Współczesna rekonstrukcja Łosia w skali 1:1. To wprawdzie model, ale wygląda okazale, jakby można było do niego wsiąść i polecieć.
(fot. Archiwum)
Model w skali 1 do 1 zbudowany w Mielcu wywołał ogromne zainteresowanie. Do naszych czasów nie zachował się bowiem żaden samolot Łoś z ponad 120 wyprodukowanych przed wojną. Dlatego tysiące osób chciało sobie zrobić zdjęcia z maszyną, dotknąć jej czy zwyczajnie podziwiać zgrabną sylwetkę. Co ciekawe, podobny podziw wzbudzały te samoloty przed wojną i to nie tylko w Polsce.
- Nasz model łosia to pomnik ku czci polskich pilotów, konstruktorów, mechaników, a także hołd wobec twórców Centralnego Okręgu Przemysłowego. Jesteśmy to tym wszystkim ludziom winni - przekonuje Janusz Zakręcki, prezes Polskich Zakładów Lotniczych Mielec.
Współczesna rekonstrukcja Łosia w skali 1:1. To wprawdzie model, ale wygląda okazale, jakby można było do niego wsiąść i polecieć.
Łoś - pierwszy polski samolot seryjny wyposażony w chowane podwozie - był w chwili wybuchu II wojny światowej jednym z najnowocześniejszych przedwojennych bombowców na świecie. Miał 13 m długości, 5 m wysokości od podstawy do antenki, a rozpiętość jego skrzydeł wynosiła 18 metrów.
Bombowiec osiągał prędkość ponad 400 kilometrów na godzinę (ówczesne polskie myśliwce, które z założenia powinny być szybsze od bombowców, były od łosia dużo wolniejsze), a jego zasięg z pełnym ładunkiem bomb to 1,5 tysiąca kilometrów, a z mniejszym ładunkiem i dodatkowym zbiornikiem paliwa było to już 2,6 tys.
Załoga liczyła cztery osoby. Gdy na rok przed wybuchem wojny samolot pokazano na Międzynarodowym Salonie Lotniczym w Paryżu, wzbudził wielkie zainteresowanie. Potem przyszła II wojna światowa i wszystkie łosie zostały zniszczone lub zezłomowane. Jeszcze kilka lat temu mało kto wierzył w odtworzenie słynnego samolotu. Aż trudno uwierzyć, ale do naszych czasów nie zachował się żaden projekt konstrukcyjny i ani jeden egzemplarz bombowca.
Wiele Łosi wpadło w ręce Rosjan i Niemców (na zdjęciu). Do dziś nie zachował się żaden ze 120 wyprodukowanych przed wojną egzemplarzy.
(fot. NTO/Andrzej Glass)
Musiały wystarczyć liczne fotografie, które obok planów modelarskich, wykonanych wprawdzie w innej skali, były głównym źródłem rekonstrukcji modelu. Prace przy budowie modelu sfinansowały Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu, a kierowała nimi dwójka konstruktorów i pasjonatów - Kazimierz Nowakowski i Jakub Skrzypek. Rekonstrukcja samolotu zajęła prawie 5 tysięcy godzin, a zaangażowała w różnym stopniu prawie 70 osób.
- Budowa łosia pochłonęła około 3,5 tony aluminium i około 400 kilogramów stali. Wiele części bombowca trzeba było zrobić ręcznie - przyznaje Michał Tabisz, rzecznik PZL Mielec i dodaje, że samo projektowanie zajęło konstruktorom ponad pół roku, a od pierwszego szkicu do ostatniej kropli farby na poszyciu samolotu minęły dwa lata.
Jeszcze więcej, bo ponad 73 lata, minęło od ostatniego lotu łosia na Opolszczyzną. Wbrew często powtarzanym tezom, w 1939 roku polskiego lotnictwa nie zniszczono na ziemi w pierwszych dniach wojny. Nasi lotnicy stawili opór kilkakrotnie silniejszej i nowocześniejszej Luftwaffe, a tam, gdzie tylko było to możliwe, próbowali oddawać ciosy. Opolszczyzna - skąd wojska niemieckie wymaszerowały na Polskę - stała się w pierwszych dniach września celem polskich nalotów i lotów rozpoznawczych. Choć dla Niemców - biorąc ich przewagę w powietrzu i na ziemi - polskie działania były incydentami, to polskim lotnikom dawały nadzieję na zwycięstwo.
Pierwszy Łoś pojawił się nad Opolszczyzną 2 września po południu. Pilotowany przez plutonowego Romana Bonkowskiego samolot otrzymał za zadanie rozpoznać m.in. okolice Kreuzberg i Rosenberg (obecnie Kluczbork i Olesno), a potem zbombardować kolumnę wojsk pod Wieluniem. Samolot, który dosyć spokojnie przeleciał nad terenem Polski, nad Kluczborkiem "powitała" silna obrona przeciwlotnicza.
Osiem bomb szybko poszybowało na teren stacji kolejowej i sąsiadujące z nią budynki. Lotnicy nie byli w stanie ocenić efektów nalotu, bo szybko weszli w chmury i zaczęli lecieć w stronę Olesna, a potem Wrocławia. Stamtąd znów wracają w okolice Kluczborka i dalej do Wielunia, gdzie ostatnie bomby zostają zrzucone na niemiecką kolumnę. Tylko jedna ląduje w celu.
Tego samego dnia nad Opolszczyzną pojawił się także Łoś dowodzony przez Franciszka Kupidłowskiego, który też miał za zadanie rozpoznać ruchy wojsk niemieckich i zlokalizować cele dla większej grupy bombowców. Postanowiono bowiem, że łosie będą atakować kolumny pancerne, do czego nie były jednak przystosowane. Porucznik Kupidłowski również doleciał aż nad Wrocław, a wracając - zbombardował niemieckie transporty wojskowe na stacji Vossowska (dziś stacja Fosowskie).
W sumie nad Opolszczyzną pojawiły się tego dnia cztery łosie. Niemieckim samolotom nie udało się ich przechwycić i wszystkie polskie maszyny, choć mocno ostrzelane, wróciły na macierzyste lotniska. Potem łosie nad Opolszczyzną, czyli ówczesnymi Niemcami, już nie latały.
PZL-37 Łoś podczas lotu w trakcie wojny obronnej 1939 roku
(fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, 1-W-1552-10)
Ale polska propaganda widziała łosia nawet nad Berlinem. Rajdy nowoczesnych i przed wojną często pokazywanych bombowców stały się jednym z ulubionych tematów polskich dzienników. Te częste (według krakowskiego "Kuriera Codziennego" codzienne) naloty nie wiązały się z żadnymi stratami własnymi, mimo iż zdarzało się, że "lotnicy nasi, aby bomby ich były skuteczne, bombardowali w świetle zapalonych przez siebie reflektorów". "Samoloty nasze wróciły cało do swych baz, jeden tylko kapral został ranny w nogę" - tak wyglądała wówczas typowa informacja o stratach. Niemcy - jak zwykle zaskoczeni polskim nalotem - mieli strzelać niecelnie.
Poza stolicą III Rzeszy lotnictwo polskie "bombardowało Gdańsk i zniszczyło zupełnie niemiecką bazę lotniczą pod Poznaniem" ("Dziennik Polski" z 17 IX 1939), bombardowało Frankfurt i unicestwiło lotnisko wrocławskie. Powołane 5 września Ministerstwo Informacji i Propagandy, na czele z wojewodą śląskim Michałem Grażyńskim, nie próżnowało.
Polacy wierzyli wojennej propagandzie i to nawet ci, którzy powinni mieć informacje z pierwszej ręki. Jan Szembek, wiceminister spraw zagranicznych, najbliższy współpracownik Józefa Becka, zanotował pod datą 4 września: "W ministerstwie zastałem szereg wiadomości: o bombardowaniu rynku krakowskiego, o rajdzie 60 polskich samolotów na Berlin, które wszystkie wróciły, o zbombardowaniu Kilonii i zatopieniu "Gneisenau" (niemiecki pancernik, który w rzeczywistości zatopili sami Niemcy w 1945 roku)".
Trudno się więc dziwić, że Polacy wierzyli w pięknie wyglądające łosie, które w rzeczywistości nie mogły w żaden sposób uratować Polski od klęski. Mniej więcej w tym samym czasie - gdy wiceminister Szembek zapisywał swoje słowa - nad Opolszczyzną latały karasie, inne polskie samoloty, których zadaniem było rozpoznanie i atakowanie kolumn w rejonie Olesna i Częstochowy. Jeden z tych lekkich bombowców zestrzelono pomiędzy Wojciechowem a Starym Olesnem.
Trzyosobowa załoga zginęła, a pochowano ją na cmentarzu komunalnym w Oleśnie. Na płycie pamiątkowej można przeczytać, że upamiętnia "Lotników 22. Eskadry Bombowej 2. Pułku Lotniczego: podporucznika pilota Józefa Jelenia, podporucznika obserwatora Władysława Żupnika i kaprala strzelca Stanisława Kapturkiewicza.
Prezentacja odtworzonego Łosia na lotnisku w Mielcu.
(fot. Tomasz Leyko)
Po klęsce Polski ocalałe łosie przeleciały na teren Rumunii, gdzie używano ich bojowo aż do 1944 roku. Część maszyn trafiła też w ręce armii radzieckiej i niemieckiej, a potem na testy do ośrodków doświadczalnych.
Tuż po 1939 roku pojawiło się wiele krytycznych głosów odnośnie tego, w jaki sposób PZL-37 zostały użyte. Nie były bowiem zaprojektowane z myślą o bombardowaniu kolumn pancernych, ale miast i tras komunikacyjnych na zapleczu. Co więcej - łosie miały zawsze działać w dużej grupie, powinny być też osłaniane przez myśliwce. Wysyłanie bombowców bez tej osłony - biorąc pod uwagę ogromną przewagę Niemców w powietrzu - przypominało często samobójstwo.
Tym bardziej, że polskim samolotom brakowało opancerzenia, nie miały też samouszczelniających się zbiorników paliwa, a uzbrojenie służące do walki z myśliwcami było niewystarczające. Tyle że o tych faktach dziś już mało kto pamięta, jak i o tym, że produkcję łosia tuż przed wybuchem wojny uznano za ekstrawagancję.
Polsce bardziej przydałyby się bowiem nowoczesne myśliwce. Mimo to Łoś stał się legendą podsycaną także tym, że w 1939 roku był faktycznie jedynym nowoczesnym samolotem wojskowym, jakim dysponowaliśmy i który - co nie mniej ważne - sami wyprodukowaliśmy. W Europie własny przemysł lotniczy miało wówczas niewiele państw.
ARTUR JANOWSKI, Nowa Trybuna Opolska