17 września 1939. Exodus do piekła i z powrotem

Krzysztof Maria Załuski
Spotkanie A.I. Jeremienki dowódcy 6 Korpusu Kawalerii Armii Czerwonej z oficerami Wehrmachtu we wrześniu 1939 r. na wschodnich terenach Rzeczpospolitej
Spotkanie A.I. Jeremienki dowódcy 6 Korpusu Kawalerii Armii Czerwonej z oficerami Wehrmachtu we wrześniu 1939 r. na wschodnich terenach Rzeczpospolitej arch. IPN
„Straż Obywatelska ponownie zapędziła wszystkich do sklepu. Znów słychać było odgłos wybuchów. I wtedy ktoś zapytał: A może to wojna?” - tak pierwsze dni września 1939 r. wspomina pisarz Stanisław Załuski.

Dla pokoleń urodzonych po roku 1945 II wojna światowa to prehistoria. Taka mniej więcej jak powstanie Chmielnickiego, insurekcja kościuszkowska czy wojna polsko-bolszewicka. Jednak dla tych nielicznych, którzy znają ją z autopsji, to nadal teraźniejszość, czas powracającej co roku traumy, wspomnienie okresu, w którym jako nastoletnie dzieci musieli błyskawicznie dorosnąć i nauczyć się patrzyć śmierci prosto w oczy...

Jednym z nich jest urodzony w Warszawie w 1929 roku Stanisław Załuski - najstarszy pisarz na Wybrzeżu, a prywatnie mój Ojciec.

W przededniu wojny mało kto zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazła się Rzeczpospolita - z jej osamotnienia i słabości. Większość Polaków wierzyła w rządową propagandę, w geniusz marszałka Rydza-Śmigłego i w gwarancje zachodnich aliantów. Hasło „silni, zwarci, gotowi” działało niczym zaklęcie, które nawet sztabowcom przesłaniało zdroworozsądkowe myślenie.

Tymczasem przewaga militarna III Rzeszy nad II RP była ogromna. Niemiecka armia dysponowała 1,8 mln piechoty, której Wojsko Polskie mogło przeciwstawić jedynie 1 mln żołnierzy. W artylerii polowej stosunek ten wynosił 3 do 1, a w artylerii przeciwpancernej aż 5 do 1. Czołgów Niemcy posiadali cztery razy więcej niż Polacy. Mieli też pięciokrotnie więcej samolotów. Jedyną formacją, w której Wojsko Polskie miało przewagę była kawaleria - Polacy posiadali 11 brygad, Niemcy jedynie jedną.

A jednak nasi dowódcy wierzyli, że impet najeźdźców uda się zatrzymać. I że w najgorszym razie front stanie na wschodnich kresach RP, gdzie wspierani z terytorium Rumunii przez brytyjskich i francuskich sojuszników przetrzymamy zimę, a wiosną, kiedy ruszy ofensywa na Zachodzie, wspólnie rozgromimy Hitlera.

Losy wojny potoczyły się jednak inaczej - 17 września wschodnią granicę Rzeczypospolitej przekroczyli Rosjanie, Rumuni wycofali się ze swoich zobowiązań, a alianckie uzbrojenie nigdy do broniących się Polaków nie dotarło.

Może to wojna

Koniec wakacji 1939 roku był wyjątkowo ciepły. Upalne okazały się zwłaszcza ostatnie dni sierpnia.

Mój Ojciec spędzał je na północnym Mazowszu, w majątku Szulmierz, oddalonym o 25 km od pruskiej granicy… Miał wówczas 10 lat. Dziś ma ponad 93. Pomimo przepaści czasowej tamte wydarzenia wydają mu się wciąż przeraźliwie realne.

- W naszej okolicy coraz częściej pojawiało się wojsko, odbywały się manewry, we dworze przyjmowani byli oficerowie - wspomina dni poprzedzające wybuch wojny. - W czasie posiłków dowódcy omawiali skutki ewentualnego starcia z Niemcami. Pamiętam, jak jeden z pułkowników zapowiadał, że w przypadku napaści na Polskę, na Berlin ruszyłaby szarża dwudziestu pułków kawalerii. - „Dwadzieścia pułków!”, niemal krzyczał. „Rozumiecie państwo?! Rozniesiemy w pył ich papierowe tanki!”.

1 września przypadł w piątek. W Ciechanowie to był dzień targowy. Skończyły się żniwa. Trwał skup zboża. Nic dziwnego, że nikt nie słuchał radiowych wiadomości. I nikt nie zdawał sobie sprawy, że od paru godzin trwa wojna.

- Że coś dzieje się, zorientowaliśmy dopiero jadąc do Ciechanowa. W miejscu, gdzie zwykle pobierano myto, zatrzymali nas mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Przedstawili się jako Straż Obywatelska i polecili schronić się do pobliskiego sklepu, ponieważ „prowadzone są ćwiczenia przeciwlotnicze” - mówi mój Ojciec. - Ta wiadomość nie wzbudziła paniki. Raczej wesołość, bo przez kilkanaście minut musieliśmy stać stłoczeni w ciasnym pomieszczeniu pomiędzy kontuarem, beczką śledzi i workami z mąką.

W tym czasie rozległo się kilka głuchych detonacji. Wreszcie panowie ze Straży Obywatelskiej obwieścili koniec alarmu. Wszyscy wyszli na ulicę. Nisko nad domami przeleciał pojedynczy samolot. Miał czarne krzyże na skrzydłach. Od strony stacji kolejowej widać było wznoszący się ku niebu słup dymu. Straż Obywatelska ponownie zapędziła wszystkich do sklepu. Znów słychać było odgłos wybuchów.

I wtedy ktoś zapytał: „A może to wojna?”.

Ciechanowski armagedon

Tamtego dnia ze szpitala wychodziła moja prababcia Jadwiga. Dziadek Kazimierz i babcia Irena z moim Ojcem mieli odebrać ją po zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego. Dlatego po zakończeniu bombardowania dworca PKP kazali stangretowi wieźć się do ciechanowskiej lecznicy.

- W budynku panował straszliwy zamęt. Krew była wszędzie. Na podłodze, na ścianach i na łóżkach, na których leżeli ranni. Poplamione nią były fartuchy lekarzy i pielęgniarek - przypomina sobie mój Ojciec. - Byłem tym widokiem bardziej zdezorientowany niż przerażony. I chyba do mnie jeszcze nie docierało, że ci ludzie umierają. Kwadrans później znowu mijaliśmy dworzec kolejowy. Z peronu nadal znoszono ofiary ataku lotniczego. Ktoś mówił, że mogło zginąć nawet kilkadziesiąt osób. I że były to wracające do domu dziewczęta z Kielecczyzny, które pracowały przy żniwach w okolicznych majątkach ziemskich.

Jadąc do Szulmierza spotkali pierwszych uciekinierów znad pruskiej granicy. Dorożkami z mławskimi rejestracjami, a także wielkimi platformami zaprzężonymi w konie, uciekali Żydzi. Wieźli stosy kufrów, mebli i mnóstwo dzieci o śniadej cerze i czarnych, kędzierzawych włosach. Idący poboczem chłopi szydzili z nich: „Tchórze uciekają przed Hitlerem!”.

Nazajutrz panika wybuchła na całym północnym Mazowszu. Lęk przed Niemcami był powszechny. Wszystkie drogi prowadzące na południe i wschód zapełniły się uchodźcami. Uciekali już nie tylko Żydzi, ale również chłopi i robotnicy, pracownicy urzędów i sklepikarze, mieszkańcy miast i ziemianie. Uciekali nawet księża i zakonnicy.

W dzień chowali się przed nurkującymi myśliwcami Luftwaffe. Nocami szli przed siebie, mając jeszcze nadzieję, że alianci się obudzą i dotrzymają sojuszniczych zobowiązań.

Wielka ucieczka

Panika w Szulmierzu wybuchała nagle. 2 września. W ciągu zaledwie paru sekund w majątku nastąpił sądny dzień. Ktoś krzyknął: „Niemcy w Kołakach!”.

- I to wystarczyło… Za słowami poszło działanie. Fornale przerwali pracę i nie pytając nikogo o pozwolenie przyprzęgali konie do wozów. Zajeżdżali przed czworaki, ładując na fury żony, dzieci i dobytek. Być może popłoch dałoby się opanować, ale równocześnie „pakować” zaczęli się stacjonujący w dworze żołnierze - mówi mój Ojciec. - Zawarczały motory, na platformę załadowano tankietkę. Oddział najwyraźniej szykował się do odwrotu. Ojciec polecił przygotować karetę do drogi. Stangret, który miał nią powozić postawił warunek: chciał zabrać ze sobą żonę, matkę i dwójkę dzieci. Ojciec oczywiście nie mógł mu odmówić. Kilkanaście minut później gnaliśmy już w stronę Ciechanowa.

Dojeżdżając do miasta natknęli się na oddział polskiego wojska. Dowodzący nim oficer przyznał, że pod Gruduskiem doszło do rozerwania frontu. Nie uważał jednak sytuacji za niebezpieczną. Sugerował nawet powrót do Szulmierza.

- Ojciec postanowił jednak jechać dalej… Nie wiem, dlaczego podjął taką decyzję. Może ze względu na babcię Jadwigę z Koziczyna, która przyłączyła się do nas wyjątkowo solidnie przygotowana do tej podróży. A może decydującym argumentem były mrożące krew w żyłach historie o okrucieństwie Niemców, które opowiadał jeden z oficerów…

O krok od śmierci

Wkrótce ruszyli w trwającą dwadzieścia cztery dni podróż… Jadąc na wschód zatrzymywali się w dworach i w chłopskich chałupach. Nocowali u znajomych i u całkiem obcych ludzi. Sami nie wiedzieli, ile razy otarli się o śmierć. Widzieli ludzi uciekających na oślep, pędzących konie i wozy byle dalej na wschód, w kompletnej panice, pod ostrzałem samolotów i artylerii. Wierzyli, że tysiące ofiar zabitych bez sensu na zatłoczonych szosach, to jedynie wytwór ich lęków i imaginacji. Byli przekonani, że Opatrzność Boska ich ochroni… Byli prawdopodobnie jednymi z ostatnich gości, jacy odwiedzili w Jamnie generała Henryka Minkiewicza, najstarszego rangą oficera zamordowanego przez Rosjan w Katyniu.

Aż wreszcie przyszła wiadomość, która oznaczała koniec Rzeczpospolitej… Z radia dowiedzieli się, że 17 września o godzinie trzeciej nad ranem Armia Czerwona zaczęła przekraczać nasze wschodnie granice. Stalin złamał tym samym polsko-sowiecki pakt o nieagresji i przyśpieszył zgon Polski o dwa, może trzy tygodnie.

- Ta informacja zelektryzowała nas wszystkich - mówi mój Ojciec. - Po krótkiej naradzie rodzice doszli do wniosku, że dalsza ucieczka nie ma sensu. Po doświadczeniach z roku 1920 Ojciec zdecydował, aby nie czekać na Niemców, lecz ruszyć im na spotkanie. Z dwóch wrogów bolszewicy wydawali mu się bardziej niebezpieczni.

Jechali kłusem kompletnie pustą szosą. Napotkany człowiek poinformował ich, że w następnej wsi o nazwie Piszcza, położonej nad jeziorem Narocz, są już Niemcy. Nieco dalej minęło ich kilka polskich samochodów wojskowych. Na pierwszym powiewała biała flaga.

Wreszcie stangret wstrzymał konie i odwracając się do dziadka Kazimierza wypowiedział tylko jedno słowo: „Niemcy”.

- Czułem bardziej emocje i ciekawość, niż strach - wspomina mój Ojciec. - Zbyt wielka była wiara we wszechmoc rodziców, abym miał obawiać się żołnierzy mówiących w obcym języku. Patrzyłem na nieznane mundury i dystynkcje, na pistolety automatyczne, na samochody i motocykle, stojące za niewielką rzeczką i oddzielone od nas szczątkami mostu. Żołnierze obsadzający przyczółek po naszej stronie strugi zapytali, czy mamy broń. Otrzymawszy przeczącą odpowiedź, zezwolili nam przejechać w bród na przeciwległy brzeg.

Po kilku dniach dojechali do Ciechanowa. Miasto wprawiło ich w osłupienie. Wyglądało tak, jakby od wybuchu wojny nic się nie zmieniło. Rynek, po dawnemu był zastawiony chłopskimi wozami. Wszystkie sklepy, także żydowskie, otwarte. Na wystawach leżały bułki, chleby, pączki i ciasta, obok nabiał i owoce. Gdyby nie niemieckie samochody, od czasu do czasu przeciskające się przez ciżbę, można było pomyśleć, że okupacja to tylko sen.

- W pół godziny później zajechaliśmy przed szulmierski dwór. Powitały nas radosne piski Kotesana. Nasza wędrówka dobiegła końca - mówi Ojciec. - Przebyliśmy ponad tysiąc kilometrów, przemierzając ziemie sześciu województw i 24 powiatów. Przez ten czas w Szulmierzu nie został zabity żaden cywil. Na polu walki zginął tylko syn jednego z szulmierskich gospodarzy. A jednak nasz świat przestał istnieć… Nie odrodził się, pomimo że w 1989 odrodziła się wolna Polska.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Najważniejsze wiadomości z kraju i ze świata

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia