Siódma rano, słoneczny, choć momentami kłujący chłodem sierpniowy poranek nad Zatoką Pucką. Wczesna wakacyjna pobudka w Pucku jest w pełni uzasadniona. To właśnie dziś będzie szansa uczestniczenia w historycznym wydarzeniu, do którego pasjonaci z Muzeum Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku skrupulatnie przygotowywali się od dawna. Kilka miesięcy załatwiania formalności i zgód na wydobycie pozostałości po hydroplanie Lublin R-VIII z dna Zatoki Puckiej i tysiące pomysłów, jak cenny zabytek bez szwanku wydostać spod wody. Aż w końcu udało się - będzie można wykonać jeden z pierwszych kroków do wydobycia na brzeg bezcennego znaleziska dla historii polskiego lotnictwa morskiego.
Wyruszamy z puckiego portu na drugą stronę akwenu, w okolice Kuźnicy, w miejsce wskazane przez Piotra Urbana - człowieka, który dokładnie zlokalizował pozycję samolotu służącego w bazie MDLotu niemal 80 lat temu.
Wszyscy - twórcy Muzeum MDLotu, nurkowie specjaliści, historycy, dziennikarze - pełni obaw, ale też nadziei i z niemałą nutką niepewności, czy Pucyfik, jak nazywana jest Zatoka Pucka, odda silnik naszego aeroplanu? Czy specjalnie na tę okazję skonstruowana tratwa na pewno wytrzyma ciężar jednostki napędzającej solidny dwupłatowiec?
- Sprawny silnik Lublina R-VIII waży blisko pół tony - mówi Piotr Urban, w ręku trzymając pokaźny skoroszyt przepełniony archiwalnymi zdjęciami i rysunkami technicznymi.
„Papierologia” to integralna, bardzo ważna część długotrwałych przygotowań do akcji. Nikt nie chciał niedomówień, błędów czy kłopotów z prawem, jakie napotkał Jacek Dzienisiuk - polski pilot, który w wodach Zatoki Puckiej odnalazł dwie części wodnosamolotu. Pierwsza to pływak, druga śmigło. To ostatnie (świetnie zakonserwowane i odrestaurowane dziś można oglądać w puckim muzeum lotniczym) pilot wyciągnął sam, nie dysponując kompletem zezwoleń.
Ale dokumentacja techniczna i drobiazgowa wiedza o budowie latającej jednostki to jedno. Niezbędna jest też praktyka.
W wodzie silnik jest o wiele cięższy. Większość bloku silnika znajduje się w piasku. To nie będzie łatwe zadanie
- mówi Kazimierz Kotlewski, archeolog podwodny koordynujący przedsięwzięcie związane z wydobyciem szczątków Lublina.
Jak się okazało, obaj panowie mieli rację.
Silnik - atrakcyjny i kłopotliwy eksponat
Oprócz naukowców, akcja „Lublin” wymagała zaangażowania wielu instytucji. Przepisy, m.in. Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków, są bezlitosne - potrzeba współpracy. Udało się ją nawiązać między archeologiem, nurkami i firmą Frog, mającą pozwolenia na prace podwodne. Każdy z tego grona podjął się zadania społecznie, rezygnując z finansowych kwestii.
- Koszty takich przedsięwzięć nie są małe i liczone przynajmniej w dziesiątkach tysięcy złotych - mówi Ireneusz Makowski, prezes Stowarzyszenia Historycznego MDLot w Pucku, które prowadzi placówkę muzealną i koordynuje wydobycie Lublina.
Sierpniowe penetracje dna zatoki poprzedzone były wcześniejszymi badaniami terenu, na którym znajduje się spora część wraku. Pierwsze dokładne pomiary wykonane zostały zimą. Wtedy gdy widoczność pod wodą jest naprawdę dobra, za to o tej porze roku kłopotliwa jest temperatura wody i powietrza. Dlatego wydobycie trzeba było przełożyć na cieplejsze miesiące.
Kiedy tylko okazało się po badaniach georadarowych, które przeprowadził Robert Kmieć z GPRSystem, że w Pucyfiku jest naprawdę sporo części hydroplanu, ekipa postanowiła dobrze się przygotować do pierwszej poważnej akcji wyciągania.
Prekursorska akcja, czyli nauka w wodzie
Nie była ona proste, bo jak mówią miłośnicy MDLotu - to prekursorska operacja. Zatem jak tylko udało się załatwić potrzebne dokumenty - zajęto się stroną logistyczną. Pasjonaci, przy pomocy fachowców, zbudowali solidną tratwę, zorganizowali nurków. Wreszcie załatwiono łodzie transportujące ekipę do docelowego punktu i strażackie pompy mające pomóc w oczyszczeniu artefaktów z morskiego mułu i wierzchniej warstwy piasku.
To ważne, bo przez siedem dekad silnik mocno osiadł w dnie. Z jednej strony to dobrze, bo dzięki temu lepiej się zakonserwował. Z drugiej to przeszkoda, bo do wyciągnięcia potrzeba znacznie mocniejszych środków niż napędzana motorem czy ludzkimi mięśniami wyciągarka.
Z podwodnych filmów wykonanych jesienią i zimą w zatoce wiemy, że znalezisko jest bardzo cenne. Dlatego tak ważne jest staranne przygotowanie wszystkich etapów, od wydobycia począwszy. To znalezisko bezprecedensowe dla historii naszej lotniczej wojskowości
- podkreśla Krzysztof Krężel z MDLotowskiego stowarzyszenia.
A problemów z wydobyciem nie brakuje, bo Pucyfik zazdrośnie strzeże tego, co człowiek wrzucił w jego wody w XX w. Pierwszego dnia przedsięwzięcie odwołano ze względu na złe warunki pogodowe.
Dzień później aura się wyklarowała i kilkunastoosobowa ekipa bezdyskusyjnie wyruszyła na wodę.
- Płynęliśmy z zamiarem wyłowienia silnika, ale jednak stało się inaczej - komentuje prezes Ireneusz Makowski. - Na miejscu okazało się, że pompa, którą dysponowaliśmy, była zbyt słaba. Nie dawała rady wyssać piachu, który od jesieni naniosła woda.
Dodatkowo, wyciągane przez nią podłoże nie trafiało w docelowe miejsce. A to rodziło kolejne trudności, bo piasek, w połączeniu z mułem, rozpływał się w toni, ograniczając i tak niewielką widoczność w dość płytkich tutaj wodach Zatoki Puckiej.
Nurkowie, na czele z kierownikiem badań archeo, zgodnie stwierdzili, że nie warto działać pochopnie i na siłę próbować wydrzeć Pucyfikowi mocno zakotwiczone serce Lublina.
W tej kwestii stanowczo zainterweniował Mateusz Deling, właściciel i twórca Muzeum Techniki Militarnej i Historii Pomorza w Kłaninie, a także płetwonurek, który czynnie uczestniczył w podwodnej operacji.
To zbyt piękny zabytek, aby ryzykować jego zniszczenie. Z doświadczenia wiem, że pochopne działanie często może skutkować bezpowrotną stratą artefaktu. I zamiast historycznej pamiątki, będziemy mieli stertę nieprzydatnego nikomu złomu
- stwierdził miłośnik militariów i historii II wojny światowej.
Gra jest warta świeczki, dlatego ekipa już wówczas zapowiedziała, że jeszcze tego samego lata wróci pod brzeg Półwyspu Helskiego.
- Czekamy tylko na zgranie terminów wszystkich, którzy będą uczestniczyli w wyciąganiu silnika - wylicza prezes Makowski. - Po sierpniowych doświadczeniach wiemy też, że trzeba będzie przebudować tratwę, na którą chcemy wyciągnąć motor, i odholować ją na miejsce do Pucka.
Wiadomo, że wydobywcy zaopatrzą się w mocniejsze eżektory. To powinno skutecznie ułatwić podwodne prace.
Mechaniczne serce zostaje. Woda jednak bezpieczniejsza niż powietrze
W sierpniu, gdy ostatecznie ustalono, że silnik zostaje w wodzie, w oczach MDLotowców widoczny był spory zawód. Jednak nikt nie miał zamiaru polemizować z fachowcami.
Jak się później okazało, to była świetna - choć trudna - decyzja.
Nasze działania, to, co dzieje się w wodzie, na bieżąco raportujemy do Urzędu Morskiego, konserwatora zabytków i Narodowego Muzeum Morskiego. Jak tylko powiadomiliśmy te instytucje, że nie wyciągamy silnika, bo nie wiemy, jak dokładnie wygląda sytuacja pod piaskiem, wszyscy gratulowali nam profesjonalizmu
- relacjonuje Ireneusz Makowski.
Jednak tego dnia nikt nie zamierzał do Pucka wrócić z niczym. Nurkowie skrupulatnie pozbierali drobne części hydroplanu znajdujące się w pobliżu.
I mieli pełne ręce roboty, bo „lublińskiej drobnicy” było naprawdę sporo.
- Łącznie zebraliśmy trzy pełne wanny mniejszych elementów - mówi dyrektor puckiego Muzeum MDLot. - Wśród artefaktów są takie perełki jak wałek rozrządu z pokrywą, kilka zaworów i pompa olejowa z tabliczką producenta. Oczywiście to nie silnik, ale i tak jesteśmy zadowoleni, bo znaleziska są cenne i pozwolą nam doprecyzować historię dywizjonu.
Tak było m.in. z pływakiem Lublina, który leżał w wodach koło Helu. Gdy go wydobyto, okazało się, że trzeba zweryfikować dotychczasowe sądy na temat budowy tej integralnej części wodnopłatowca.
Wyciągnięte z dna elementy konstrukcji są sukcesywnie konserwowane i za jakiś czas oczywiście wzbogacą kolekcję puckiego muzeum.
Wielkie wanny pełne lotniczych artefaktów stopniowo są z nich opróżniane. Fragmenty aeroplanu trafiają do rąk konserwatorów z Muzeum MDLot w Pucku. Choć i tutaj sprawdza się powiedzenie - cierpliwość jest cnotą.
Co by nie mówić, ponad 70 lat w wodzie to ogrom czasu. Wszystkie wyłowione z zatoki części są oblepione mułem i piachem, dlatego muszą się wymoczyć. Oczywiście drobne elementy na bieżąco konserwujemy. Myślę, że drugi wałek rozrządu będzie już w całości zrekonstruowany
- tłumaczy Ireneusz Makowski.
Eksperci nie mówią o niepowodzeniu akcji.
- To kolejne, bardzo cenne doświadczenie - konkludują w puckim muzeum. - Już teraz wiemy, że do następnej próby wydobycia musimy lepiej się przygotować. Czy można było uniknąć tego typu niedociągnięć? Pewnie tak, ale to trudne zadanie, bo nie bardzo mamy się na kim wzorować. Można powiedzieć, że przecieramy szlaki. To ambitne zadanie, ale też wymuszające na nas dużą cierpliwość.
Nikt nie składa broni, bo pozwolenie na wydobycie obowiązuje do końca 2016 roku. To dużo i zarazem mało czasu, bo w grę wchodzi zebranie ekipy, ale też dostosowanie się do pogody - każdy dzień z silniejszym falowaniem akwenu mocno oddala perspektywę wydobycia i transportu kolejnych części polskiego samolotu.
Jeden Lublin, drugi Lublin...
Pod płytką taflą zatoki znajduje się prawie cała jednostka i cały czas narażona jest na zniszczenie. Miłośnicy historii już wiedzą, że zrobią wszystko, aby wyłowić silnik i tyle elementów, ile da się uratować.
Już teraz wiadomo, że Lublina w całości nie uda się wydostać bez sporego nakładu finansowego. Część środków przeznaczyć trzeba będzie na wydobycie go nad powierzchnię wody, ale znacznie więcej funduszy pochłonie to, co się będzie działo na lądzie.
Praca jest mrówcza, pochłaniająca mnóstwo czasu, ale inaczej nie da się tego zrobić. Musimy też być ekstraostrożni i delikatni, bo woda dobrze zakonserwowała niektóre części, z kolei inne są już bardzo delikatne
- przyznaje Krzysztof Krężel.
Do tej pory działania charytatywne zaangażowały wielu, m.in. firmę Frog, pucki MOKSiR, jednostki Vik Puck i Mateusza Delinga, szefa firmy Lodel.
Większa skala podwodnych wykopalisk - a są one konieczne - to też duże koszty. Zwłaszcza że między Kuźnicą a Jastarnią woda powinna skrywać nie jeden, a dwa samoloty. Dlatego też, oprócz skomplikowanej i pionierskiej akcji wyciągania części Lublina, odbędzie się kolejny, dokładny skan terenu wokół widocznego wraku.
- Wsparcie sponsorów pomoże w wyłowieniu wielkich części Lublina, a w efekcie całego samolotu - mówią w Pucku. - Przygotowaliśmy specjalne cegiełki, które są do nabycia w muzeum.
Rozpoczęła się też crowdfundingowa zbiórka w sieci, promowana mocno w Lublinie, mieście, które dało imię polskiej linii samolotów wojskowych.
Wydobyć, zakonserwować, odbudować
W Pucku pracują nie tylko nad wydobyciem historycznych resztek. Od kilku bowiem lat pod kierownictwem Andrzeja Doroszewicza składana jest replika Lublina. Wyjątkowa, bo w skali 1:1.
- Poszczególne części powstają w czterech miejscach w kraju. Plany konstrukcji powstały na podstawie między innymi fotografii sprzed lat. Wiele z nich zdobyliśmy dzięki uprzejmości Centralnego Archiwum Marynarki, z którym pertraktował komandor Mariusz Konarski - komentuje budowniczy.
Niemal gotowy samolot w tym roku stanął na wodzie i był gwiazdą festiwalu historycznego Lotniczy Puck 2016.
Piotr Niemkiewicz, Krzysztof Hoffmann