Jest 18 marca 1945 roku. Nad Berlinem rozpętuje się piekło. Alianckie bombowce, eskortowane przez myśliwce, bombardują miasto. To jeden z największych nalotów podczas II wojny światowej. Nagle grupa amerykańskich maszyn ucieka przed kontratakującymi Niemcami na wschód. Tam, za linią Odry, są już sojusznicy - Rosjanie.
Stacjonujący na polowym lotnisku w okolicach Kostrzyna radzieccy lotnicy widzą amerykańskie maszyny uciekające przed niemieckimi myśliwcami. Rosjanie podrywają swoje samoloty, ruszają Amerykanom na pomoc. Dochodzi jednak do tragicznej pomyłki. W ferworze walki Amerykanie ostrzeliwują i Niemców, i Rosjan. Ginie dwóch radzieckich pilotów jaków, trzeci pilot zostaje ranny. Wśród czerwonoarmistów konsternacja: dlaczego Amerykanie do nas strzelają? Pada rozkaz - strzelać do każdego amerykańskiego samolotu, który tego dnia przekroczy linię Odry!
I wtedy nadlatuje mocno uszkodzona nad Berlinem amerykańska latająca forteca, bombowiec B -17. Na pokładzie 9 osobowa załoga, wśród niej mechanik Leonard Marino i radiotelegrafista John Sunberg. Lecą na wschód, bo ledwo utrzymujący się w powietrzu gigant nie ma szans na dotarcie do macierzystej bazy. Ale przecież mogą liczyć na pomoc Rosjan. Tak się im przynajmniej wydaje. Nie mają pojęcia, że sojusznicy już ich mają na celowniku.
Gdy B-17 jest nad Mosiną, padają strzały. Uszkodzona maszyna nie ma szans. Załoga wyskakuje. Siedmiu lotników uchodzi z życiem. Marino i Sunberg giną. Prawdopodobnie od kul pilotów radzieckich myśliwców. Druga hipoteza mówi, że pozostają na pokładzie spadającego bombowca. Maszyna rozbija się niedaleko Ściechowa.
- Armia USA szuka swoich żołnierzy tak długo, jak tylko tli się nadzieja na odnalezienie ich szczątków i sprowadzenie do ojczyzny - podkreślała w 2012 roku Christine Cohn, historyk z Departamentu Obrony USA. Amerykanie przyjechali właśnie na ziemię lubuską z misją odnalezienia ciał żołnierzy amerykańskich poległych w czasie II wojny światowej. Na liście poszukiwanych jest dwóch lotników - Leonard Marino i John Sunberg.
Gdy tylko na łamach "Gazety Lubuskiej" ukazuje się informacja o amerykańskiej delegacji, z dziennikarzami kontaktuje się Marcin Frąckowiak. To gorzowianin, obecnie mieszkający w Anglii. Opowiada, jak w czasie wakacji w rodzinnych stronach przypadkiem natknął się na szczątki wraku samolotu z II wojny światowej. Zafascynowany tą historią, zaczął badać losy roztrzaskanej maszyny. Był to prawdopodobnie bombowiec B-17, którym lecieli Suberg i Marino. Ale gdzie są ich ciała? Czy spoczywają w zatopionym w bagnie wraku?
Wkrótce pojawia się następny ślad. Z dziennikarzami kontaktuje się Stanisław Myszkowski z Witnicy. Opowiada o relacji niemieckiej służącej, która twierdziła, że w Mosinie, niedaleko podupadającego teraz dworku, chowano ciała lotników. Historia zaczyna składać się w całość.
Wszystkie te informacje dziennikarze przekazują Amerykanom. Delegacja jedzie na miejsce, gdzie spadł bombowiec, i tam gdzie rzekomo zakopano ciała lotników. Ale ludzie zza oceanu nie mają na tyle czasu ani sprzętu, żeby dokładniej zbadać teren.
I wreszcie 10 marca 2014 roku pojawia się kolejny, bardzo interesujący sygnał.
- Ja widziałem ten samolot, widziałem, jak radzieckie jaki zestrzeliły bombowiec - opowiada zdumionym dziennikarzom "Gazety Lubuskiej" emerytowany żołnierz, pułkownik Alojzy Krzaczkowski z Brzegu Dolnego. O poszukiwaniach wraku i ciał lotników dowiedział się właśnie z gazety.
18 marca 1945 r. jego 17 Pułk Piechoty stacjonował w okolicach Kłodawy, na północ od Gorzowa.
- Widzieliśmy wyskakujących z uszkodzonej maszyny spadochroniarzy - opowiada Krzaczkowski. - Poderwano nas alarmem, bo na początku wszyscy sądzili, że to niemieccy spadochroniarze. Przecież do tej maszyny strzelali Rosjanie.
Pan Alojzy w wojsku był radiotelegrafistą, dobrze znał niemiecki. Dlatego gdy jedna grupa zbierała spadochroniarzy z okolicznych pól, on jechał im na spotkanie jako tłumacz.
- Zacząłem rozmawiać z jednym z nich po niemiecku. Uśmiechał się i pokazywał, że nic nie rozumie. Pokazał też zawieszoną na szyi tabliczkę, tzw. nieśmiertelnik. Wytłumaczył, że jest Amerykaninem - wspomina pan Alojzy.
I dodaje, że lotnicy byli ubrani w brązowe, skórzane kombinezony podbite kożuchem. Mieli przy sobie pistolety, ale ich nie wyciągali.
- Tak jak napisaliście, było ich siedmiu - przytakuje weteran. - Do dzisiaj mam ich obraz, jak odjeżdżali na samochodzie.
Amerykańscy lotnicy wspominali wtedy, że załoga uszkodzonego bombowca chciała wylądować na polowym lotnisku radzieckim niedaleko Gorzowa. Ale kiedy ostrzelana przez Rosjan maszyna stanęła w płomieniach, pilot skierował ją w inne miejsce, żeby nie spadła na lotnisko.
Mija 69 lat, a historia wciąż nie ma swojego końca. Gdzie spoczywają Marino i Sunberg? Czy spanikowani, obawiający się skandalu Rosjanie zawinęli ich ciała w spadochrony i wrzucili do tonącego w bagnie wraku B-17? Czy lotnicy do końca byli na pokładzie maszyny? A może rację ma służąca z niemieckiego majątku w Mosinie, która przed laty wskazała miejsce pochówku lotników?
Nad wyjaśnieniem tajemnicy wytrwale pracują dwaj miłośnicy historii, Dariusz Jaworski i Sławomir Kunitz. Gromadzą materiały na temat katastrofy, docierają do zeznań ocalałych członków załogi B-17, sporządzają mapy, zdobywają konieczne zgody. Wreszcie Sławomir Kunitz kontaktuje się z Adamem Sikorskim prowadzącym program "Było nie minęło". Jego ekipa ma sprzęt pozwalający zajrzeć w głąb ziemi bez choćby jednego ruchu szpadlem.
Wkrótce Sikorski przyjeżdża z ekipą do Mosiny, gdzie rzekomo spoczywają szczątki lotników. W poszukiwaniach pomagają członkowie Jednostki Strzeleckiej 4044 z Witnicy, angażują się miejscowi samorządowcy.
Efekty są obiecujące. Georadar wskazuje trzy punkty, gdzie pod ziemią mogą być szczątki lotników. Dwa z nich są w miejscu, o którym tuż przed zakończeniem wojny mówiła służąca niemieckiego majątku.
Teraz czas na formalności. Poszukiwacze muszą załatwić konieczne zgody, żeby rozkopać oznaczony teren. Rozwój sprawy śledzą Amerykanie z Departamentu Obrony. Zapewne to oni zajmą się zabezpieczeniem szczątków, jeśli uda się je odnaleźć.
A co z wrakiem samolotu, który miał zatonąć w bagnie niedaleko Ściechowa? Specjalistyczny sprzęt wskazuje, że kilka metrów pod grząskim terenem znajdują się duże metalowe części. Na ziemi gołym okiem dostrzec można części poszycia i gumowe fragmenty opon. Ale do wykopania wraku potrzeba dużych pieniędzy i ciężkiego sprzętu. No i oczywiście załatwienia całej masy formalności.
JAKUB PIKULIK, Gazeta Lubuska