W 1939 r. historia uświadomiła nam wyjątkowo brutalnie, czym kończy się w wojsku sterowanie karierą według klucza politycznego. Najbardziej spektakularnym przykładem katastrofalnego w skutkach awansu za zasługi polityczne był oczywiście marszałek Edward Rydz-Śmigły. Złośliwi mówią, że Józef Piłsudski całkowicie świadomie namaścił właśnie jego na swojego następcę - by mieć na łożu śmierci tę kojącą pewność, że nikt nie przyćmi jego własnej legendy. Ale że Rydzowi poświęcamy w tym numerze kilka stron, to ten przykład odłóżmy na bok.
Weźmy generała Stefana Dęba--Biernackiego, tego samego, który w 1938 r. kazał oficerom pobić wileńskich dziennikarzy za obrazę Józefa Piłsudskiego. Niewątpliwie należał do tych najbardziej wiernych. Ale i najbardziej biernych. 1 września 1939 r. Dąb-Biernacki zapowiadał, że za chwilę będzie „poił konie w Odrze pod Wrocławiem”. Tymczasem armię „Prusy”, którą dowodził, całkowicie stracił w niespełna dwie doby, a następnie uciekł z pola walki ku powszechnej pogardzie oficerów i zwykłych żołnierzy. W nagrodę Rydz mianował go dowódcą całego Frontu Północnego. Skończyło się to drugą dezercją Dęba--Biernackiego z pola walki. Przynajmniej spotkała go sprawiedliwość. Trafił na Wyspę Węży (niestety razem z całkiem sprawnymi oficerami z sanacyjną przeszłością, którzy nie podobali się z kolei ekipie Władysława Sikorskiego), a w 1940 r. stanął przed sądem wojskowym, który skazał go na degradację i 2,5 roku więzienia. Weźmy też jednego z poważnych konkurentów Dęba-Biernackiego w walce o tytuł najgorszego spośród dowódców Września, czyli generała Władysława Bortnowskiego, który najpierw całkowicie załamał się psychicznie podczas walk o korytarz pomorski, a później m.in. spóźnił się ze swoją armią nad Bzurę, przypieczętowując porażkę. Do wybuchu wojny Bortnowski uważany był przez sanacyjnych kolegów za istną gwiazdę generalicji. Gwiazda jednak zgasła. Podwładny Bortnowskiego, generał Mikołaj Bołtuć, jeden z tych pięciu polskich generałów, którzy polegli we Wrześniu, niedługo przed śmiercią mówił o swoim dowódcy, że „żałuje, że go nie zastrzelił” - jeszcze podczas walk na Pomorzu. Sam zginął od kuli snajpera, osobiście dowodząc atakiem na bagnety podczas bitwy pod Łomiankami. „Jak zginę, to niech wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego sk…” - to jeszcze jeden cytat z Bołtucia o Bortnowskim.
Paradoksalnie natomiast najlepszymi analitykami wrześniowej klęski wśród uczestników wojny obronnej 1939 r. okazali się dwaj oficerowie, których po 1926 r. spotkała niełaska. Obaj napisali o Wrześniu książki - obaj dowiedli w nich, że rozumieją przyczyny przegranej. Pierwszy z nich to płk Marian Porwit, w trakcie zamachu majowego jeszcze major. Ten sam słynny major, który nie pozwolił przejść Piłsudskiemu przez most Poniatowskiego w Warszawie. Porwit, sam wywodzący się z Legionów, stanął przed wyborem między wiernością przysiędze a wiernością marszałkowi. Wybrał przysięgę, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak rozkładają się realne siły. Trafił na boczny tor, w kampanii wrześniowej początkowo nawet nie dostał przydziału, później zasłużył się jako jeden z najsprawniejszych dowódców obrony Warszawy. Drugi, to generał Tadeusz Kutrzeba, we Wrześniu autor błyskotliwego manewru kontrofensywnego nad Bzurą, po klęsce natomiast autor wspomnieniowo-analitycznej „Wojny bez walnej bitwy” - do dziś jednej z ciekawszych książek o 1939 r.
To ponura konstatacja, ale u przyczyn wrześniowej klęski leżała też i ta, że o karierze w armii decydowało to, kto był z kim i kiedy.
Witold Głowacki,
I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”