Co historia mówi specom od ryzyka? Wstępniak Witolda Głowackiego

Witold Głowacki

Patrzyliśmy niedawno na akcję ratunkową pod Nanga Parbat trochę jak na rodzaj górskiego spektaklu ze śmiercią w jednej z głównych ról. Choć polskim wspinaczom udało się uratować Elisabeth Revol, spektakl skończył się tragicznie - Tomasz Mackiewicz został pod szczytem niemal na naszych oczach, choć przecież siedząc na kanapach, byliśmy oddaleni o tysiące kilometrów od legendarnej góry. Może właśnie dlatego tak łatwo przychodziło nam formułowanie tych wszystkich opinii o granicach dopuszczalnego górskiego ryzyka?

Historia ma tu parę słów do dodania. Najlepsi wspinacze ginęli często po cichu, wcale nie w momentach najwyższego napięcia, nie w trakcie pokonywania największych wyzwań, tylko w okolicznościach zagadkowo banalnych. W roku 1962 z grani Zadniego Kościelca spadł Jan Długosz, wybitny górski pisarz i jeden z najlepszych polskich wspinaczy mający na koncie wytyczenie i poprowadzenie najtrudniejszych ówczesnych tatrzańskich dróg czy pierwsze przejście filara Freney na południowej ścianie Mont Blanc. Długosz zginął jednak nie na żadnej legendarnej ścianie, tylko prowadząc tatrzańskie szkolenie dla wojsk powietrznodesantowych, co z alpinistycznego punktu widzenia oznacza zupełne podstawy. Zginął w bardzo łatwym miejscu - na całej grani Kościelców nie ma zresztą trudności o wycenie wyższej niż II, dla takiego Długosza to teren wręcz turystyczny. Najprawdopodobniej musiał się zdekoncentrować, źle stanąć, być może oberwał się pod nim fragment skały. W efekcie wspinacz, który podejmował w górach same wielkie wyzwania epoki, zginął w trakcie prowadzenia rutynowych zajęć.

Jerzy Kukuczka cztery lata przed własnym śmiertelnym wypadkiem dosłownie nie zauważył śmierci swego himalajskiego partnera. „Łatwym trawersem schodzimy bez liny. W pewnym momencie nagle się odwracam, patrzę… Nie ma Rafała. Widzę, że w kotle, jakieś 100 m niżej, turla się plecak. Rafał szedł jakieś 15 m za mną. Nie słyszałem nic, żadnego okrzyku, słowa” - tak wspominał śmiertelny wypadek Rafała Chołdy pod Lhotse. Rok później, podczas zejścia z K2 po wytyczeniu najtrudniejszej, niepowtórzonej do dziś drogi na tej górze, ten sam Kukuczka widział, jak z butów znajdującego się nad nim Tadeusza Piotrowskiego spadają kolejno oba raki (co w zasadzie się nie zdarza). Chwilę później ze ściany zsunął się sam Piotrowski. Kukuczka nie zdołał zahamować jego upadku.

Największa tragedia w całej historii polskiego himalaizmu - uważana za symboliczny koniec jego złotej ery - to zaś wypadek lawinowy, z gatunku tych, które równie dobrze mogłyby się nie zdarzyć. W 1989 r. pod Everestem lawina zrywa linę poręczową. Sześciu polskich wspinaczy spada kilkaset metrów. Czterej - Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręba, Zygmunt Heinrich, Mirosław „Falco” Dąsal - giną od razu. Następnego dnia (po makabrycznym biwaku przy zwłokach pozostałej czwórki) umiera piąty - Eugeniusz Chrobak. Udaje się przeżyć tylko Andrzejowi Marciniakowi, który ze ślepotą śnieżną, na granicy wytrzymałości dociera do obozu I. Tam czeka przez kilka dni na pomoc, ostatecznie dociera do niego Artur Hajzer.

Historia dopisuje do tego ocalenia jeszcze makabryczną puentę. Marciniak przez kilka lat trzyma się z daleka od Himalajów. W 1996 r. wchodzi jeszcze na Annapurnę. Później jednak rusza w góry już tylko rekreacyjnie. Ale w 2009 r. w „swoich” dobrze oswojonych Tatrach, podczas niezbyt trudnej wspinaczki na Pośredniej Grani odpada razem z potężnym blokiem skalnym. Przygnieciony ginie na miejscu. Prowadzonej z kanap dyskusji o granicach ryzyka wtedy jakoś nie było.

Witold Głowacki,
I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia