12 października był aż do 1992 roku obchodzony jako Dzień Wojska Polskiego. Święto upamiętniało Lenino, przedstawiane jako sukces polskiej armii, idącej do Polski ramię w ramię z sowieckim wojskiem. W okresie PRL wydano kilkaset publikacji poświęconych wyłącznie jednej, trwającej tylko dwa dni bitwie. Nieprzypadkowo, bo już w 1943 zaczęto kreować mit wielkiego starcia, które stało się początkiem "polsko-radzieckiego braterstwa broni". Niestety ten historyczny fałsz wciąż jest żywy, mimo że od tamtych dni minęło 70 lat.
Berling wchodzi do gry
Aby zrozumieć, dlaczego 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki znalazła się pod Lenino na Białorusi, warto się cofnąć do 1942 roku. Wówczas tzw. Armia Andersa ewakuowała się ze Związku Sowieckiego do Iranu.
Zgoda Józefa Stalina na wyprowadzenie polskiej armii była zdaniem gen. Władysława Andersa, który dowodził Polakami, jedyną szansą na jej ocalenie. Generał uważał, że "pozostanie w Rosji musi skończyć się dla wszystkich Polaków całkowitą zagładą". Także Rosjanom wyjście Andersa było na rękę. Dzięki temu mogli stworzyć nowe wojsko, z nowym dowództwem, podlegające władzom posłusznym rozkazom z Kremla, a nie prawowitemu polskiemu rządowi w Londynie.
Warunki, aby taki plan urzeczywistnić, były. Nie wszyscy Polacy chcieli lub mogli wyjechać do Iranu. W Rosji z własnej woli został podpułkownik Zygmunt Berling, który był zwolennikiem walki u boku ZSRR. Nic dziwnego, bo Berling współpracował z osławionym NKWD, a za pozostanie na Wschodzie - co zostało uznane przez gen Andersa za dezercję - skazano go zaocznie na karę śmierci.
Stalinowi to oczywiście nie przeszkadzało i w 1943 roku mianował Berlinga dowódcą 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusz Kościuszki oraz awansował na generała brygady. Nowe wojsko miało być podporządkowane komunistycznemu Związkowi Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele i jak najszybciej wejść do walki.
Miejscem formowania oddziałów stał się obóz w Sielcach nad Oką, położony na wschód od Moskwy. Szybko zapełniał się Polakami, którzy po ewakuacji Armii Andersa nadal pozostali w ZSRR. Co ważne, dla większości z nich polska armia - bez względu na to, czy miała orzełka z koroną czy bez - była szansą na wyrwanie się z łagrów czy zimnych chat na dalekiej Syberii. Chętnych było dużo także dlatego, że do oddziałów polskich mogli na ochotnika zgłaszać się przedwojenni mieszkańcy II RP niepolskiego pochodzenia, a także przedstawiciele Polonii w ZSRR.
- Jednym z takich, co byli jeszcze za młodzi, aby iść do Andersa w 1942, byłem ja - opowiada opolanin Henryk Kosidło. - Gdy swoją armię tworzył generał Berling, miałem już skończone 18 lat i chętnie się zgłosiłem, podobnie jak czterech innych chłopców z mojej wioski. Wtedy kompletnie nie interesowała mnie polityka. Chciałem bić się z Niemcami i uciekać od Ruskich. Polska armia dawała nam taką szansę, grzechem było z niej nie skorzystać.
Polska na was czeka!
Takie słowa najczęściej słyszał Henryk Kosidło, który pamięta, że pogadanki z oficerami wychowawczo-oświatowymi odbywały się w wojsku codziennie.
- Wbijano nam do głowy, że już nie liczy się przeszłość, że musimy patrzeć w przyszłość i bić okupanta - opowiada opolanin, który służył w 1 Pułku Artylerii Lekkiej. - Oczywiście cały czas ćwiczyliśmy, ale nie powiedziałbym, że byliśmy do tego pierwszego boju dobrze przygotowani. Wielu z nas nigdy nie uczestniczyło w walce, a tu wysłano nieostrzelanych chłopaków na silnie ufortyfikowane pozycje. Miałem szczęście, że służyłem w artylerii.
Okazja do pierwszego boju nadarzyła się ledwie pięć miesięcy po rozpoczęciu formowania polskich jednostek. 1 Dywizję Piechoty włączono w skład oddziałów Armii Czerwonej, które prowadziły operacje w rejonie Smoleńska. Historycy są dziś zgodni, że dywizja nie była w pełni zgrana i wyszkolona, a jej dowódcom, z generałem Berlingiem na czele, bardzo brakowało bojowego doświadczenia.
Ale to niespecjalnie miało znaczenie w 1943 roku. Stalinowi, a także władzom Związku Patriotów Polskich chodziło o propagandową demonstrację, która miała pokazać Zachodowi, że po stronie Rosjan walczy polskie wojsko. Był jeszcze jeden argument za tym, aby nieprzygotowanych Polaków wysłać szybko pod niemieckie lufy.
Stalin miał wciąż wątpliwości, czy wojsko - złożone z byłych zesłańców i uciekinierów z Kresów, którzy na własne oczy widzieli sowieckie zbrodnie, będzie się chciało bić po jednej stronie z Armią Czerwoną.
- A wy mi powiedzcie, oni będą uczciwie walczyć? - pytał Stalin Wandę Wasilewską i to ona nalegała na szybkie wysłanie Polaków na front rosyjsko-niemiecki.
Czas pokazał, że obawy wodza ZSRR były jednak uzasadnione. Jednym ze wstydliwych i zapomnianych epizodów bitwy pod Lenino są polscy dezerterzy, którzy przed szturmem przeszli na stronę niemiecką i poinformowali Wehrmacht o dacie i godzinie ataku.
Informacje o tych żołnierzach znalazły się nie tylko w rosyjskim raporcie, który napisano tuż po zakończeniu bitwy. O przechodzeniu Polaków na niemiecką stronę zeznawało także wielu żołnierzy Wehrmachtu, po tym jak wpadli w ręce Rosjan kilkanaście dni po bitwie pod Lenino.
Niemcy próbowali wykorzystać nieoczekiwane pojawienie się Polaków na froncie. Nadawali przez megafony audycje w języku polskim, w których wykorzystywali Mazurka Dąbrowskiego. Nawoływali do rozprawienia się z komisarzami politycznymi oraz do przejścia na stronę niemiecką.
Czołgi na torfowisku
Gdy 12 października 1943 roku Polacy uderzyli na niemieckie pozycje, wynik bitwy był już przesądzony. Teren, gdzie miała atakować 1 Dywizja, nie nadawał się do dużego natarcia. Była to dolina, pośrodku której płynęła rzeka Miereja, a co gorsza owa dolina była torfowiskiem, co nie sprzyjało użyciu ciężkiej broni, w tym głównie czołgów.
Na dodatek zachodnia strona przyszłego pola bitwy, po której znajdowały się wojska niemieckie, górowała nad wschodnią i nasi żołnierze byli dla obrońców widoczni jak na dłoni. Mimo to generał Berling dał rozkaz do pierwszego szturmu polskiej armii na Wschodzie.
Początkowo obrona niemiecka nie była w stanie zatrzymać rozpędzonych Polaków. Powstrzymała ich dopiero... artyleria sowiecka, gdy omyłkowo ostrzelała atakujących. Powstało potworne zamieszanie, które spotęgowała jeszcze niemiecka artyleria, dużo lepiej zorganizowana i wstrzelana w zajęte przez Polaków pozycje.
Dopiero dwie godziny od rozpoczęcia ataku przez Miereję zaczęły przeprawiać się polskie czołgi. Miały wesprzeć piechotę, ale niestety nie przygotowano dobrze podejść do mostów i właśnie na nich ugrzęzło aż pięć T-34, a dwa zostały uszkodzone. Pozostałe wozy też nie mogły się przeprawić i już 12 października bitwa zaczynała przypominać katastrofę.
Podpułkownik Kazimierz Kluk z Opola, nieżyjący już uczestnik bitwy pod Lenino, był wówczas jednym z fizylierów, którzy osłaniali unieruchomione czołgi.
- Niebezpieczeństwo dla dywizji stanowiło pod Lenino przede wszystkim niemieckie lotnictwo - wspominał kilka lat temu. - Nie mieliśmy żadnej osłony i ono nas dziesiątkowało. Nasz dywizjon artylerii przeciwlotniczej miał słabą siłę rażenia. Potrzebna była osłona lotnicza. Ale rosyjskie jaki pojawiły się dopiero drugiego dnia bitwy i było ich zaledwie kilka sztuk. Nie wiem dlaczego...
Brakowało jednak nie tylko samolotów. Na drugą stronę rzeki udało się przeprawić zaledwie siedem czołgów, szwankowało zaopatrzenie w amunicję. Polacy ustępowali także doświadczeniem w porównaniu z niemieckimi żołnierzami, pośród których wielu zaczęło wojnę jeszcze w 1939 roku. Mimo to 13 października kościuszkowcy ponownie zaatakowali, ale linii frontu nie udało się im przełamać. Dodatkowo Niemcy przez cały czas groźnie kontratakowali. Rankiem 14 września ostatni Polacy wycofali się na swoje pozycje, a całą dywizję odesłano szybko na tyły. Nikt wtedy nie mówił, że pierwsza bitwa kościuszkowców zakończyła się polskim sukcesem.
To było prawdziwe piekło
Nic w tym dziwnego, bo w czasie walk dywizja wraz z jednostkami wsparcia poniosła ogromne straty. Szacuje się je na 510 zabitych, ponad 1700 rannych, a blisko 800 żołnierzy dostało się do niewoli lub uznano ich za zaginionych bez wieści. Szczególnie ta ostatnia liczba daje do myślenia i mocno zastanawiała Rosjan tuż po samej bitwie.
"Należy przypuszczać, że z tej ostatniej liczby większość przeszła na stronę wroga" - raportował do swoich przełożonych generał Wasilij Nikołajewicz Gordow, któremu wtedy podlegały polskie oddziały, i jednocześnie zalecał, aby 1. Dywizję odesłać na dodatkowe przeszkolenie i uzupełnienie, bo w ciągu dwóch dni utraciła blisko 25 procent stanu.
Ale utraciła nie tylko ze swojej winy. Gen. Gordow nie pisze w raporcie, że żołnierze dwóch sowieckich dywizji, które miały zaatakować na skrzydłach, zaległy już po pierwszym szturmie, a w rezultacie część polskich oddziałów była ostrzeliwana właśnie ze skrzydeł. Nie doszło także do wprowadzenia na pole bitwy sowieckiego 5 korpusu zmechanizowanego, co było w planie ataku. W efekcie Polacy walczyli sami, nie mając nawet dobrej osłony z powietrza.
- Pod Lenino rozegrało się piekło. Bitwa dziś budzi u historyków kontrowersje, ale co - mieliśmy nie przelewać krwi za Polskę, gdy właśnie tego od nas oczekiwano? - pyta Henryk Kosidło, który jest jednym z trzech kościuszkowców, jacy do tej pory żyją na Opolszczyźnie. - Straty były wtedy spore, ale w tej wojnie nie było bitew bezkrwawych, a widziałem ich wiele w drodze do Łaby. Myślę, że nasza walka miała sens, bo zadaliśmy Niemcom spore straty, związaliśmy też duże siły wroga i nie mogły być one wówczas przerzucone w inne miejsca frontu, gdzie atakowali Rosjanie. O tym, jak mocno okopani byli Niemcy pod Lenino, świadczy fakt, że front zatrzymał się tam aż do czerwca 1944 roku. Nie mamy się więc czego wstydzić. Powinniśmy jednak cały czas pamiętać o tych, którzy polegli na Białorusi. Im należy się hołd i szacunek.
ARTUR JANOWSKI, Nowa Trybuna Opolska