otwarte cele na wszystkich piętrach wskazywały, że na więzienie białostockie dokonano zamachu, chodziło o wyswobodzenie szczególnie tych więźniów, których poddawano torturom.

Żeby zrobić jak najwięcej zamieszania otwarto wszystkie drzwi, kto mógł skorzystać i wiedział, którą stroną uciekać, skorzystał, ale wielu poszarpały kule i ranni, pokaleczeni, pobici musieli udać się do więziennego szpitala. Im nie opłaciła się ta ucieczka z pewnością. Drogą musieli zapłacić cenę".

Z opowieści białostockich akowców (szczególnie miło wspominam swe rozmowy z Tadeuszem Gołaszewskim) wynika, że akcję przygotowali sami osadzeni w więzieniu. Strażnicy i wartownicy świętując zakończenie wojny, pijąc i wiwatując, mniej uwagi zwracali tego dnia na rygory (procedury) służbowe.

Nie był to zatem zamach przeprowadzony z zewnątrz, otwieranie cel rozpoczęła grupa więźniów z konspiracji. Szacuje się, że na wolność zdołało wydobyć się tej nocy około stu więźniów. Rannych zostało dwóch uciekinierów, zginął jeden żołnierz, ale nie na terenie więzienia, tylko w okolicy ul. Bema.

Miesiąc później Tadeusz Zwilnian-Grabowski został wyprowadzony za bramę, bez wyroku i wyjaśnień. Tak zadecydowano pewnie w WUBP, nie dopatrzono się przestępstwa przeciw władzy ludowej. Nie było to jednak wyjście do domu, do najbliższych. Konwojent dostarczył pana Tadeusza na komisję wojskową w Warszawie. Chora noga dawała jeszcze znać o sobie, brakowało sił. Najpierw więc umieszczono go w szpitalu, teraz już bardziej przyjaznym.

Zwilnian-Grabowski w 1947 r. uzyskał w Łodzi - tam z Wilna przeniosła się rodzina - maturę, podjął studia filologiczne. Jeszcze raz był więźniem politycznym (1949 r., 13 miesięcy we Wronkach). W oficjalnym życiorysie zawarł określenia: poeta (debiut w 1943 r.!), prozaik, publicysta, wykładowca, również tłumacz z języka niemieckiego, działacz Sodalicji Mariańskiej. Na koniec życia osiadł w Szczecinie, ale często powracał do ukochanego Wilna, wykładał tam dla studentów Polaków. Zmarł 5 kwietnia 2012 r., w Wielki Czwartek.

Fragmenty tych wspomnień pochodzą z tomu "Ocaleni w pamięci", opracowanego w 2003 r. dla szczecińskiego środowiska inwalidów wojennych. Pozycję tą otrzymałem od prezesa Związku Inwalidów Wojennych RP płk. Stanisława Kimszala, rodem z Suwalszczyzny, postaci barwnej i zasłużonej. To jeszcze jeden dowód, jak często przypadek pozwala natrafić na tropy białostockie.

Wszystkim zainteresowanym dokładną rekonstrukcją wydarzeń w więzieniu białostockim 9 maja 1945 r. polecam pracę dr. Marcina Zwolskiego, "Więzienie w Białymstoku w latach 1944-1956", Białystok 2011.

ADAM CZESŁAW DOBROŃSKI, Kurier Poranny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia