Armię Czerwoną "dorwał" w Afganistanie

Lech Zondek złapał za karabin i stanął naprzeciwko Armii Czerwonej. W Afganistanie
Lech Zondek złapał za karabin i stanął naprzeciwko Armii Czerwonej. W Afganistanie Wikimedia Commons
Lech Zondek w 1981 roku porzucił Polskę, by zasilić szeregi mudżahedinów. Tak spełnił swoje marzenie
Ten zasłużony partyzant, wychowany przez ojca - żołnierza Armii Krajowej, nienawidził komunizmu. Polska Rzeczpospolita Ludowa nigdy nie była dla niego prawdziwą Polską, tylko sowieckim protektoratem, z którym nie chciał mieć nic wspólnego.

Prawdziwie bojowego nastawienia nabierał z każdym informacją o kolejnej komunistycznej zbrodni. Już po emigracji najbardziej wstrząsnęła nim wieść o śmiertelnym pobiciu Grzegorza Przemyka, a później o zamachu na księdza Popiełuszkę.

Wtedy Zondek podjął decyzję, by w trakcie wojny sowiecko-afgańskiej wziąć krwawy odwet. Marzył o zemście. Kalkulacja była prosta: dziesięciu martwych Sowietów za jednego zabitego Polaka.

Niespokojna dusza

Zondek został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami przez prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego i pośmiertnie Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Wspominał o nim w swojej książce "Prochy świętych. Afganistan - czas wojny" dzisiejszy marszałek Sejmu Radosław Sikorski, wtedy korespondent wojenny. Imieniem Lecha Zondka nazwano też jedną z ulic w rodzinnym Grodzisku Mazowieckim. W 2010 roku Discovery Channel nakręcił czteroodcinkowy serial dokumentalny pt. "Polscy mudżahedini". Jeden z odcinków poświęcono m.in. jego przygodom.



Przyszły pogromca komunistów urodził się 1 lutego 1952 r. w Elblągu. Wychowywał się w Grodzisku Mazowieckim, chodził do tamtejszego Liceum Ogólnokształcącego. Gdy miał 26 lat, zaczął studiować na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. W tym czasie dał już wyraz swojemu słomianemu zapałowi (z którego dobrze zapamiętali go przyjaciele), po roku przepisując się na Wydział Resocjalizacji.

Wtedy też zaczął powtarzać, że pragnie pojechać do najechanego przez Związek Radziecki Afganistanu i walczyć z "czerwoną zarazą". Pierwszy krok w tym kierunku zrobił na początku 1981 roku. Skorzystał wtedy ze złagodzonego prawa o ruchu turystycznym i dostał paszport, po czym wyjechał do Wiednia. Zondek nie byłby sobą, gdyby tuż przed opuszczeniem Polski nie odwiedził w Warszawie trzech ambasadorów zachodnich państw. Planował nakłonić ich do wdrożenia projektu nowej taktyki wojskowej swojego autorstwa. Polegała ona na przemieszczaniu się wojsk po terenach górskich na spadolotniach. Nie trzeba wspominać, że nikt go nie posłuchał.

Po wyjeździe na polskim paszporcie dorysował orzełkowi koronę i skreślił przymiotnik "ludowa" z okładki, zostawiając tylko "Polska Rzeczpospolita". Tym samym ostatecznie wybrał swoją drogę życiową, która nie prowadziła z powrotem do kraju. Nie interesowało go długie i nudne życie. Pomimo, że swoim magnetycznym urokiem przyciągał do siebie kobiety, nigdy nie zależało mu na ustatkowaniu się, założeniu rodziny.

Miał misję do wykonania. Natomiast, pomimo odpowiednich intelektualnych kwalifikacji, drukowanie i roznoszenie ulotek czy publikowanie płomiennych antykomunistycznych odezw nie pasowało do jego wojowniczego temperamentu. Zondek był człowiekiem czynu. Zbrojnego.

Wyrobić kontakty, zdobyć doświadczenie

Z początku kilka miesięcy spędził w obozie dla uchodźców w austriackim Traiskirchen. W końcu udał się do ambasady Australii, gdzie złożył podanie o wizę emigracyjną. Cel? Dotrzeć do Afganistanu i chwycić za karabin, by móc strzelać do radzieckich żołnierzy. Wizę przyznano.

W Australii, w miejscowości Perth, Zondkowi w końcu udało się skontaktować z afgańskimi emigrantami, a przez nich z mudżahedinami. Czas spędzał na szkoleniu się w technikach walki wręcz, zaliczył również kurs strzelecki. Utrzymywał się z ciężkiej pracy w kopalni, ale dorabiał też polując na króliki, które stanowiły w tym kraju plagę. Za pierwsze zarobione pieniądze kupił motocykl i karabin. W 1982 roku przeprowadził się do Melbourne, gdzie rozpoczął studia psychologiczne i politologiczne. Założył też organizację o nazwie Support for Solidarity, która zajmowała się wspieraniem gnębionych w czasie stanu wojennego opozycjonistów.

Był też aktywny w Konfederacji Wolnych Polaków. Nie zapomniał jednak, że wymarzone przez niego warunki wojenne wymagają odpowiedniej kondycji i umiejętności. W 1983 r. na kilka miesięcy zaszył się w lesie w pobliżu miejscowości Eucla, żeby nauczyć się sztuki przetrwania w głuszy. Mimo tego bez powodzenia próbował wstąpić do australijskiego wojska. Barierą okazały się brak obywatelstwa i jego kiepska wówczas angielszczyzna. Przez cały czas słał wiadomości - do matki czy przyjaciela. Potoczyście i z polotem opowiadał w nich o swoich przeżyciach i referował poglądy polityczne.

W imię ofiar komunizmu


Ten zasłużony partyzant, wychowany przez ojca - żołnierza Armii Krajowej, nienawidził komunizmu
(fot. Wikimedia Commons)

Po dwóch latach Lech Zondek dostał obywatelstwo australijskie. W sierpniu 1984 roku przez Pakistan dotarł do Afganistanu. Na początku, jak pisał w listach do swoich polskich znajomych, zajmował się tylko prowadzeniem wojennej kroniki, nie musząc wykonywać nawet prostych obowiązków porządkowych. Ale w miarę upływu czasu coraz częściej zdarzało mu się wychodzić na misje, by "popukać w ruskie posterunki". Opisywał także, że Armia Czerwona jest szczególnie cięta na zagranicznych żołnierzy, walczących w szeregach mudżahedinów. Wspominał na przykład, nie wchodząc w szczegóły, o zastawionej przeciwko niemu przez KGB pułapce. Afgańczyków cenił za hart ducha i odwagę, jednak podkreślał ich brak wyszkolenia oraz braki organizacyjne a także w wojennym rzemiośle.

Polak, na wzór afgańskich partyzantów, zapuścił długą i krzaczastą brodę. Zdołał nawet opanować podstawy języka paszto. Ale aby zaznaczyć swoją odrębność i narodowe korzenie, tuż przed każdym starciem zakładał kapelusz polowy z polskim orzełkiem w koronie.

W pierwszym roku działalności na froncie bazą wypadową Zondka był "Khyber Hotel" w przygranicznym pakistańskim Peszawarze. Trzy razy przedostawał się stamtąd na teren ogarniętego wojną Afganistanu. Kilkakrotnie odniósł rany. Trafiał wtedy na leczenie do Pakistanu. "Następnych dziesięciu ruskich będzie za księdza Popiełuszkę, no może nie zaraz, bo mam trochę zaległości za Przemyka. Może będę musiał popracować tydzień lub dwa na jego <>" - pisał w wiadomości do przyjaciela. Ostatni list od niego przyszedł 7 kwietnia 1985 roku.

Co zrozumiałe, Polak potrzebował pieniędzy i chciał też jednocześnie zwrócić uwagę międzynarodowej opinii publicznej na wojnę radziecko-afgańską. Został więc korespondentem wojennym i fotografował dla prasy sceny wojny. Przekazywał też relacje, emitowane następnie przez rozgłośnię Głosu Ameryki i Radio Wolna Europa. Wiadomo, że zdarzało mu się praktycznie jedną ręką strzelać, a drugą w tym samym czasie robić zdjęcia. Nigdy nie silił się na fałszywy obiektywizm, biorąc otwarcie stronę Afgańczyków i nie szczędząc krytyki radzieckiemu okupantowi.

Pamięć o polskim mudżahedinie

Na początku lipca 1985 r. Zondek, w towarzystwie grupy instruktorów wojskowych, udał się do afgańskiej części Nuristanu. W pewnej osadzie chciał nauczyć tubylców jak walczyć wręcz. W czasie pokazowego pojedynku profesjonalnym chwytem rozbroił udającego atak nożem Afgańczyka. Ten najwyraźniej poczuł się upokorzony przed kolegami i - niewiele myśląc - ugodził Zondka ostrzem w rękę, dość poważnie raniąc.

Śmierć zaskoczyła Lecha Zondka nie w walce, lecz w trakcie zwykłej wspinaczki 4 lipca 1985 roku. Oddalił się wtedy z obozu. Następnego dnia został znaleziony martwy w dolinie Borgi Matal u podnóża 50-metrowej góry, którą usiłował sforsować. W kieszeni miał dokumenty, lornetkę i rewolwer. Początkowo sądzono, że został zastrzelony przez Sowietów, jak opisywał to Ryszard Szadkowski w broszurce "Lech Zondek - bohater trzech narodów". Jednak w jego ciele nie znaleziono ran po pocisku. Być może zawiodła go osłabiona wcześniejsza raną od noża ręka, dlatego odpadł od ściany skały.

Zwłoki zawieziono do najbliższego obozu partyzantów. Został pochowany w grobie wykopanym na brzegu rzeki. Na skromnym nagrobku towarzysze broni umieścili drewniany krzyż z napisem: "Polish Soldier", który jednak po jakimś czasie zniknął. Spekuluje się, że wykorzystała go na opał miejscowa ludność. Paszport polskiego żołnierza przekazano ambasadzie australijskiej.

Arkadiusz Gołka
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia