Prób zgładzenia jednego z największych zbrodniarzy XX wieku było jednak znacznie więcej. Przywódca nazistów kilkadziesiąt razy ocierał się o śmierć.
Być może najbliżej był jej w tzw. Wilczym Szańcu w Gierłoży obok Kętrzyna. Zwiedzający pozostałości jednej z kwater Adolfa Hitlera często zadają pytanie,
jak zamachowcy mogli wtargnąć do tej betonowej twierdzy.
Mogło się to udać tylko komuś zaufanemu, kto miał bezpośredni dostęp do wodza. Taką osobą był w 1944 roku pułkownik Claus von Stauffenberg, szef sztabu, dowódca wojsk pomocniczych, a jednocześnie jeden ze spiskowców.
Grupa wysokich rangą wojskowych i działaczy zamierzała najpierw zabić Hitlera, następnie przejąć władzę w Niemczech, a na koniec próbowali zawrzeć pokój z aliantami, którzy w czerwcu 1944 r. wylądowali we Francji.
Walkiria nie wypaliła
Plan miał szansę powodzenia, ale Hitler musiał zginąć od wybuchu bomby, jaką von Stauffenberg wniósł na salę obrad. Tymczasem, choć ładunek przyniesiony w teczce eksplodował, a wybuch zabił cztery osoby, to wódz Trzeciej Rzeszy ocalał.
Co więcej, już kilka godzin po zamachu był w stanie powitać Benito Mussoliniego, przywódcę faszystowskich Włoch, który przyjechał odwiedzić go w Wilczym Szańcu.
Eksperci i historycy są dziś zgodni, że gdyby do eksplozji jedno-kilogramowej bomby doszło w zamkniętym bunkrze, a nie w baraku sztabowym, to żadna z obecnych na naradzie 24 osób by nie przeżyła. Los ewidentnie sprzyjał Hitlerowi, który szybko przystąpił do tłumienia puczu.
Choć zamachowcy próbowali wcielić w życie swój plan "Walkiria", polegający na przejęciu władzy w kraju przez Wehrmacht, to już w nocy w dniu zamachu sytuacja w Berlinie była opanowana.
Spiskowcy, z których wielu w ostatniej chwili stanęło jednak po stronie Hitlera, poddali się oddziałom wiernym fuhrerowi.
- Wyszedłem z zamachu całkowicie bez szwanku, z wyjątkiem drobnych zadrapań, siniaków i oparzeń - mówił wódz nazistów w przemówieniu radiowym, które wyemitowano w dzień po zamachu. - Przyjmuję to jako potwierdzenie mojego zadania, zleconego przez Opatrzność, by dalej realizować cel życiowy. Grupa ludzi, którą ci uzurpatorzy reprezentują, nie ma nic wspólnego z niemieckim Wehrmachtem i niemiecką armią.
Tym razem rozliczymy nasze krzywdy w stylu narodowych socjalistów!
Ten styl oznaczał pokazowe procesy i wyroki śmierci wydane jeszcze przed pierwszą rozprawą. Na śmierć skazywano nawet ludzi, którzy tylko w pośredni sposób byli związani ze spiskowcami.
Jedną z takich osób był Michael Graf von Matuschka, wieloletni starosta opolski. Skazano go na śmierć i konfiskatę całego majątku 14 września 1944 r. Arystokratę powieszono w berlińskim więzieniu Plötzensee wkrótce po ogłoszeniu wyroku. W ten sam sposób zgładzono tam blisko 100 osób podejrzanych o udział w zamachu na Hitlera.
Niemcy potrzebują bohatera
W pierwszych latach swojej kariery
Hitler lekceważył potrzebę posiadania silnej ochrony, a także opancerzonego samochodu. Dopiero w listopadzie 1939 roku, po kolejnym zamachu, zgodził się jeździć specjalnym mercedesem.
Erich Kempka - osobisty kierowca fuhrera - pisze we wspomnieniach, że pojazd miał szyby wykonane z wielowarstwowego szkła o grubości 45 mm, a do budowy bocznego pancerza posłużyła specjalnie hartowana stal o grubości 4 mm.
Opancerzona była też podłoga, a limuzyna została zabezpieczona przed wszystkimi rodzajami broni ręcznej, a także przed małymi ładunkami wybuchowymi. Co ciekawe, fuhrerowi tak spodobał się ten pojazd, że takie same sprezentował wodzom sojuszniczych państw. Takie mercedesy trafiły do Norwegii i Finlandii.
Rozstrzelanego już w nocy z 20 na 21 lipca Clausa von Stauffenberga przez wiele lat traktowano w Niemczech z dużą rezerwą. Nie brakowało opinii, że był zwyczajnym zdrajcą i okrył hańbą mundur żołnierza.
Dziś te oceny są inne, bo Niemcy potrzebują bohatera, który - choć przez lata popierał ideologię nazistowską - to jednak pod koniec wojny odważył się zgładzić Adolfa Hitlera"
Obecnie budynek, w którym zbierali się spiskowcy, stoi przy ulicy Stauffenbergstrasse, z kolei na dziedzińcu, gdzie rozstrzelano zamachowców, przysięgę składają oficerowie niemieckiej Bundeswehry. Legendę von Stauffenberga utrwalił też świetny amerykański film "Walkiria", gdzie w rolę pułkownika wcielił się Tom Cruise.
To wszystko powoduje, że coraz mniej osób pamięta, że wodza Trzeciej Rzeszy próbowano zgładzić kilkadziesiąt razy, a pierwsze próby podejmowano jeszcze zanim wybuchła II wojna światowa. W samych Niemczech, które dały władzę partii nazistowskiej, istniała przez lata silna opozycja, a wielu ludzi przeczuwało, że Hitler doprowadzi ich kraj do zguby.
Już w 1932 roku w trakcie kampanii wyborczej, jaką prowadził przywódca nazistów, niedaleko Monachium anonimowi napastnicy ostrzelali przedział pociągu, którym podróżował z Josephem Goebbelsem. Hitler nie został nawet draśnięty, podobnie jak w czasie zamachów w Stralsundzie czy w Norymberdze, gdzie ostrzelano samochód, którym jechał jako pasażer.
W 1933 r. - już po dojściu nazistów do władzy - odnotowano próby trzech kolejnych zamachów. Np. komunista Beppo Römer dostał się do gmachu Kancelarii Rzeszy, ale tam zatrzymało go SS.
Różne były motywy, jakimi kierowali się zamachowcy. Szwajcarski student teologii Maurice Bavaud widział w Hitlerze antychrysta. W listopadzie 1938 r. Bavaud miał zabić Hitlera podczas marszu nazistów w Monachium, dla upamiętnienia nieudanego puczu monachijskiego z 1923 roku. Udając dziennikarza, uzyskał wstęp na trybunę przy trasie przemarszu i w dniu parady stanął w pierwszym rzędzie publiczności. Miał przy sobie pistolet, ale ze względu na dużą odległość od Hitlera nie zdecydował się na strzał.
Wpadł w banalny sposób, bo zatrzymano go potem za jazdę bez biletu. Znaleziono przy nim broń, a podczas śledztwa wydobyto wszystkie szczegóły akcji. Bevaud - podobnie jak wielu innych zamachowców - swój żywot zakończył w obozie koncentracyjnym.
Jednym z nich był Johann Georg Elser. Skonstruowana przez niego bomba zniszczyła 8 listopada 1939 roku monachijską Piwnicę Mieszczańską, w której co roku przemawiał Adolf Hitler, aby uczcić towarzyszy poległych w puczu monachijskim.
W wyniku wybuchu zginęło 8 osób, a 60 zostało rannych, ale przywódca Trzeciej Rzeszy znów uciekł śmierci spod kosy, bo nieoczekiwanie dla wszystkich skrócił przemówienie o pół godziny.
Zamachowca szybko złapano i oskarżono o współpracę z Anglikami. Twardych dowodów na to nigdy jednak nie znaleziono. A Elser - z zawodu stolarz, a z przekonania antynazista i komunista - do końca swoich dni przekonywał, że działał sam.
Bomba w kształcie koniaku
Sam nie działał na pewno pułkownik Hening von Tresckow, który wspólnie z grupą innych oficerów Wehrmachtu usiłował zgładzić Hitlera w 1943 roku.
Jak opisuje Guido Knopp w książce "Zabić Hitlera", niemieckie klęski pod Moskwą i Stalingradem uzmysłowiły wielu oficerom, że pokonanie ZSRR jest nierealne. Co więcej, oficerowie ci uważali, że to wyłącznie Hitler i naziści plamią honor niemieckiej armii.
Długo szukano sposobu na uśmiercenie dyktatora. Zdecydowano się na nietypowe, ale bezpieczne dla spiskowców rozwiązanie. Skonstruowano bombę, która miała być podłożona do samolotu, którym Hitler przyleciał na front wschodni. Zamach miał wyglądać jak wypadek, a bombę z zapalnikiem ukryto w paczce przypominającej pakunek z butelkami koniaku. Wybuch jednak nie nastąpił.
Zamachowcy nie przewidzieli, że przedział bagażowy samolotu nie był uszczelniony ani ogrzewany. Dlatego detonator zawiódł w niskiej temperaturze.
Porażka nie zniechęciła von Tresckowa. Już tydzień później spiskowcy usiłowali zabić wodza na wystawie zdobycznej broni radzieckiej w Berlinie, a przy okazji zginąć mieli również Herman Göring i Joseph Goebbels.
Pułkownik Rudolf-Christoph von Gersdorff był w grupie spiskowców, a jednocześnie organizował wystawę i odpowiadał za oprowadzanie gości. Choć zdecydował się na zamach i śmierć samobójczą, to jednak po uruchomieniu przez niego zapalnika, Hitler wraz ze świtą niespodziewanie opuścił budynek. Von Gersdorff w ostatniej chwili rozbroił bombę, którą ukrywał w płaszczu.
Anglicy i Polacy też próbowali
Zgładzenie jednego z największych zbrodniarzy świata rozważali również Brytyjczycy. Słynna operacja Foxley zakładała zabicie Hitlera w jego górskiej rezydencji Berghof. Wódz czuł się tam bezpiecznie, liczono na mniejsze problemy z ochroną. Rozważano na poważnie kilka wariantów akcji i jak ujawniono dopiero kilkanaście lat temu, planowano użycie np. śmiertelnego wąglika.
Ostatecznie Brytyjczycy zrezygnowali z zabójstwa Hitlera, bo uznali, że bardziej korzystne jest dla nich... utrzymanie go przy życiu. W ostatnich latach wojny wódz podejmował często fatalne decyzje, a po jego śmierci niemieccy generałowie znów mogli zyskać na znaczeniu. Wprawdzie od 1942 roku - gdy Niemcy ponieśli klęskę pod Stalingradem - wojna była dla nich przegrana, ale trwałaby dłużej, gdyby głównodowodzącym wojsk nie był Adolf Hitler.
Własną kartę w historii zamachów na fuhrera mają Polacy. Do jednego z zamachów mogło dojść już 5 października 1939 roku w Warszawie. Na trasie triumfalnego przejazdu wodza Trzeciej Rzeszy członkowie Służby Zwycięstwu Polski podłożyli kilkaset kilogramów materiałów wybuchowych. Hitler przemknął tuż obok, ale do wybuchu nie doszło, bo saper nadaremnie czekał na sygnał.
Brytyjski historyk Roger Moorhouse, autor książki "Polowanie na Hitlera", uważa, że usunięcie Hitlera w tym czasie miałoby decydujący wpływ na wojnę, bo fuhrer był główną siłą napędową konfliktu. Po jego śmierci władzę mógłby przejąć np. silny wówczas Hermann Góring, który znany był z tego, że podejmował rozważne decyzje i słuchał generałów. Tak naprawdę nie dowiemy się już jednak nigdy, czy rzeczywiście zabójstwo człowieka, który wydawał wyroki śmierci na miliony ludzi, mogło zmienić bieg historii.
Hitler dotrwał niemal do końca wojny w okrążonym przez Rosjan Berlinie. Wiele wskazuje na to, że zastrzelił się 30 kwietnia 1945 roku, a potem jego ciało spalono.
Artur Janowski
NOWA TRYBUNA OPOLSKA