Czytali ją wszyscy, niektórzy ukradkiem, żeby rodzice nie widzieli. Jej „Sztuka kochania” rozeszła się w większym nakładzie niż „Trylogia”, „Pan Tadeusz” czy „Biblia”. W swoim małym, ale przytulnym mieszkanku w kamienicy przy ul. Piekarskiej 5 miała dużo książek i wygodne fotele do długich rozmów z przyjaciółmi. Dzisiaj na ścianie kamienicy wisi wielka tablica: „W tym domu mieszkała Michalina Wisłocka, najwybitniejsza popularyzatorka wiedzy seksuologicznej i pionierka leczenia niepłodności w Polsce. Uczyła ludzi szczęśliwej miłości”. Sama życie miała burzliwe, dla wielu skandalizujące, ale jak nikt inny wpłynęła na obyczaje seksualne Polaków.
„Michalina dorastała w głodnych latach dwudziestych poprzedniego wieku, ale miała dużo szczęścia, ponieważ rodzice byli ludźmi wykształconymi, mieli status, co zapewniło jej w miarę dostatnie dzieciństwo. Nie było to takie częste w tamtych latach, bo niemal połowa dorosłych Polaków nie potrafiła wówczas czytać. Ojciec Michaliny, Jan Braun, był kierownikiem pierwszej powszechnej szkoły w Łodzi przy ulicy Klonowej 11, gdzie razem z żoną, dziećmi i teściem zajmował niewielkie mieszkanko w kamienicy z zawilgoconej, czerwonej cegły. Mama, Anna Żylińska, kiedy jeszcze nie miała trójki dzieci, pracowała jako nauczycielka polskiego, ale zarabiała zaledwie na bieżące potrzeby. Pensja ojca szła w dużej części na studia biologiczne w Warszawie” - pisze Violetta Ozminkowski, autorka książki o prywatnym życiu pierwszej damy polskiej seksuologii „Michalina Wisłocka. Sztuka kochania gorszycielki”.
W szkole nie była zbytnio lubiana. Najwyższa w klasie, do tego z lekkim zezem - koleżanki były dla niej bezwzględne, chociaż ona też potrafiła rzucić im prawdę między oczy. Akceptowała ją Wanda, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, z czasem nierozłączna towarzyszka życia.
„Koleżanki w większości mnie nie lubiły. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie wybierano mnie nigdy do koła ani na ojca Wirgiliusza, ani na starego niedźwiedzia, co mocno śpi. Pewnie dlatego, że zawsze miałam złośliwy i cięty język, a poczucie humoru jeszcze nie dojrzało we mnie na tyle, żeby złagodzić ostrość przycinków” - pisała Wisłocka w „Malince, Bratku i Jasiu”.
Przed II wojną światową mieszkała z rodzicami w budynku szkoły powszechnej przy ul. Wspólnej 5/7, skąd wywieziono ich do Generalnego Gubernatorstwa, do Krakowa. Niedługo potem rozstała się z rodzicami, którzy wyjechali do wsi Narama w powiecie miechowskim, Jan Braun objął tam stanowisko nauczyciela w miejscowej szkole. Ona wyszła za mąż za Stanisława Wisłockiego, chemika, i razem z nim wyjechała do Warszawy.
„Mój ojciec był nieczułym, zimnym człowiekiem. Miał encyklopedyczną wiedzę na każdy temat, był bardzo oczytany i inteligentny, ale nie umiał kochać. Nie znosił zwierząt, widok kaleki na ulicy - a po wojnie było ich wielu - raził jego uczucia estetyczne. Twierdził, że nie powinni wychodzić z domu. Kobiety się za nim uganiały, bo był wysoki, przystojny, taki nordycki typ z niebieskimi oczami” - opowiadała Violetcie Ozminkowski Krystyna Bielewicz, córka Michaliny Wisłockiej. I dalej: „Mama mówiła o sobie, że jest typem czcicielki, jeśli się z kimś przyjaźniła czy kochała, stawiała tę osobę na piedestale. Poza tym należała do kobiet, które budzą się seksualnie po trzydziestce. Nie przepadała za seksem z ojcem. Wanda za to była kobietą z temperamentem i bardzo ojcu pasowała. To mama zaproponowała życie w trójkącie Wandzie. Przyjaciółka na początku była w szoku, tłumaczyła jej, że nie może zakochać się na zawołanie, ale ojciec chętnie się na ten układ zgodził, bo jedna kobieta mu nigdy nie wystarczała. Podrywał już inne dziewczyny, kiedy byli narzeczeństwem z mamą. Nazywał je guzikami, co miało znaczyć, że są to nic niewarte miłostki. O wszystkich opowiadał mamie ze szczegółami. (…) Mama czciła go jak bóstwo, a kiedy mówił, że inne kobiety się nie liczą i będzie ją zawsze kochać najmocniej, wierzyła mu. Bardzo długo sama przed sobą udawała, że nie jest o niego zazdrosna, że takie przyziemne uczucia nie dotyczą ich miłości. W rzeczywistości walczyły z Wandą o względy ojca jak dwie lwice. Kiedy jeszcze w czasie wojny mama zachorowała na tyfus i po powrocie ze szpitala wyglądała jak ogolony na łyso szkielet, potwornie cierpiała, gdy dochodziły do niej zza ściany odgłosy ich radosnego śmiechu, przekomarzania się. Czuła się odrzucona nie tylko przez Stacha, ale też przez przyjaciółkę”.
To był chyba największy szok dla tych, którzy nie znali prywatnego życia Wisłockiej - przez lata żyła w trójkącie. Mówiła o tym otwarcie później, jeszcze nie wtedy, kiedy dzieliła mieszkanie z mężem i przyjaciółką. Takie życie, pozornie, było jej na rękę - mogła się skupić na pracy.
Po studiach codziennie przez pięć lat, od poniedziałku do piątku, jeździła z Warszawy do Białegostoku. Pracowała w szpitalu położniczym, była asystentką prof. Stefana Soszki.
Marzyła, aby być naukowcem. Otworzyła przewód doktorski, ale musiała go przerwać. Życie jej się pokomplikowało.
Trójkąty, co dowodzi życie, najczęściej się nie sprawdzają. Zaszły z Wandą w ciążę niemal w tym samym czasie. Aborcja nie wchodziła w grę, ale Wanda nie chciała urodzić dziecka, którego ojciec byłby w papierach „nieznany”. Wisłocka wpadła wówczas na szalony pomysł, żeby pojechać rodzić gdzieś na zapadłą prowincję. Potem wrócić i powiedzieć, że urodziła bliźniaki. Tak zrobiły. Wisłocka nigdy się do tego nie przyznała, nawet w jednym z ostatnich wywiadów, którego udzieliła Dariuszowi Zaborkowi z „Gazety Wyborczej”. „Myśmy mieli zasadnicze przykazanie, że wszystko o sobie wiemy, nie mamy żadnych tajemnic. Grało, dopóki Wanda pewnego dnia nie powitała mnie nowiną: »Wiesz, Wisłocki z tobą się rozwodzi, a ze mną ożeni«. Wymyślili, że zabiorą jedno dziecko. O, nie! I w tym miejscu skończyła się miłość. Bo już takiej łobuzerki to nie. Co to, to nie” - mówiła Zaborkowi.
Wyobraźnia odgrywa niemal równie ważną rolę, a niekiedy ważniejszą nawet niż wrażenia konkretne, odbierane przez wszystkie nasze zmysły. Ona pierwsza wprowadza nas w świat seksu i miłości
Wisłocki został z żoną, ale najwidoczniej nie potrafił już żyć we dwoje, rozwiedli się, dzieci zostały przy niej.
Jaką była matką? Córka Krystyna Bielewicz mówi, że nie czuje do niej żalu, ale brakowało jej matki. Raczej nie sprzątała, słabo gotowała, miała ważniejsze sprawy na głowie. Dzieci czasami jakby jej przeszkadzały. W każdym razie nie zawsze znajdowała dla nich czas.
„(…) Umiała zwalić na kogoś prozę dnia codziennego, więc wysłała nas z Krzysiem do swojej mamy. Mimo że babcia była ciężko schorowaną kobietą, która na dodatek zajmowała się już Ewą Braun, tą samą, która później dostała Oscara za scenografię do „Listy Schindlera”, córką mojego wujka Andrzeja Brauna, kiedyś bardzo popularnego pisarza. Musiało być babci niewiarygodnie ciężko, tym bardziej że mieszkała w Łodzi i na pomoc swoich dzieci na co dzień nie mogła liczyć. Dlatego po roku napisała rozpaczliwy list, że nie ma siły zajmować się nami dłużej i wtedy zamieszkaliśmy z mamą, tatą i Wandą w akademiku na placu Narutowicza. Poszliśmy do przedszkola. Później, kiedy zabrakło Wandy, mama podrzuciła mnie serdecznej przyjaciółce lekarce na półtora roku. Pamiętam też, że kiedy byłam w sanatorium leczona na gruźlicę węzłów chłonnych, odwiedziła mnie tylko raz przez dwa lata, choć to wcale nie znaczy, że mnie nie kochała i się o mnie na swój sposób nie troszczyła” - mówiła Krystyna Bielewicz Violetcie Ozminkowski.
