Dał mi chleb zamiast kuli

Krzysztof Ogiolda
Spotkanie Mirosława Boguskiego z Marią Mlocek, córką Paula. Wspomnienia wracają...
Spotkanie Mirosława Boguskiego z Marią Mlocek, córką Paula. Wspomnienia wracają... Krzysztof Ogiolda
- Od 1957 roku szukałem człowieka, który dał mi w 1944 w Warszawie chleb, a mógł mnie zastrzelić - mówi Mirosław Boguski
Zdjęcie z lat wojny. Obok Paula Niestroja siedzą jego żona i teściowa oraz dwaj synowie – Wiktor i Ginter.
Zdjęcie z lat wojny. Obok Paula Niestroja siedzą jego żona i teściowa oraz dwaj synowie – Wiktor i Ginter. Archiwum rodzinne

Zdjęcie z lat wojny. Obok Paula Niestroja siedzą jego żona i teściowa oraz dwaj synowie - Wiktor i Ginter.
(fot. Archiwum rodzinne)

Początek tej historii sięga 2 października 1944 roku. Dziesięcioletni Mirek Boguski razem z mamą i starszą o cztery lata siostrą wychodzi w kolumnie mieszkańców z Warszawy po kapitulacji powstania. Idą do obozu przejściowego w Pruszkowie.

- Byłem głodny, zmęczony, miałem poharatane, mocno obolałe nogi, zranione kolano - wspomina pan Mirosław, obecnie mieszkaniec Jemielnicy. - Zwyczajnie nie miałem już siły iść dalej. Wyszedłem z tłumu i usiadłem na kamieniu, żeby przynajmniej przez chwilę odpocząć.

Ta chwila oddechu mogła go kosztować drogo. Jeszcze zanim kolumna ruszyła, ogłoszono, że każdy, kto ją opuści, może zostać - jako uciekinier - zastrzelony przez żołnierzy patrolujących wymarsz.

- Wydawało się, że śmierć musi mnie spotkać - dodaje Mirosław Boguski. - Usiadłem przy drodze od strony jakichś ogródków działkowych, ale po drugiej stronie ulicy, na wysokości warszawskich filtrów, stała charakterystyczna - jak na filmie wojennym - budka wartownicza. Z tej budki w pewnym momencie wyszedł żołnierz w mundurze Wehrmachtu, w hełmie, z paskiem pod brodą i z karabinem pod pachą.

Energicznie zatrzymał idący tłum, żeby przejść na moją stronę. Ani ja, ani mama i siostra nie miały wątpliwości, co za chwilę nastąpi. Mamusia z płaczem prosiła, żebym się zmobilizował i jednak poszedł z nimi. Krzyczała i cierpliwie tłumaczyła na przemian. Wszystko nadaremno.

Tymczasem żołnierz przeszedł już na drugą stronę ulicy. Ponieważ chłopiec siedział z opuszczoną głową, czekając na kulę, końcem lufy karabinu podniósł mu brodę, żeby spojrzeć prosto w oczy. Nie strzelił. Odwrócił się, raz jeszcze zatrzymał idących i poszedł z powrotem do swojej budki.

- Patrzę - opowiada pan Mirosław - a on idzie znowu w moją stronę. Już bez hełmu, z karabinem przewieszonym przez ramię. Jedną rękę trzyma za sobą. Po chwili wyciąga tę rękę w moją stronę. A w niej podaje mi pajdę chleba ze smalcem. Byłem głodny. W czasie powstania jedliśmy suchary. Świeżego chleba nie widziałem od dawna.

Ale w pierwszej chwili nie chciałem jeść chleba od Niemca. Dopiero mama zawołała w moją stronę: Jak ci daje, to jedz! Żołnierz też mnie zachęcał: Na jydz, mówił gwarą, ale rozumiałem go dobrze. Jo mom takich dwóch w domu pod Opolym.

Do obozu w Pruszkowie Boguscy nie doszli. W okolicy Milanówka jakiś łącznik AK rozpoznał mamę pana Mirosława, która była nauczycielką, i wyprowadził ich z kolumny. Kiedy wrócili do Warszawy, piętrowa niegdyś kamienica przy Chłodnej, gdzie mieszkali, sięgała ledwo do wysokości oczu 10-letniego Mirka. Leżała w gruzach.

Z tą opowieścią pan Boguski przyjechał do redakcji nto na początku czerwca. Tłumaczył, że od 70 lat nosi w sobie potrzebę powiedzenia prawdy o tamtych wydarzeniach i dania satysfakcji żołnierzowi, który okazał się człowiekiem. Opublikowaliśmy ją równo miesiąc temu w dodatku "Heimat. Mała Ojczyzna". Z dość wątłą nadzieją, że po tylu latach uda się trafić na jakiś ślad.

- W 1957 roku przyjechałem do pracy do Azotów - dodaje pan Mirosław. - Pytałem mnóstwo osób, Ślązaków: Czy twój ojciec służył w Wehrmachcie? Czy był podczas powstania w Warszawie? Ci, którzy wtedy odpowiadali pozytywnie na pierwsze pytanie, dodawali od razu, że Vater służył w batalionie sanitarnym. Nie mogłem się nadziwić, jak Hitler podbił pół świata, mając do dyspozycji wyłącznie wojska sanitarne. Na drugie pytanie nikt nie odpowiedział twierdząco.

Reportaż w "Heimacie" przeczytał pan Jerzy Świerc, prenumerator nto z Masowa. Od pierwszej chwili po lekturze nie miał wątpliwości, że znał drugiego bohatera tej historii.

- Czytając, miałem wrażenie, że ja już kiedyś słyszałem tę historię - mówi pan Jerzy. - W 1951 roku jako młody chłopak pracowałem na budowie we Wrocławiu. Razem ze mną w hotelu robotniczym mieszkał były żołnierz Wehrmachtu. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, bo po pracy trzeba było coś wspólnie gotować. On pracował razem z synem o imieniu Ginter, ale miał - tak samo jak bohater tekstu w "Heimacie" - dwóch synów urodzonych jeszcze przed wojną.

Wysoki, czarnowłosy, rzucał się w oczy, bo jako jedyny nosił rzeczy w plecaku i to był plecak jeszcze z niemieckiego wojska. Opowiadał często o tym, że służył w Warszawie podczas powstania. I wbrew rozkazowi nie strzelał do dzieci. Nie był w stanie. Przeciwnie - dzielił się z nimi chlebem. Więc myślę, że pan Mirosław nie jest jedynym warszawskim dzieckiem, które ocalił od śmierci.

Pytamy, czy pamięta, jak nazywał się ten żołnierz. Pan Jerzy nie ma wątpliwości: - To był Paulek Niestrój z Chrząszczyc - mówi. - Fajny chłop.

Według książki telefonicznej nie ma dziś w Chrząszczycach Niestrojów. Pewnie wyjechali do Niemiec, a część zmarła, bo na miejscowym cmentarzu jest kilka nagrobków z tym nazwiskiem, pochodzących z różnych lat. Na ślad Paula Niestroja naprowadza nas sołtys Chrząszczyc, pan Zygmunt Hądzel. Z jego pomocą odnajdujemy córkę dawnego żołnierza Wehrmachtu, Marię Mlocek.

- Nie mogę uwierzyć, że po tylu latach wraca do mnie historia mojego ojca - mówi pani Maria. - Ale wiele szczegółów z historii opowiedzianej przez pana Mirosława pasuje do jego życia. Ojciec służył najpierw na froncie wschodnim. Odmroził tam nogi. Ponieważ groziła mu amputacja, uciekł ze szpitala i sam się wyleczył.

Prawdopodobnie te odmrożenia były powodem, że znalazł się podczas powstania w Warszawie w służbie wartowniczej. Mógł to dziecko i inne uratować, bo był zwyczajnie dobrym człowiekiem. Na froncie wschodnim też próbował miejscowym pomagać. W 1944 roku miał dwóch synów: Wiktor urodził się w 1934, jak pan Mirosław, Ginter dwa lata później. Oni pewnie umieliby więcej opowiedzieć. Ale obaj umarli młodo.

Jeden spoczywa na cmentarzu w Komprachcicach, drugi w Źlinicach. Razem było nas w domu pięcioro. Ja przyszłam na świat w 1941 roku. Dwóch kolejnych braci już po wojnie - Konrad w 1948 i nieżyjący już Jan w 1950.

Pani Maria pamięta, że ojciec żartował czasem, że ma dwoje dzieci niemieckich, jedno francuskie (córka urodziła się po jego pobycie w domu na urlopie z Francji) i dwoje polskich.

- Ojciec wrócił z amerykańskiej niewoli w 1947 - wspomina. - Miałam sześć lat i na początku nie potrafiłam go zaakceptować jako taty. Wydawał mi się obcy. Protestowałam nawet, gdy jadł razem z mamą przy stole albo jak szli razem do kościoła. Bardzo byłam zazdrosna. Wiele lat pracował na delegacjach, głównie we Wrocławiu. Wracał do domu na niedziele. Ale z czasem trochę nam opowiadał o wojnie.

Historii z uratowaniem pana Mirosława pani Maria nie pamięta. Ojciec nie mógł jej zresztą tak opowiedzieć. Chłopak, którego oszczędził, przecież mu się nie przedstawiał, nie mówił niczego o sobie.

- Ale o tym, że dawał chleb powstańcom - i dzieciom, i dorosłym - mówił często - wspomina pani Maria. - Nosił to jedzenie nawet pod kulami. Podkreślał, że nigdy go nie drasnęły. Tłumaczył nam, że pomagał tamtym ludziom, bo miał nadzieję, że to dobro zostanie oddane jego bliskim w Chrząszczycach. I nie zawiódł się. Ani podczas przejścia frontu od żołnierzy sowieckich, ani od Polaków po zmianie administracji z niemieckiej na polską naszej rodziny nigdy nic złego nie spotkało.

Razem z panem Mirosławem i mężem pani Marii, Józefem, stanęliśmy w środę wieczorem na cmentarzu w Chrząszczycach nad grobem Pawła Niestroja i jego zmarłej kilka lat wcześniej żony. Urodzony w 1907, zmarł dokładnie 70 lat później.

Data urodzenia jest kolejną przesłanką wskazującą, że właśnie on mógł oszczędzić 70 lat temu małego Mirka. Pan Boguski przed miesiącem mówił bowiem, że wysoki, szczupły, ciemnowłosy żołnierz miał w 1944 - jak ojciec Mirka - około 35-40 lat. W środę okazało się, że miał dokładnie trzydzieści siedem.

- Skoro umarł w 1977 roku, to znaczy, że mogłem go spotkać jeszcze na tym świecie - mówi wzruszony Mirosław Boguski. - Widocznie szukałem go nie tam, gdzie trzeba. Zresztą wtedy nie można było poszukiwać niemieckiego żołnierza z pomocą gazety. Nikt by się tego nie podjął. A może po prostu musiałem dorosnąć do swoich 80 lat i zmądrzeć na tyle, by szukać go całkiem na serio.

Z cmentarza wracamy do domu państwa Mlocek. Wraz z kawą na stole pojawiają się zdjęcia sprzed i z czasu wojny. Pan Mirosław pokazuje ocalone z powstania okupacyjne kartki żywnościowe i długo wpatruje się w fotografię, na której obok Paula Niestroja siedzi jego żona i teściowa oraz Wiktor i Ginter - dwaj synowie, którym być może pośrednio zawdzięcza życie.

- Muszę wyobrazić go sobie całkiem inaczej - tłumaczy. - Nie tylko dlatego, że minęło 70 lat. Wtedy był ubrany w panterkę i hełm, na zdjęciu ma na sobie wyjściowy mundur. Głowy nie dałbym sobie uciąć za to, że na pewno go poznaję. Szkoda, że nie przedstawił mi się wtedy ani ja jemu.

Po powrocie do Jemielnicy pan Mirosław wpatruje się w to samo zdjęcie raz jeszcze. - Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej jestem pewien. To on mnie wtedy uratował - mówi.

KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia