Żołnierze byli ranni. Zaopiekowała się nimi ludność Nowego Kramska, potem Armia Czerwona. Czy ta historia miała happy end?
Ale czemu tym bombowcem interesujecie się teraz, prawie 70 lat po fakcie? Przecież o tym lądowaniu wszyscy wiedzieli - stwierdza Łucjan Sobota z Kolesina. Niby wszyscy wiedzieli, ale fakt przymusowego lądowania w gminie Babimost w 1945 roku amerykańskiego bombowca B-17 został wypchnięty ze świadomości społecznej. Nikt tego nie ukrywał, ale czas zrobił swoje.
Dopiero niedawno "narozrabiał" Zbigniew Juj-ka, znakomity rysownik, który karierę zaczynał w "Gazecie Zielonogórskiej". - Naprawdę narozrabiałem?! - śmieje się pan Zbigniew, który od lat mieszka w Gdańsku. A było tak...
W tym roku samorząd lokalny wydał elegancką pozycję pt. "Babimojszczyzna. Dziedzictwo historyczne i kulturowe". O 45. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, o ludziach związanych z gminą. Wśród nich publikował Jujka. Tuż po wojnie, po stracie ojca w niemieckim obozie koncentracyjnym, znalazł się z matką i rodzeństwem w Nowym Kramsku.
- Dla mnie były to najwspanialsze lata w życiu - nie ukrywa. A w książkowym wspomnieniu napisał zdanie o wraku amerykańskiego bombowca, który wtedy oglądał. To poruszyło Ewelinę Wozińską, prezeskę Towarzystwa Miłośników Ziemi Babimojskiej. Jakiego bombowca? O co tu chodzi? Ale przypomniała sobie, że jej babcia miała bluzkę ze... spadochronu. Zaczęła szperać. Rezultaty okazały się zaskakujące.
Wyszło, że 15 marca 1945, na wyzwolonej już przez Rosjan i Wojsko Polskie Babimojszczyźnie, przymusowo wylądował bombowiec USA z całą załogą. Żołnierze byli ranni, ale przeżyli. Zaopiekowała się nimi ludność Nowego Kramska, a potem Armia Czerwona. Uprzedźmy fakty - wszystko skończyło się happy endem.
- Znaleźliśmy w intemecie książkę, wydaną po angielsku, w której dowódca opisuje tę historię w szczegółach - relacjonuje Wozińska. Dała pozycję do przetłumaczenia synowi. Znakomitym pomocnikiem w poszukiwaniach okazał się Jarosław Doliński, pracownik Swedwoodu. Dwa tygodnie buszował w intemecie. Trafił na organizację Aircraft Missing in Action Project (Samoloty zaginione w akcji). Dowiedział się, że w USA wyszła książka pt. "Castles in the Air" ze zdjęciami z Babimostu i wspomnieniami dowódcy samolotu.
Kolejnym sojusznikiem okazał się mieszkający w Warszawie pilot Piotr Ożóg. Poszukiwacze dowiedzieli się, że istnieje film fabularny "Ślicznotka z Memphis", opowiadający o podobnej historii.
- No i udało się dotrzeć do świadków pamiętających ów bombowiec - podkreśla Wozińska. Znalazła trzech panów: Ł. Sobotę, Sylwestra Muńkę ze Starego Kramska i Freda Kmiotka z Podmokli Małych. - Dowiedziałam się też, że ciotka Henryka Klemta wtedy, w Nowym Kramsku, leczyła rannego żołnierza.
- Myśmy jako dzieciaki łazili po tym bombowcu, ale pierwszy raz byłem tam dopiero po 1947 roku - wspomina Jujka. - To znaczy, że maszyna leżała kilka lat, także później. Powoli z chłopakami "roznosiliśmy bombowiec w drebiezgi". Pamiętam, że miałem kabelki, zegary, i to, że powierzchnia samolotu była pokryta sztywnym płótnem malowanym na srebrno.
- Po wylądowaniu Amerykanie tylko spuścili paliwo, zabrali broń, jedzenie, a resztę zostawili na polu. Wrak leżał jeszcze osiem, dziewięć lat - dodaje Wozińska, która już zdążyła się wyspecjalizować w informacjach o samolocie. - W Nowym Kramsku ponoć jest jeszcze u kogoś zbiornik powietrza do sprężarki z napisem "Oxigen". Także "po ludziach rozeszły się" różne urządzenia pokładowe, wszystko, co się mogło przydać w gospodarce.
Wozińska znalazła potwierdzenie faktu, że ze spadochronów kobiety w Nowym Kramsku uszyły sobie bluzki. - W jedną niedzielę w kościele pojawiło się kilka pań w bluzkach w jednakowym, żółtawym kolorze - uśmiecha się.
- Miałem wtedy 11 lat, mieszkałem w Janowcu, a samolot wylądował na polu dawnego majątku Reigersta, niedaleko stąd - przypomina sobie Łucjan Sobota. - Nawet bym o tym nie wiedział, ale kolega mnie namówił, żeby pójść, bo leży samolot. Już był wtedy pusty. Wyszabrowany. Ale cały, tylko jedno skrzydło tak się zagięło w kierunku lasku.
- Byłem w tej maszynie - dorzuca Fred Kmiotek, wtedy 15-latek. Zapamiętał, że była czterosilnikowa. I że na kadłubie wymalowano znaczki, ile bombowiec zrzucił bomb. Poszli oglądać we czwórkę, jeden z kolegów wymontował silniczek, "taki jak do pralki", który jednak do niczego się nie przydał.
A jak tamto lądowanie zapamiętał i opisał w książce pilot William C. Sylvernal, dowódca samolotu? "Jest południe, 15 marca 1945 r., 487 grupa bombowa stacjonująca w Lavenham w Anglii przygotowuje się do startu. (...) Tym razem celem jest Oranienburg - miasto na północ od Berlina. Zbombardowana ma zostać fabryka, w której przetwarzana jest ruda pierwiastka promieniotwórczego - toru. Prowadzone są tam prace nad wyprodukowaniem niemieckiej bomby atomowej, która ma odmienić nieuchronną klęskę Hitlera i odwrócić losy wojny. To ostatnia nadzieja Hitlera na pokonanie zbliżających się wojsk alianckich i rosyjskich. Nasz bombowiec, "High Tailed Lady" (Umykająca Dama) leci w swoją 17 misję".
Samolot zrzucił dwie tony bomb, ale został wielokrotnie trafiony. Pilot był ranny, na chwilę stracił przytomność, ranni byli niektórzy członkowie załogi. Ponadto samolot się palii, stracili trzeci silnik. Zrobiło się dramatycznie. Załoga wiedziała jednak, że gdzieś niedaleko biegnie front. A za frontem są sojusznicy. Dlatego zdecydowali się na przeskoczenie linii walk.
Wylądowali "na brzuchu" bombowca, w nieznanym miejscu. "W końcu zatrzymaliśmy się na rzędzie drzewek, które znajdowały się na końcu pola. Nic się nie paliło. Byliśmy na ziemi!" - wspomina pilot. Zdziwił się, że w pobliżu nikt się nie pojawił. Przenocowali koło samolotu. Na drugi dzień zdecydowali się - we dwie osoby - pójść do miasteczka, czyli Babimostu.
"W pewnym momencie stanęliśmy, podnieśliśmy ręce i głośno wołaliśmy: Ya Amerikanets". Ludzie chętnie zaopiekowali się żołnierzami. Pojawili się Rosjanie, którzy dali gościom kwatery, a przede wszystkim zoperowali rannych. "Zostaliśmy zaproszeni przez gospodarza, pułkownika Anatolija Biełousowa, na kolację". Potem było kilka dni rosyjsko-amerykańskiego braterstwa broni, toasty za Stalina i Roosevelta, rywalizacja.
"Mierzyliśmy się w boksie, zapasach, śpiewaniu, strzelaniu z pistoletów czy strzelb. Jednego wieczoru ciągłe toasty spowodowały, że kilku z naszej załogi zmierzyło się z Rosjanami w piciu wódki. Wódka była zaśniedziała i niezbyt wykwintna. Ale za to piekielnie mocna - smakowała wręcz jak mieszanka płynu hydraulicznego i czystego alkoholu. Ostatnim, który potrafił się utrzymać na nogach był boczny strzelec sierż. Kennedy".
24 marca żołnierzy zapakowano na dwie ciężarówki, przewieziono do Łodzi, a następnego dnia do Połtawy na Ukrainie. Tam przyleciał po nich amerykański samolot, który przez Teheran, Kair, Ateny, Rzym, Paryż zawiózł rozbitków do Londynu. Kapitan Sylvernal otrzymał Srebrną Gwiazdę za decyzje, które ocaliły życie jego załogi.
EUGENIUSZ KURZAWA, Gazeta Lubuska