Spreti był urodzonym żołnierzem. Patent oficerski otrzymał już w wieku 7 lat. Honorów takich nie nadawano byle komu. Chłopiec był jednak synem prezydenta jednej z bawarskich rejencji. Jako niespełna 30-letni major został dowódcą artylerii 1. Dywizji Bawarskiej, która brała udział w kampanii napoleońskiej na przełomie XVIII i XIX wieku. Jego wojska dzielnie walczyły, zdobywając pruskie twierdze we Wrocławiu i Brzegu. W 1807 roku dotarł pod Koźle.
"Czeka nas co najmniej jeszcze jedna ciężka bitwa. Wróg jest dobrze uzbrojony, ale nasi żołnierze są bardziej waleczni. Myślami jestem jednak z wami" - pisał do żony, która w domu wychowywała ich pięcioro dzieci. Najstarsze miało 11 lat, najmłodsze - zaledwie pół roku. Żona jeszcze nie wiedziała, że nie zobaczy więcej męża.
Wieczorem 22 stycznia 1807 roku wojska bawarskie zbliżyły się do Większyc, Kłodnicy i Pogorzelca (dwa ostatnie są dziś osiedlami Kędzierzyna-Koźla). Dzień później zostały tam zlikwidowane pruskie straże. Leśniczy Riehl tak opisał te wydarzenia: "W piątek i dzień następny po południu, o wpół do pierwszej, nadjechali tu pierwsi bawarscy dragoni z dobytymi pałaszami i patrolowali aż do wioski Kłodnicy.
Tego dnia o 4.00 przyszła piechota - pułk przyboczny następcy tronu. Śnieg padał przez cały dzień i przez noc. Jednostka rozłożyła się wzdłuż lasu, sporządziła chaty z gałęzi, słomy i desek. W leśniczówce zakwaterowali się oficerowie, większość w kancelarii, pokoju dla służby i pokoju gajowego, i było tak pełno, że żołnierze nie mogli leżeć, a tylko stać. Podobnie w suszarni nasion".
Szacuje się, że pod Koźlem stanęło około 6 tysięcy żołnierzy francusko-bawarskich. W archiwum Ministerstwa Wojny w Paryżu znajduje się dokładny spis wszystkich formacji. Według niego armia ta liczyła 6326 żołnierzy, 171 dragonów, 234 szwoleżerów i 224 jazdy w rezerwie oraz 591 artylerzystów i zaopatrzenia. Historycy twierdzą jednak, że dokument ten raczej nie jest prawdziwy, ponieważ łączna liczba żołnierzy przekraczałaby 7,5 tysiąca. A aż tylu - ich zdaniem - być ich nie mogło z powodu trwających w innych częściach Prus działań wojennych.
W kozielskiej twierdzy na odparcie szturmu czekało 67 oficerów i 4249 szeregowych. Mieli 230 potężnych dział, gotowych masakrować żołnierzy wroga. Schronieni za grubymi murami, chronionymi przez fosy i liczne reduty, wydawali się być wyjątkowo trudnym przeciwnikiem. I zapewne by byli, gdyby nie jeden bardzo istotny szczegół: skład narodowościowy garnizonu. Część żołnierzy to byli Polacy. Bliżej im było do armii Napoleona, niż pruskiej. Jednym z podstawowych zadań Prusaków było więc pilnowanie, aby "niepewni żołnierze", jak ich nazywano, nie czmychnęli na stronę wroga przy pierwszej lepszej okazji.
"Zbliżającego się nieprzyjaciela niezwłocznie powitano z fortyfikacji niemal we wszystkich punktach z dwunasto- i dwudziestoczterofuntowych dział, co też niejednokrotnie pohamowało go" - notował w swoim zeszycie Samuel Uthicke, pruski kontroler skarbowy zatrudniony w twierdzy.
Początkowo oblegający ponosili spore straty. W zdobytej wcześniej wrocławskiej twierdzy znaleźli co prawda plany tej kozielskiej, ale okazały się mocno nieaktualne. Bawarczycy nie spieszyli się z rozpoczęciem szturmu. Koźle miało bardzo dobre położenie jako twierdza. Otaczały ją meandry Odry, rzeka Kłodnica, Kanał Kłodnicki, podmokłe łąki i bagna. Nieprzygotowany i nieprzemyślany atak szybko zakończyłby się rzezią wojsk nacierających. Na dodatek koźlanie, używając do tego systemu kanałów, celowo zalali wodą tereny pomiędzy Większycami a Reńską Wsią.
Z drugiej strony zbyt długi okres oczekiwania też nie był wskazany, bo wiosną jeszcze większa część terenów mogła ulec podtopieniu. Atak był więc tylko kwestią czasu.
- Lepiej będzie, jeżeli poddacie miasto - zaproponował generał Raglovich, który 24 stycznia przybył w asyście trębacza do kozielskiej twierdzy i złożył propozycję poddania się jej komendantowi Davidowi von Neumannowi.
- Złożyłem królowi przyrzeczenie, którego dotrzymać muszę. Miasta nie poddam - odpowiedział komendant.
4 lutego koźlan obudziły huki potężnych wystrzałów. Artyleria rozpoczęło swój 10-godzinny "koncert", miotając m.in. rozżarzone kule. Przerażeni mieszkańcy uciekali z domów do piwnic i kościołów. Na ziemi rozpętało się prawdziwe piekło. Tego dnia na miasto spadło 1460 pocisków, wywołując wiele pożarów, zamieniając w gruzy budynki. Zniszczone zostały koszary, jedna czwarta domów mieszczańskich.
- 5 lutego 1807 roku mój pradziadek Kajetan von Spreti na jednym ze wzgórz zjadł śniadanie wraz z komendantem twierdzy, majorem von Neu¬mannem - opowiadał mi Heinrich von Spreti, potomek majora, który 5 lat temu odwiedził Kędzierzyn-Koźle w poszukiwaniu śladów członka swojej rodziny. - Wiemy o tym, bo takie zapiski zachowały się w jego pamiętniku. Choć obie strony szykowały się do krwawej bitwy, miały do siebie tyle szacunku, by zjeść wspólny posiłek.
Nazajutrz ciężko zagrzmiały działa kozielskiej twierdzy. To właśnie wtedy jedna z kul trafiła Kajetana von Spreti. Była to kula pruska, prawdopodobnie wystrzelona przez jednego z niepewnych żołnierzy.
W książce "Wielka Armia Napoleona w kampanii 1807 roku pod Koźlem" Karol Jonca tak opisuje tamte wydarzenia: "Pomimo odwilży, powodującej zalanie wodą stanowisk baterii, Bawarczycy i Francuzi rozpoczęli ostrzeliwanie miasta i twierdzy 6 lutego od godz. 8.00. Obiektami wzmożonego obstrzału, trwającego 8 godzin, były szczególnie reduty Kobylicka i Większycka, skąd odpowiadały dość skuteczne działa pruskie. Ogień pruskich dział wyeliminował z dalszych walk jedno z dwunastofuntowych dział w baterii nr 4, okopanej pod osłoną grobli między Większycami a Reńską Wsią, zabijając kilku artylerzystów.
W baterii nr 3, w pobliżu figury św. Jana Nepomu¬cena, ofiarą pruskiego pocisku artyleryjskiego padł rano o godz. 8.00 dowódca artylerii 1. Dywizji bawarskiej, 37- letni major hrabia Kajetan Sales von Spreti, zasłużony w oblężeniu Głogowa, Wrocławia i Brzegu. Wraz z nim zginął kapral artylerii, a kilku żołnierzy odniosło rany. Spreti został pochowany na wiejskim cmentarzu w Reńskiej Wsi. Rozkaz dzienny podpisany przez szefa sztabu 9. Korpusu Wielkiej Armii, generała T. Hedouville'a, podkreślił zasługi majora Spretiego dla Francuzów i Bawarczyków."
Twierdza kozielska trzymała się. To niepokoiło Hieronima Bonaparte, brata Napoleona, który nadzorował oblężenie. "Koźle trzyma się jeszcze. Według raportów, które otrzymuję, oblężenie nie posuwa się tak żywo naprzód, jak to ma miejsce w wypadku Świdnicy" - pisał do swego brata książę Hieronim.
Ataki powtarzały się regularnie. Spora część żołnierzy, głównie Polaków służących w armii pruskiej, próbowała dezerterować z twierdzy. Ucieczki karane były jednak śmiercią. Morale załogi garnizonu spadało jednak z dnia na dzień. Ludzie umierali nie tylko od bomb nieprzyjaciela, ale i chorób, które szerzyły się w błyskawicznym tempie.Mimo to dowódcy twierdzy starali się organizować wypady, które miały na celu przerwanie blokady miasta. Dziesiątego kwietnia stoczono największą potyczkę, w której wzięło udział około tysiąca żołnierzy. Bawarczycy walczyli jednak dzielnie i blokada nie została przerwana.
Walki ustały dopiero 10 czerwca, gdy uzgodniono zawieszenie broni. Komendant Koźla poszedł na układ, w którym zapisano, że jeżeli do 16 lipca nie przyjdzie odsiecz, odda on twierdzę bez walki. W tym czasie pod murami Koźla stacjonowało wciąż 1500 żołnierzy Wielkiej Armii Napoleona, natomiast załoga twierdzy skurczyła się z czterech tysięcy do nieco ponad tysiąca żołnierzy. Choć Koźle skapitulowało, nie zostało jednak zajęte przez wroga. 19 lipca zawarto pokój w Tylży pomiędzy Prusami a Francją. Wskutek tego 17 lipca wojska bawarskie wyszły spod Koźla.
Zmarłego Kajetana awansowano do stopnia ober¬stleutenanta (odpowiednik podpułkownika), a pogrążona w żałobie wdowa odebrała przyznaną mu legię honorową. Niestety, śmierć męża oznaczała dla niej także kłopoty finansowe. Najpierw musiała sprzedać rodowe meble i dzieła sztuki, a później zamek. Wiele lat później rodzinie udało się go odkupić.
Tomasz Kapica
NOWA TRYBUNA OPOLSKA