Wisłocka dużo pracowała. W latach 50. była współzałożycielką Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa. Zajmowała się poradnictwem dotyczącym antykoncepcji, ale też leczeniem niepłodności. Jeździła po Polsce i uświadamiała dziewczyny i młode mężatki, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą. Nierzadko słyszała, że jest Hitlerem zabijającym polskie dzieci. Raz chciano ją obrzucić zgniłymi jajkami. W najlepszym razie straszono, że na jej spotkania przyjdą księża i dadzą jej popalić. Mówiła: „Mam to w dupie. Kobiety, ich jakość życia w komunistycznej Polsce - to się dla niej liczyło. O dziwo, to nie księża, ale lekarze ginekolodzy byli jej nieprzychylni. Miała na to swoją teorię: lekarze usuwają ciążę, bo dziewczyny nie znają antykoncepcji. Kiedy ją poznają, lekarze stracą zarobek”.
W naszym społeczeństwie, nie tylko wśród młodzieży, kultura pieszczot jest zaledwie w zarodku, a niejednokrotnie wcale jej nie ma. Propozycje odbycia stosunku po kilku pocałunkach spotyka się na porządku dziennym
Miała też nowatorskie i bardzo skuteczne metody leczenia bezpłodności - stymulację szyjki macicy prądem. Zrezygnowała z tego, kiedy jedna z jej pacjentek dostała zapaści. O swoich pacjentkach zawsze mówiła: „moje niepłodne”.
W latach 70. razem z prof. Andrzejem Jaczewskim prowadziła w Warszawie poradnię dla młodzieży. Była to jedyna w swoim rodzaju poradnia młodzieżowa, gdzie problemy medyczne dotyczące rozwoju, zwłaszcza w okresie dojrzewania, problemy seksuologiczne i wychowawcze, psychologiczne i społeczne były przedmiotem interdyscyplinarnej troski. Warunki mieli podłe. I Michalina tam właśnie prowadziła przychodnię ginekologiczną dla dojrzewających dziewcząt. Wyposażenie gabinetu przyniosła z domu. I przyjmowała dziewczęta - wszystkie, które przychodziły. W poradni obowiązywała całkowita anonimowość. Jeżeli pacjent nie chciał, nie musiał podawać nazwiska ani - co ważne - daty urodzenia. Dziewczęta głównie przychodziły z jednym problemem - bały się zajść w ciążę. Wisłocka wszystkie je uczyła antykoncepcji.
Była zwolenniczką mało znanej w Polsce metody zabezpieczającej za pomocą kapturka nakładanego, trochę na wzór prezerwatywy, na szyjkę macicy. Nie uznawała pigułek, obawiała się, że tabletki nie są dostatecznie przebadane, głośno powątpiewała, czy jest możliwe, by hormonalna interwencja w biologię kobiety, zwłaszcza młodej dziewczyny, mogła pozostać bez negatywnych następstw. Porada przy propagowaniu kapturków była pracochłonna. Należało dziewczynę nauczyć prawidłowego jego zakładania, a to wymagało czasu. Ale metoda Wisłockiej cieszyła się sporą popularnością szczególnie wśród dziewcząt szkół zawodowych. Michalinę Wisłocką bardzo to cieszyło, bo twierdziła, że właśnie ta młodzież, nieco prymitywna i zaniedbana, wymaga pomocy.
Porady dr Wisłockiej polegały na szczerej rozmowie. Potrafiła stworzyć do takiej rozmowy odpowiedni klimat. Z nią o najintymniejszych sprawach rozmawiało się jak z kimś bliskim, z kimś z rodziny. Dziewczyny często proponowały: „Może przyprowadzę do pani mojego chłopaka, pani go zobaczy i powie mi, czy jest wart tego, bym mu dawała”. Chłopcy czasem przychodzili. I wtedy odbywała się poważna rozmowa o odpowiedzialności. Doktor Wisłocka pytała ich: „A dlaczego to dziewczyna ma się zabezpieczać, a nie chłopak? Dużo prościej jest używać prezerwatywy”.
W miarę rozwoju i wzrostu popularności poradni pojawili się jej wrogowie. Zaczęły się telefony z pogróżkami, zapytania o to, kiedy Wisłocka z Jaczewskim otworzą burdel dla młodzieży? Pytano, jakim prawem udzielają porad dziewczynom bez wiedzy ich rodziców, czy nie boją się odpowiedzialności za demoralizowanie nieletnich? Ale w świetle obowiązującego wtedy prawa lekarz mógł udzielić porady pacjentowi od 13. roku życia bez udziału rodziców. Więc paragrafy mieli za sobą, ludzi - nie zawsze.
Poradnia nie przetrwała. Wybuchł pożar, po którym szybko rozebrano budynek. Nic dziwnego - była solą w oku komunistycznej władzy.
Wisłocka mówiła, że „miłość jest jak otwarte niebo, nie zna wieku. Wieje jak wiatr i można się zakochać, nawet umierając. Sama miała dość skomplikowane życie uczuciowe - przez lata żyła w trójkącie
W życiu prywatnym Wisłockiej też dużo się działo. Rozwód z mężem przeżyła bardzo, ale była gotowa na nowe związki. Zresztą, z jej dzienników wynika, że miewała kochanków, jednym z nich był tajemniczy marynarz.
„Leżałam naga, skulona jak mysz w pułapce. Mówiąc szczerze, bałam się trochę... Jurek taki wielki, kudłaty i umięśniony jak bokser. Ten niedźwiedź klęczał przy łóżku, patrzył i szeptał jakieś cudowne słowa, zaklęcia czy prośby i delikatnie pieścił wargami moją skórę, jak coś niezmiernie pięknego i kruchego (…). Wreszcie głodne wędrujące usta znalazły to... samo serce rozkoszy... i pieściły, pieściły, pieściły (…), rozkosz narastała i narastała, pobudzona szalonym, obłąkanym rytmem i zmuszała do krzyku spazmatycznego, zduszonego krzyku rozkoszy (…). Uchylam ociężałe powieki, a on siedzi na krawędzi łóżka i patrzy na mnie z tym swoim strasznie kochanym uśmiechem: »Malinka, Malinka moja«” - pisała w swoich dziennikach.
Rozstanie z Jerzym, czy raczej koniec romansu, przeżyła bardzo mocno. Konradowi Szołajskiemu, autorowi filmu dokumentalnego „Sztuka kochania według Wisłockiej”, mówiła: „Czułam się jak narkoman po odstawieniu narkotyku, chodziłam na głodzie, którego niczym nie mogłam zaspokoić”. Ale byli też inni mężczyźni, choćby Włodek, z którym przechadzała się po Nowej Hucie. Odżywała.
Intensywne przekrwienie męskich narządów płciowych, spowodowane nierozładowanym podnieceniem seksualnym, może sprawiać przykre bóle
Zanim w 1976 r. jej „Sztuka kochania” pojawiła się na rynku oficjalnym, wydana przez Iskry, była najpierw sprzedawana nielegalnie, na bazarze, odbijana na powielaczu. To było najpopularniejsze dzieło czasów PRL. W przedmowie Michalina Wisłocka napisała: „Sztuka kochania nie zawiera recepty na miłość, nie jest także podręcznikiem technik seksualnych. »Kochanie« to piękne polskie słowo, które w moim odczuciu określa ciepły, serdeczny, pełen przyjaźni i harmonii seksualnej kontakt dwojga bliskich sobie ludzi”.
Pierwotny jej tytuł miał brzmieć: „Sztuka miłości”, ale w tym czasie pod takim tytułem Zbigniew Lew-Starowicz publikował cykl swoich wykładów, więc Wisłocka nie chciała go kopiować. Miała straszne problemy z wydaniem swojej książki.
„Nie komuniści się bali, ale konkurencja. Że żadnej ich książki ludzie już nie kupią, gdy moja wyjdzie. Cztery lata leżała zaaresztowana w Komitecie Centralnym, to był skutek. Komunistów gówno obchodziły narządy płciowe. Ich obchodziło to, że pan Kozakiewicz powiedział, że książka nie może wyjść, a drugi seksuolog, pan Imieliński, to potwierdził. Gdy książka wreszcie trafiła do cenzury, czepiali się, że zdjęcia pozycji są za duże, a były wielkości pocztówki. Zmniejszaliśmy, aż się zrobiły maleńkie jak znaczek pocztowy. Co im zrobiłam mniejszy, to miał być jeszcze mniejszy. I tak na okrągło. W końcu jak już był taki mały, że nie było wiadomo, kto baba, a kto chłop, to mówię do naszego grafika: »Panie, zrób pan chłopa czarnego, babę białą, albo odwrotnie, żeby było widać, czyje nogi, czyje ręce, bo przecież to wszystko razem jest do niczego«. Zrobił i rzeczywiście bardzo czytelne są te rysunki. Więc potem pytali: »Ale dlaczego biała kobieta z Murzynem?«. To był największy zarzut. Mózg staje” - opowiadała potem Wisłocka.
W Komitecie Centralnym PZPR wstrzymano jej druk, więc „Sztuka kochania” przeleżała na półce kilka lat. Nie pomogło to, że na 12 recenzji napisanych przez lekarzy tylko dwie były pozytywne: prof. Soszki i Andrzeja Jaczewskiego. Profesor Jaczewski pisał wtedy: „Autorka widzi w erotyce wielką szansę człowieka - szansę na szczęście, na radość życia i udane pożycie małżeńskie. Podaje cały arsenał sposobów i metod rozszerzania doznań, wzbogacania pieszczot, zalotów - w ogóle kontaktów dwojga ludzi, którzy się kochają. Tak właśnie - kochają, bo autorka wyraźnie mówi, że tylko ludzie, których wiąże coś więcej niż pożądanie i kontakt seksualny, przeżywają pełnię erotyki. Przeprowadzone przed kilkunastu laty badania przedstawione w Raporcie Kinseya wykazały, że znaczny procent kobiet żyjących w małżeństwie nie ma satysfakcji z pożycia małżeńskiego. Procent ten był niebagatelny i niestety stały, podobny w różnych raportach i opracowaniach. Dlaczego godzić się z tym, że dla znacznej części kobiet nieznane są rozkosze życia seksualnego? By tej sytuacji zaradzić, trzeba było dwu rzeczy: po pierwsze, rehabilitacji seksu i zmiany nastawienia tej grupy kobiet do życia płciowego, ponieważ by doznawać satysfakcji seksualnej, trzeba seks aprobować. Po drugie - nauki techniki współżycia. Nie łudźmy się: techniki współżycia musi nauczyć się każdy. Tu »Instynkt« nie wystarczy. Dlaczego każdy ma odkrywać wszystko na nowo, od początku? Dlaczego seks miałby być jedyną dziedziną życia, w zakresie której nikt nikomu niczego nie przekazuje? Zgodziliśmy się już z tym, że trzeba uświadamiać. Ale ten, kto tak sądzi, powinien także powiedzieć, jak należy współżyć seksualnie, by kobieta była szczęśliwa, by korzystała z danych przez naturę możliwości. W tym ostatnim postulacie zawiera się nowatorstwo pracy doktor Wisłockiej. Wszystkie dostępne w Polsce książki seksuologiczne dochodziły do »muru milczenia«, poza który już nie wychodziły. O technice współżycia pisało się mgliście i ogólnikami. W książce tej znajdują się przepisy nieraz prawie typu »książki kucharskiej«. Dobrze to czy źle? Oceni czytelnik, ale ja sądzę, że tak właśnie być powinno.” Czytelnik ocenił, że tak powinno być. Wisłocka odniosła niebywały sukces.
Jej przyjaciele przyznają, że w tym czasie była bardzo kobieca, ale też próżna i czuła na popularność. - Swoją popularność bardzo sobie ceniła i ją podkreślała. Kiedyś z pewnym wyrzutem opowiadała mi, że chciała kupić jakiś reglamentowany towar, spotkawszy odmowę, domagała się „względów” mówiąc, że jest Wisłocka! Sprzedawczyni nie wiedziała, kto to taki. Wisłocka ubolewała nad tą ignorancją. Pamiętam, że gdy wybieraliśmy się do opery, to w czasie przerwy ludzie dość nagminnie ją sobie pokazywali, czasem palcami, coś szepcąc. Wtedy Michalina była „cała w skowronkach” - opowiadał nam kiedyś bliski jej prof. Andrzej Jaczewski.
Ostatnie lata spędziła dość samotnie. Mieszkała sama w swoim małym mieszkanku na Starówce. Opiekowali się nią gosposia, sąsiedzi, prof. Andrzej Jaczewski i Zbigniew Izdebski, z którym się zaprzyjaźniła. Przed śmiercią trafiła do szpitala na warszawskim Solcu.
Tu miała spotkać swoją ostatnią miłość. „Początkowo nie mogłam w to uwierzyć. Umierająca kobieta, która leży w szpitalu, zadurza się w 40-letnim lekarzu. Dodatkowo bała się, że jest o nią zazdrosna młoda lekarka” - opowiadała Violetta Ozminkowski, autorka biografii Michaliny Wisłockiej w „Sobocie z Jedynką”.
I na koniec: „Wisłocka mówiła, że miłość jest jak otwarte niebo, nie zna wieku. Wieje jak wiatr i można się zakochać, nawet umierając”.
Współpraca: Anita Czupryn