Wygrywa ten, kto pierwszy przebaczy

Architekci polsko-niemieckiego pojednania: abp Bolesław Kominek i bp Essen Franz Hengsbach (z lewej)
Architekci polsko-niemieckiego pojednania: abp Bolesław Kominek i bp Essen Franz Hengsbach (z lewej) archiwum ks. prof. A. Hanicha
50 lat temu biskupi polscy napisali do swych niemieckich braci: przebaczamy i prosimy o przebaczenie. Ściągnęli na siebie niechęć komunistycznych władz i wielu wiernych

Orędzie biskupów polskich do niemieckich dziś opisywane jest w podręcznikach jako symbol polsko-niemieckiego pojednania i nie ma nikogo, ani w Polsce, ani w Niemczech, kto nie mówiłby o nim z uznaniem. Wtedy wywołało burzę.

- Pomysłodawcą i autorem listu był abp Bolesław Kominek, pierwszy administrator kościelny Śląska Opolskiego, a potem metropolita wrocławski - przypomina ks. prof. Andrzej Hanich, historyk Kościoła i Śląska, autor monografii kard. Kominka.

- Całą edukację poza maturą odbył po niemiecku, potrafił więc napisać ten obszerny i dość skomplikowany list w tym języku. On też zaproponował użycie sformułowania: udzielamy przebaczenia i prosimy o nie, które przeszło potem do historii. Zanim na początku listopada list trafił na biurko abpa Kolonii, kardynała Fringsa, prymas Wyszyński konsultował jego treść z polskimi delegatami na Sobór Watykański II. Ponieważ robił to osobiście, było dla wszystkich oczywiste, że list w takiej postaci rekomenduje.

Rachunki krzywd

Dla biskupów to poręczenie było wiążące. Dla władz komunistycznych z Władysławem Gomułką na czele i dla znacznej części społeczeństwa - niekoniecznie. - Trzeba pamiętać, że to było zaledwie 20 lat po wojnie. Rany były jeszcze świeże - dodaje ks. prof. Hanich.

- Niechęć do Niemiec i Niemców ogromna. Łatwo mówi się o pojednaniu pokoleniu, które tamtych czasów nie pamięta. Tekst orędzia domagał się od poszkodowanych nie tylko przebaczenia, ale i uznania, że oni też powinni - choćby za krzywdy związane z wypędzeniami Niemców - przeprosić. Arcybiskup Alfons Nossol, emerytowany biskup opolski, nie ma wątpliwości, że list był heroizmem członków episkopatu. Tym większym, że byli wśród nich także więźniowie obozów koncentracyjnych. Jego zdaniem, bez ingerencji Ducha Świętego, który jest obecny na każdym soborze, nie byłoby to możliwe. - Ludzie byli gotowi ostatecznie zrozumieć, że powinni jako chrześcijanie przebaczyć Niemcom - wspomina.

- Ale prosić Niemców o przebaczenie? To było dla wielu niezrozumiałe. Pracowałem wtedy na KUL-u, a do seminarium w Nysie i w Opolu dojeżdżałem z wykładami. Pod opolskim gmachem seminarium natknąłem się na studencką manifestację: Episkopat, zdrajcy narodu! - krzyczeli protestujący. Po chwili te same okrzyki zabrzmiały pod kurią diecezjalną.

Biskupi zdrajcy

Protesty były oczywiście podsycane przez władze, ale trafiły na wyjątkowo podatny grunt. Może jedyny raz w PRL-u znaczna część, może i większość społeczeństwa popierała partię, a nie biskupów. Nie będziemy tolerować polityki, jaką uprawia kierownictwo episkopatu - grzmiał tymczasem Władysław Gomułka, ówczesny I sekretarz PZPR - nieodpowiedzialny pasterz stawia prawa do zwierzchnictwa nad narodem wyżej niż polska racja stanu. Jakie musi być zaślepienie kierownictwa episkopatu, żeby forsować ideę Polski jako przedmurza, naruszając sojusze i atakując Związek Radziecki.

To była istota sporu. Dla Gomułki jedynym gwarantem zachodniej granicy Polski był Związek Radziecki. List biskupów odczytał jako wtrącanie się do polityki i sojuszy. Zareagował tym gwałtowniej, że trwała walka o rząd dusz z Kościołem w kontekście Milenium. Kościół świętował w całej Polsce 1000 lat chrztu Polski, partia organizowała konkurencyjne wobec programu Wielkiej Nowenny obchody tysiąclecia państwa polskiego. Bezpośrednią zemstą Gomułki za list było niewpuszczenie papieża Pawła VI do Polski.

Zdaniem prof. Piotra Madajczyka, niemcoznawcy z Polskiej Akademii Nauk, prymas i episkopat uważali, że tam, gdzie bezsilna jest oficjalna polityka, włączyć się muszą ludzie dobrej woli, by powiedzieć, że dobre sąsiedzkie współżycie możliwe jest jedynie przez wzajemne zrozumienie w sumieniu i duszy narodów. Idea chrześcijańskiego pojednania wpisywała się w program Wielkiej Nowenny. Ale jednocześnie prymas pokazał, że uważa Kościół za dość silny, by podejmować działania niepopularne.

Biskupi próbowali poprzez orędzie wprowadzić do polityki składnik etyczny. Nie wahali się przypomnieć dobrych kart w polsko-niemieckiej historii, przemilczanych lub zakłamywanych przez oficjalną propagandę: cesarza Ottona i zjazd gnieźnieński, niemieckich osadników oraz świętych z Niemiec, którzy pozytywnie wpisali się w polską historię (Bruno Bonifacy z Kwerfurtu czy pochodząca z bawarskiego Andechs Jadwiga Śląska).

Ale też bezkompromisowo przypomnieli niemieckie zbrodnie wojenne i śmierć 6 milionów Polaków, a wśród nich także biskupów i księży (w niektórych polskich diecezjach wymordowano ich ponad połowę). Poruszyli też wprost palącą sprawę granicy: Polska granica na Odrze i Nysie jest, jak to dobrze rozumiemy, dla Niemców nad wyraz gorzkim owocem ostatniej wojny, masowego zniszczenia, podobnie jak jest nim cierpienie milionów uchodźców i przesiedleńców niemieckich. (...) Dla naszej Ojczyzny, która wyszła z tego masowego mordowania nie jako zwycięskie, lecz krańcowo wyczerpane państwo, jest to sprawa egzystencji (nie zaś kwestia większego "obszaru życiowego") - pisali. (...) A jeśli Wy, niemieccy biskupi i Ojcowie Soboru, nasze po bratersku wyciągnięte ręce ujmiecie, to wtedy dopiero będziemy mogli ze spokojnym sumieniem obchodzić nasze Milenium w sposób jak najbardziej chrześcijański.

Sprawie listu na pewno nie pomogły niemieckie reakcje. I te będące skutkiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, i te wynikające z polityki. Najpierw list długo leżał na biurku kardynała Fringsa z Kolonii, a ten był w jakiejś podróży. Z tego powodu odpowiedź biskupów niemieckich była, po pierwsze, mocno spóźniona (nosi datę 5 grudnia), a po wtóre dla wielu Polaków mocno rozczarowująca. Znalazło się w nim wprawdzie uznanie niemieckich win wojennych i skrucha za nie, a także deklaracja serdecznego i już trwałego uściśnięcia wyciągniętych do zgody polskich rąk. Z

abrakło jednak spodziewanej po polskiej stronie akceptacji powojennej granicy. Tymczasem niemieccy biskupi odnieśli się wprawdzie ze współczuciem do cierpień Polaków wysiedlonych ze wschodu, ale równocześnie przypomnieli o niemieckim prawie do "stron rodzinnych". Choć zapewniali, że wysiedleni nie chcą go realizować w sposób agresywny, zaś biskupi uznają, że mieszkający tam Polacy też uważają już te tereny za swoje. Słowem, list był wyzwaniem dla obu społeczeństw. Polacy nie byli - w swej masie - gotowi wybaczyć Niemcom, Niemcy wciąż uważali sprawę granicy za otwartą. Rodziły się wprawdzie w Niemczech i rozwijały ruchy nastawione na pojednanie i zadośćuczynienie - Znaki Pokuty czy Maximilian Kolbe Werk, ale sprawa granicy wciąż była drażliwa dla polityków i obywateli.
ozytywnym wyjątkiem było napisane już w 1961 roku, a więc na długo przed listem ewangelickie "memorandum z Tybingi" wzywające władze Niemiec do uznania, że ziemie zachodnie Polski są wobec jej strat na wschodzie gospodarczą podstawą utrzymania wielu obywateli. Wyrazistą i w pewnym sensie przełomową deklarację stanowiło katolickie "memorandum z Bensbergu".

W roku 1968 podpisało go 160 intelektualistów (wśród nich ks. prof. Joseph Ratzinger, przyszły papież Benedykt XVI). Napisali oni: My Niemcy musimy pogodzić się z myślą, że nie możemy już żądać powrotu tych obszarów do państwa niemieckiego. Nikomu z nas nie wolno zamykać oczu na to, że naród, którego kierownictwo polityczne rozpętało i przegrało wojnę, musi ponieść odpowiedzialność nie tylko faktycznie, ale i w imię sprawiedliwości. (...) Uregulowanie pokojowych stosunków z Polską nie wydaje się możliwe bez strat terytorialnych.

Część sygnatariuszy zapłaciła za tę odwagę utratą pracy. Dopiero historia miała polskim i niemieckim architektom pojednania przyznać rację.

Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA

Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia