Był na warcie, kiedy bandy UPA zaatakwały

Kamil Jaworski
- Nie da się opowiedzieć wszystkiego, co człowiek wtedy widział i przeżył – mówi Michał Płachetko z Wiązownicy w pow. jarosławskim
- Nie da się opowiedzieć wszystkiego, co człowiek wtedy widział i przeżył – mówi Michał Płachetko z Wiązownicy w pow. jarosławskim Kamil Jaworski
17 kwietnia 1945 roku bandy UPA zaatakowały Wiązownicę. Zamordowały 91 mieszkańców, a 25 raniły. Spaliły ponad 100 gospodarstw - niemal połowę domów we wsi

Michał Płachetko dobrze pamięta tamten poranek. - Miałem wtedy niecałe 17 lat. Mieszkałem w tym samym domu, co dzisiaj. Jakimś cudem ocalał. Pamiętam dokładnie widok płonącej, dolnej części wsi, który zobaczyłem nad ranem tego strasznego dnia - wspomina pan Michał, dziś 88-latek. Pod koniec wojny mieszkał tylko z matką i rodzeństwem. Ojciec zmarł w 1943 roku. - Wiązownica była zamieszkana w zdecydowanej większości przez Polaków. Lasy, szczególnie w okolicach Radawy, Cetuli czy Mołodycza – to tam gromadzili się członkowie band UPA. Jeszcze przed atakiem, wielu Polaków z tamtych stron pouciekało tutaj, do naszej wsi. Nawet u nas w domu przez jakiś czas mieszkała rodzina z Nielepkowic – opowiada.

Mama krzyczała, że pali się wieś

Atakiem UPA na Wiązownicę dowodził Iwan Szpontak ps. Zalizniak. Dowodził kureniem „Mesnyky”. Noc, która poprzedziła te wydarzenia pan Michał spędził na kolejnej z rzędu warcie. 50 metrów od domu Płachetków. Było ich trzech. Karabin mieli jeden - pożyczony od sąsiada niemiecki Mauser. O czwartej nad ranem podjęli decyzję, że wracają do domów. Pan Michał wspomina dziś, że był wykończony i zmarznięty. Kiedy położył się do łóżka zasnął od razu. Sen nie trwał jednak dłużej niż kilkanaście minut. Obudziła go przerażona matka. - Krzyczała, że pali się wieś. Z tego pokoju, w którym teraz jesteśmy, zobaczyłem, że ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie - wspomina, wskazując na okno. Chwilę potem, właściciel karabinu przybiegł do Płachetków po swoją broń.

- Skoro zostałem bez broni, musiałem szukać kogoś z naszych, kto był uzbrojony – opowiada pan Michał.

Mama z rodzeństwem od razu zaczęła się zbierać do ucieczki. Mnie, jako najstarszemu, kazała wypuścić bydło, żeby nie spłonęło żywcem. Ja im powiedziałem, żeby uciekali. Uciekli w stronę Jarosławia. Dopiero po tygodniu dowiedziałem się, że żyją i gdzie są

Ludzie jeszcze spali

W panice i strachu nie mógł poradzić sobie z odwiązywaniem łańcuchów. Kiedy w końcu udało mu się uwolnić bydło, zaczął biegać do innych domów, żeby zaalarmować sąsiadów. Wielu z nich jeszcze spało. Mieli pozamykane okna i nie byli świadomi zbliżającej się tragedii. - Dopiero kilka dni po tych zajściach sprawdziłem co się stało dokładnie kiedy wypuszczałem bydło. Usłyszałem wtedy wybuch obok mnie, pomimo tego, że bandy były jeszcze wtedy w dość dużej odległości od naszego domu. Okazało się, że pocisk z moździerza wylądował tuż obok stodoły, w której byłem – mówi pan Michał. W trakcie walk zginął kuzyn pana Michała, Stanisław Płachetko, który już na początku starć pobiegł w stronę lasu.

- Miał swoją broń i pewnie myślał, że Polacy już tam są. Nasza wieś została zaatakowana od strony lasu i od południa, od Sanu – mówi pan Michał. On sam dołączył do Józefa Ochęduszki, dyrektora szkoły i Władysława Wyczawskiego, lekarza weterynarii, którzy byli uzbrojeni. Obronę wsi organizował również ksiądz Józef Miś z miejscowego kościoła. - Ta trójka odegrała bardzo dużą rolę w walce. Dzięki nim udało się odeprzeć atak na górną część wsi - wspomina. Wojsko pojawiło się w Wiązownicy, kiedy walki dobiegały już końca.Niestety, było już za późno.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia