Wędrówka ulicami zbuntowanego miasta. Ponad pół wieku od Grudnia 70, spotkali się Edmund Chabowski i Jerzy Sadurski

Tomasz Chudzyński
Edmund Chabowski i Jerzy Sadurski - spotkanie 51 lat od Grudnia 70
Edmund Chabowski i Jerzy Sadurski - spotkanie 51 lat od Grudnia 70 Przemysław Świderski
Edmund Chabowski nacisnął spust migawki swojego aparatu około godziny 8 rano. Dzień był pochmurny, jasno było zresztą dopiero od około godziny. W okolicach Huciska był już tłum, narastała wściekłość, dym unosił się z okien ówczesnych KM MO PMRN. Kilka ulic dalej, Jerzy Sadurski stwierdził, że powinien być w centrum wydarzeń, także z aparatem. Był 15 grudnia 1970 r. - To wszystko było bardzo przejmujące - wspomina Edmund Chabowski.

Poranek był wczesny, gdy tłum manifestantów wypełnił szczelnie okolice dawnej Komendy Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku. Samych stoczniowców było około 3 tysiące. Robotnicy z innych zakładów, wściekli na podwyżki cen i brutalne pacyfikacje protestów przez MO poprzedniego dnia, rzucali pracę i ruszali na ulice.

Rankiem 15 grudnia 1970 r. w gęstniejącym tłumie na ulicach Gdańska był Edmund Chabowski, 51 lat temu młody pracownik Politechniki Gdańskiej. W kieszeni kurtki miał smienę, niewielki aparat fotograficzny, wówczas jeden z niewielu dostępnych modeli.

- 14 grudnia 1970 r. usłyszałem od znajomych, że następnego dnia rano strajkujący stoczniowcy ówczesnej Stoczni im. Lenina w Gdańsku spróbują „odbić” aresztowanych w starciach ulicznych kolegów - tłumaczył Edmund Chabowski. - Uznałem, że powinienem być w centrum wydarzeń. Z aparatem fotograficznym. Czułem wówczas, że powinienem to, co się będzie działo, upamiętnić.

Podobną motywacją kierował się Jerzy Sadurski, student Politechniki.

- Byłem świadkiem wydarzeń Marca 68 w Gdańsku. W publikatorach, jak się wówczas mówiło na prasę i telewizję, władza twierdziła, że były to działania grup chuliganów zasługujące na powszechne potępienie. A ja w Marcu 68 nie widziałem żadnych zadymiarzy - to byli normalni ludzie - głównie studenci, ale też sporo robotników. Byłem niemal pewien, że manifestacje z grudnia 1970 r. zostaną przedstawione przez władze w ten sam sposób. Dlatego we wtorek 15 grudnia, idąc na uczelnię, zabrałem ze sobą aparat fotograficzny - podkreślał Jerzy Sadurski.

Zdjęcia Edmunda Chabowskiego i Jerzego Sadurskiego są dokładnym, chronologicznym zapisem antykomunistycznej rewolty gdańskiego Grudnia 1970 r. Przejmującym, niepokojącym, niekiedy drastycznym, bo pokazującym straszliwie poranione ofiary.

Jerzy Sadurski i Edmund Chabowski - 51 lat później

Jerzy Sadurski i Edmund Chabowski poznali się osobiście, niemal dokładnie 51 lat po wydarzeniach Grudnia 70. W ubiegłym roku, już po 50 rocznicy tragicznych wydarzeń Grudnia 70 opowiedzieli swoją, grudniową historię „Dziennikowi Bałtyckiemu”, pokazując zdjęcia. Opowiadali jednak o tym osobno. Teraz zgodzili się bez wahania, gdy poprosiłem o to, by wcielili się w rolę przewodników po miejscach kluczowych dla rewolty sprzed pół wieku. Spotkaliśmy się w miniony wtorek. - Wtedy też był wtorek - przypominali obaj.

