Ewelina Wozińska, prezeska Towarzystwa Miłośników Ziemi Babimojskiej, pamięta, że jej babcia po wojnie nosiła bluzkę uszytą ze... spadochronu. Zaczęła szperać w historii. Pomagał jej Jarosław Doliński.
- W internecie znaleźliśmy książkę, wydaną po angielsku, w której dowódca amerykańskiego samolotu, William C. Sylvernal, opisuje zdarzenie sprzed niemal siedemdziesięciu lat - relacjonuje Wozińska.
Prezeska dała tę książkę synowi, by przetłumaczył. Książka nosi tytuł "Castles in the Air". Są w niej fotografie z Babimostu i wspomnienia dowódcy amerykańskiego samolotu, który musiał lądować pod Babimostem.
Wozińska dotarła też do świadków pamiętających bombowiec. Znalazła trzech: Łucjana Sobotę, Sylwestra Muńkę i Freda Kmiotka.
- Dowiedziałam się, że w Nowym Kramsku ciotka Henryka Klemta leczyła rannego żołnierza z USA - dodaje.
- Po wylądowaniu Amerykanie spuścili paliwo, zabrali broń, jedzenie, a resztę zostawili na polu. Wrak leżał tam jeszcze osiem, dziewięć lat - mówi Wozińska. - W Nowym Kramsku ponoć jest wciąż u kogoś zbiornik powietrza do sprężarki samolotu, z napisem "Oxigen". Także "po ludziach rozeszły się" różne urządzenia pokładowe, wszystko, co się mogło przydać w gospodarce.
- Myśmy, jako dzieciaki, łazili po tym bombowcu, ale pierwszy raz byłem tam dopiero po 1947 roku - wspomina Zbigniew Jujka, rysownik, który po śmierci ojca w niemieckim obozie koncentracyjnym, znalazł się z matką i rodzeństwem w Nowym Kramsku. - To znaczy, że maszyna leżała przez kilka lat. Powoli z chłopakami "roznosiliśmy bombowiec w drebiezgi". Pamiętam, że miałem kabelki, zegary. Pamiętam również, że powierzchnia samolotu była pokryta sztywnym płótnem pomalowanym na srebrno.
Wozińska znalazła potwierdzenie, że z amerykańskich spadochronów kobiety w Nowym Kramsku uszyły sobie bluzki.
- W niedzielę w kościele pojawiło się kilka pań w bluzkach w jednakowym żółtawym kolorze - uśmiecha się.
- Miałem wtedy jedenaście lat, mieszkałem w Janowcu, a samolot wylądował na polu dawnego majątku Reigersta, niedaleko stąd - przypomina sobie Łucjan Sobota. - Nawet bym o tym nie wiedział, ale kolega mnie namówił, żeby pójść, bo leży samolot. Bombowiec był już pusty. Wyszabrowany. Ale cały.
- Byłem w tej maszynie - dorzuca Fred Kmiotek, wtedy 15-latek. Zapamiętał, że była czterosilnikowa. I że na kadłubie wymalowano znaczki, ile bombowiec zrzucił bomb.
Poszli oglądać we czwórkę. Jeden z kolegów wymontował silniczek, "taki jak do pralki", który jednak do niczego się nie przydał.
Tamto przymusowe lądowanie opisał w książce pilot William C. Sylvernal, dowódca samolotu: "Jest południe, 15 marca 1945 r., 487. grupa bombowa stacjonująca w Lavenham w Anglii przygotowuje się do startu. (...) Tym razem celem jest Oranienburg - miasto na północ od Berlina. Zbombardowana ma zostać fabryka, w której przetwarzana jest ruda pierwiastka promieniotwórczego - toru. Prowadzone są tam prace nad wyprodukowaniem niemieckiej bomby atomowej, która ma odmienić nieuchronną klęskę Hitlera i odwrócić losy wojny. To ostatnia nadzieja Hitlera na pokonanie zbliżających się wojsk alianckich i rosyjskich. Nasz bombowiec High Tailed Lady (Umykająca Dama) leci w swoją 17. misję".
Samolot zrzucił dwie tony bomb, ale niemiecka obrona przeciwlotnicza kilkakrotnie go trafiła. Palił się, stracili trzeci silnik. Pilot był ranny, nieprzytomny. Ranni byli też członkowie jego załogi.
Załoga wiedziała, że gdzieś niedaleko biegnie front. A za frontem są sojusznicy. Kiedy pilot odzyskał przytomność, wylądowali "na brzuchu" bombowca, w nieznanym miejscu. Amerykanin pisze: "W końcu zatrzymaliśmy się na rzędzie drzewek, na końcu pola. Nic się nie paliło. Byliśmy na ziemi!". Był 15 marca 1945 roku.
Pilot był zdziwiony, że w pobliżu nikt się nie pojawił. Lotnicy przenocowali koło samolotu.
Nazajutrz zdecydowali się pójść do miasteczka - Babimostu. Poszło dwóch. Kapitan opisuje to tak: "Stanęliśmy, podnieśliśmy ręce i głośno wołaliśmy: Ya Amerikanets". Ludzie chętnie zaopiekowali się żołnierzami.
Niebawem pojawili się Rosjanie. Byli usposobieni przyjaźnie. Dali amerykańskim lotnikom kwatery i opatrzyli rannych. "Zostaliśmy zaproszeni przez gospodarza, pułkownika Anatolija Biełousowa, na kolację" - pisze pilot.
Potem było kilka dni rosyjsko-amerykańskiego braterstwa broni, toasty za Stalina i Roosevelta, rywalizacja. Pilot z USA wspomina to tak: "Mierzyliśmy się w boksie, zapasach, śpiewaniu, strzelaniu z pistoletów i strzelb. Jednego wieczoru ciągłe toasty spowodowały, że kilku z naszej załogi zmierzyło się z Rosjanami w piciu wódki. Wódka była zaśniedziała i niezbyt wykwintna. Ale za to piekielnie mocna - smakowała wręcz jak mieszanka płynu hydraulicznego i czystego alkoholu. Ostatnim, który potrafił się utrzymać na nogach był boczny strzelec sierżant Kennedy".
24 marca amerykańskich żołnierzy zapakowano na dwie ciężarówki i zawieziono do Łodzi. Nazajutrz polecieli do Połtawy na Ukrainie. Tam przyleciał po nich amerykański samolot, który przez Teheran, Kair, Ateny, Rzym, Paryż zawiózł rozbitków do Londynu. Kapitan William C. Sylvernal dostał Srebrną Gwiazdę za decyzje, które ocaliły życie jego załodze.
Eugeniusz Kurzawa