Dziś centrum Gdańska wygląda trochę inaczej. 51 lat temu dzisiejsze Wały Jagiellońskie przechodzące w Podwale Grodzkie miały tylko dwa pasy jezdni, odcinkami wybrukowanej. Drzewa były niższe, części budynków nie było, zmienił się układ niektórych ulic. Niemniej są to te same, autentyczne, Grudniowe miejsca. Sadurski i Chabowski bez trudu są w stanie wskazać, co działo się ponad pół wieku temu, gdy po ogłoszeniu drastycznych podwyżek cen żywności pracownicy m.in. Stoczni Gdańskiej zaczęli strajk, a następnie wyszli na ulice. - Po prostu ludzi trafił wtedy szlag - tak mówił o tamtych dniach „Dziennikowi” Henryk Knapiński, jeden ze stoczniowców.

- Ja nazywam tę swoją misję sprzed 51 lat wędrówką, bo krążyłem między miejscami, gdzie było wówczas w Gdańsku „gorąco”. Zacząłem ją w tym miejscu - opowiada Edmund Chabowski, gdy stanęliśmy niedaleko wjazdu w uliczkę Targu Rakowego. - Do niedawna był jeszcze betonowy słup, na który wspiąłem się, żeby zrobić zdjęcia tłumu próbującego szturmować budynek KM MO (przy dzisiejszej ul. Nowe Ogrody). Od dawna nie ma za to budki dróżnika linii tramwajowej. W tamtych czasach zwrotnice przestawiało się ręcznie, a na skrzyżowaniu ulic była owa budka. Ja i z jej dachu, zrobiłem zdjęcie. Do zajęcia siedziby MO nie doszło, on był broniony. Było to przejmujące przeżycie. Zwłaszcza widok kolejarzy, zmierzających pod budynek komendy w roboczych drelichach, w równej, niemal wojskowej kolumnie…

Spod Huciska do budynku dawnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR jest kilkadziesiąt metrów. To w to miejsce skierował się Chabowski. Zrobił zdjęcia ludzi otaczających budynek, jego pożar, sterty rozrzuconych dokumentów, jadącą ulicą ciężarówkę ze stoczniowcami, pod biało-czerwoną flagą. Także zdjęcia śmigłowców latających nisko nad ulicami.

- W pewnym momencie helikopter zawisł nad dachem KW PZPR, spuszczono linę. To była chyba próba ewakuacji ludzi z płonącego budynku. Nic z tego jednak nie wyszło - mówi Chabowski. - Spod budynku KW wróciłem w okolice budynku Żaka. On był wtedy w remoncie, otoczony płotem. W pewnym momencie usłyszałem dźwięk silników ciężkich pojazdów. Ludzie zaczęli uciekać. Od strony Wrzeszcza nadjeżdżała kolumna wozów pancernych (tzw. czołgów pływających Topas). Ja byłem po wojsku, sprzęt tego typu widziałem. Zrobiłem zdjęcie, kiedy pojazdy się zbliżały. Przykucnąłem za grubym drzewem i obserwowałem przejazd kolumny.

Chodnik śliski od krwi

Według oficjalnych szacunków 15 grudnia 1970 r. w Gdańsku zginęło 2 milicjantów i sześciu protestujących, w tym stoczniowiec Kazimierz Stojecki. Okoliczności jego gwałtownej śmierci nie są jasne. Wg oficjalnych przekazów spadł z pancerza wojskowego pojazdu, zdobytego przez protestujących w czasie walk ulicznych pod Dworcem Głównym. Wprost pod gąsienice. Jednak relacja Edmunda Chabowskiego powinna rzucić nieco światła na tę sprawę.

- Przy skraju ulicy, po przeciwnej stronie gdzie ja byłem, grupa stoczniowców wygrażała w kierunku wojskowej kolumny - tłumaczy jednak Chabowski. - Jeden z pojazdów pancernych zjechał z ulicy wprost w tych ludzi… To była rzeź. Dokładnie to widziałem, to było kilkanaście metrów od miejsca, w którym wówczas byłem. Ten transporter wjechał celowo na chodnik, po to, żeby zabić.

Stoimy niedaleko budynku dawnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR i dawnego baru Ruczaj. - To było w tym miejscu - Edmund Chabowski wskazuje, gdzie sfotografował szczątki Kazimierza Stojeckiego, zmiażdżonego przez opancerzony pojazd gąsienicowy.

- Przebiegłem przez ulicę, krzyknąłem do ludzi, by się rozstąpili. Na chodniku był korpus bez nóg. Nie było też głowy. Chodnik był śliski od krwi. Obok leżał ten drugi mężczyzna, bez nogi. Milczał. Myślałem, że nie żyje, jego rana była bardzo poważna, straszna. Później dowiedziałem się, że przeżył. Ktoś z obandażowaną głową do niego podbiegł. Zrobiłem szybko zdjęcia. Sfotografowałem też ślady gąsienic odciśnięte w chodniku. Wierzyłem, że musi być dowód tego, co się stało.

Pojazdy pancerne zostały zatrzymane przez protestujących w okolicach Dworca Głównego. Część z nich została podpalona, protestujący wyciągali ze środka żołnierzy. Walki eskalowały.

- Większość żołnierzy zachowywała się spokojnie. Natomiast jeden, który wyszedł z transportera, otworzył serią ogień z karabinu w kierunku ludzi. Słyszałem, że nie miał ostrej amunicji, tylko ślepaki. Nie chcę myśleć, ile byłoby ofiar, gdyby było odwrotnie. Ten żołnierz szybko został rozbrojony, dość gwałtownie. Brutalnych zdarzeń było więcej. Widziałem, jak jeden z milicjantów został złapany przez tłum. Część ludzi mówiła, żeby go „dobić”. Inni chcieli go przenieść do budynku ówczesnego Szpitala Kolejowego. Jedna grupa ciągnęła go za ręce, druga za nogi. Ten milicjant ocalał, ale dało się czuć wściekłość. Ona była coraz większa

.

- Ja te karabinowe strzały wyraźnie słyszałem - mówi Jerzy Sadurski, gdy przystanęliśmy niedaleko Dworca.

Dla kogo robisz zdjęcia?

Jerzy Sadurski zaczął zrobić zdjęcia nieco później niż Edmund Chabowski. Chciał wziąć udział w zajęciach na uczelni. Miał ze sobą aparat, ale bez filmu.

- Kiedy okazało się, że zajęcia zostały odwołane, wróciłem do centrum Gdańska. Kłopotem był brak filmu, obszedłem bez skutku kilka kiosków. W końcu udało się kupić. Film nie miał kasety, był zapakowany w czarny papier. Potrzebowałem ciemni, by go bezpiecznie zainstalować w aparacie. Oczywiście nie było na to szans. Pomocni okazali się znajomi, którzy mieli mieszkanie nad dawnym sklepem sportowym Maraton. Film założyłem u nich w domu, nakryty kocem i kołdrą. To właśnie z okien tego mieszkania wykonałem pierwsze ujęcia (dziś tę perspektywę z ulicy Rajskiej na dworzec PKP zasłania budynek piętrowego parkingu). Był tłum, walki, dymy pożarów, z helikopterów spadał gaz łzawiący - opisuje Sadurski.

Na innych jego zdjęciach widać płonące pojazdy pod Dworcem Głównym, wśród unieruchomionych tramwajów. Widać także wzburzony tłum.

Edmund Chabowski i Jerzy Sadurski podkreślają jedno - fotografowanie ulicznych starć wiązało się z ryzykiem. „Cywilny” fotograf był narażony w tłumie na wściekłość zarówno służb jak i protestujących. Konfiskata aparatu lub filmu mogła być, w skrajnej sytuacji, najmniejszym problemem. Obaj zresztą przyjęli nieco inną taktykę dokumentowania starć.

Chabowski otwarcie rozmawiał z protestującymi.

- Tłumaczyłem, że chcę upamiętnić te ważne chwile, historyczne. Prosiłem też o pomoc, by np. zasłaniali mnie w trakcie fotografowania. To działało. Niemniej pewna grupa protestujących chciała mnie z betonowego słupa na Hucisku „zdjąć”. Udało się ich w końcu przekonać - wspomina Edmund Chabowski.

Jerzy Sadurski trzymał swoją smienę pod kurtką, na krótkim pasku. Aparat wyciągał, robił zdjęcie i szybko chował.

- To było tylko przyłożenie do oka i pstryknięcie, by nikt nie zauważył. Starałem się w całej tej sytuacji zachować ostrożność. Kręciło się wówczas wielu „ubeków”. Można było ich poznać po znacznie lepszych, droższych od mojego, aparatach. Oczywiście ich zadaniem było fotografowanie uczestników protestów, co miałoby później stanowić dowód przed sądem. Nie pchałem się w tłum.

I, co najważniejsze, nie fotografowałem twarzy protestujących.

Wyjątek zrobił raz, gdy ujął czoło pochodu stoczniowców, pod Żakiem, idących w stronę KWMO. Fotografia jest przejmująca, twarze wyrażają wściekłość, niepewność... Sadurski obiecał wówczas stoczniowcom, że to zdjęcie „nie wypłynie”. Tłumaczyć się musiał jednak gęsto, podobnie jak chwilę później, gdy protestujący dostrzegli go na dachu robotniczego barakowozu stojącego pod Żakiem.

- Całe przemówienie wtedy wygłosiłem. Pytali, „dla kogo robisz zdjęcia?” Tłumaczyłem, że trzeba te chwile zachować na zdjęciach dla ich wnuków, żeby można było pokazać, że nie są żadnymi chuliganami, jak zapewne zostaną przedstawieni przez władze - opowiada Jerzy Sadurski.

Przysłuchujący się tej opowieści Edmund Chabowski w pewnym momencie zaczyna się uśmiechać. - To było dawno, ale wydaje mi się, że ja ten moment widziałem - młody chłopak tłumaczył się z czegoś protestującym. Być może był to pan Jerzy - zastanawia się.

Edmund Chabowski około godziny 14, w momencie starć pod dworcem, schował aparat.

- Nie mam choćby zdjęcia z palącym się transporterem opancerzonym zdobytym przez demonstrantów. Pomyślałem wtedy, że mam około 20 zdjęć, bardzo ważnych. Nie chciałem ryzykować ich utraty. To jak gra w oczko - łatwo jest przelicytować. A stawka była, moim zdaniem, wysoka - mówi.

40 lat w ukryciu

Biblioteka zdjęć, nagrań dźwiękowych i filmowych z Grudnia 70 jest całkiem spora. Bardzo wiele materiałów, wykonanych zwłaszcza przez fotografów MO i SB, jest dziś w zasobach IPN. Jednak zdjęcia Jerzego Sadurskiego i Edmunda Chabowskiego były przed komunistycznymi służbami skrywane.

- Wiedziałem, że zakłady fotograficzne są pod szczególnym nadzorem. Dlatego nie oddałem kliszy do wywołania. Razem z kolegą wywołaliśmy film w ciemni Politechniki. Wówczas robiłem to po raz pierwszy i ostatni. Efekt, jak można się spodziewać, najlepszy nie był. Część zdjęć była prześwietlona… Na szczęście udało się je, za pomocą różnych preparatów, odzyskać - tłumaczy Chabowski.

Sam wywoływał swoje zdjęcia także Jerzy Sadurski. - Nie wyszło mi najlepiej - trochę film prześwietliłem. Smienę wyciągnąłem spod kurtki w sumie 16 razy. Udało się 8 klatek - opowiada. - Sam negatyw schowałem tak dobrze, że już się nie znalazł. Zostały mi tylko odbitki.

Jerzy Sadurski dotrzymał słowa danego robotnikom idącym w pochodzie - zdjęć nie upublicznił przez 40 lat. Po raz pierwszy pokazał je w Europejskim Centrum Solidarności.

- Chodziło o bezpieczeństwo tych ludzi. Na zdjęciu widać ich twarze - mówi Sadurski. - Po latach okazało się, że jest to jedyne zdjęcie czołówki marszu stoczniowców.

Edmund Chabowski krył swoje zdjęcia krócej.

- W roku 1980, na apel Solidarności przekazałem kliszę do skopiowania w centrali Związku przy ul Grunwaldzkiej w Gdańsku-Wrzeszczu. Na podstawie tych zdjęć Solidarność zrobiła dużą wystawę w Dworze Artusa - wspomina Chabowski. - W czasie realizacji filmu „Człowiek z Żelaza” Andrzej Wajda zwrócił się do mnie z prośbą o udostępnienie tych fotografii, a ja się zgodziłem. W podziękowaniu otrzymałem od Zespołu Filmowego X kliszę z kopiami moich zdjęć. Jest to ważne, ponieważ od czasu do czasu można znaleźć publikacje, które przypisują autorstwo moich zdjęć z Grudnia 70 komuś innemu. Natomiast oryginalną kliszę wypożyczyłem Wiesławie Kwiatkowskiej (zmarła w 2006 r. gdyńska dziennika), która zbierała już wtedy materiały dotyczące Grudnia 70. Niestety, ona w czasie stanu wojennego została aresztowana. Odebrano jej wszystko, co zdołała zgromadzić. Także negatyw z moimi zdjęciami.

Refleksje pogrudniowe

Dzień po pacyfikacji protestów w Gdańsku, 17 grudnia 1970 r. doszło do masakr w Gdyni i Szczecinie. Jerzy Sadurski pamięta, w trakcie Czarnego Czwartku, jak mówi się o masakrze w Gdyni, dźwięk przelatujących śmigłowców niosący się nad Gdańskiem.

- W internacie, w którym mieszkałem, zakwaterowano jednostkę milicji ze Słupska - mówi Jerzy Sadurski. - Niektórzy byli ranni, mieli uszkodzony sprzęt. Ktoś mówił, że to oni pacyfikowali najpierw Gdańsk, a potem Gdynię. Skala Czarnego Czwartku nie była znana, przynajmniej ja takiej świadomości nie miałem. Liczby ofiar pojawiły się długo, długo później.

- Ktoś mówił, że w Gdyni są manifestacje. Z kolegą postanowiliśmy pojechać - dodaje Chabowski. Gdynia rano była jednak odcięta. Nic nie kursowało. Gdy w końcu dotarliśmy, było już po wszystkim.

Edmunda Chabowskiego i Jerzego Sadurskiego pytam o refleksję po 51 latach od Grudnia 70.

- Swary dziś nas dzielą. Niepotrzebnie. W latach 70, mieliśmy w rodzinach, wśród znajomych, właściwie tylko jeden temat. Nie było kłótni, ludzie żyli właściwie w zgodzie - mówi Edmund Chabowski. - Dziś kraj się rozwija, możemy jeździć za granicę. Ale nawet na najmniejszych spotkaniach rodzinnych są dwa obozy. Bliscy, niegdyś znajomi, nie chcą się znać. Społecznie jesteśmy strasznie podzieleni, mimo że wszystkim zależy na rozwoju Polski. Rozumiem, że w demokracji można mieć różne poglądy, można się o nie spierać. Ale to co mamy, idzie za daleko. Jedni zarzucają drugim wszystko co najgorsze, i dorzucają jeszcze promoskiewskie zapędy, prorosyjskie. Mówię to z wielkim smutkiem. Nie mogę tego zrozumieć.

- 10 lat po Grudniu była Solidarność. Można było mieć nadzieję. Potem był stan wojenny. Ważne jest, by tę historię przypominać, by o nią dbać. Nie chciałbym, by tak istotne i dramatyczne fragmenty naszych dziejów zostały zapomniane - dodaje Jerzy Sadurski.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia