- Jako stary kibic mam przed oczami taki obraz z mistrzostw świata w Argentynie w 1978 roku: z boiska schodzi - wściekły - najlepszy polski piłkarz tamtych czasów Włodzimierz Lubański, a jego miejsce zajmuje obejmowany przez trenera nastolatek Andrzej Iwan. Ile jest prawdy w tym, że Jacek Gmoch bał się, że w przypadku sukcesu Lubański go "zasłoni", i nie dawał mu pograć?
- Bardzo to przeżywałem, bo Włodek był moim idolem. A Gmoch bardzo chciał się uwolnić od aureoli nie tylko Lubańskiego, ale i Górskiego. Był lekkim megalomanem. Na pierwsze zgrupowania w ogóle nie powoływał Tomaszewskiego ani Laty. Jakby się chciał uwolnić od wspomnień o Górskim.
Na początku Gmoch mi imponował. Nagrywał na dyktafon, jakie piłkarze mają potrzeby i organizacyjnie naprawdę był mocny, bo miał poparcie w partii. Tak silne, że podczas spotkania z dziennikarzami już na mundialu straszył: "Macie pisać i mówić dobrze, bo pamiętajcie, stąd codziennie odlatują samoloty do Polski. Zwłaszcza ty, Ciszewski, pamiętaj". Więc na mistrzostwach już patrzyłem na niego inaczej.
- Co pana najbardziej zraziło?
- Nie panował nad tą drużyną. Grali zawodnicy słabsi kosztem silniejszych. Bogdan Masztaler miał miejsce w obronie, bo był po studiach i Gmoch uważał, że inteligentny gracz lepiej wykona zadania na boisku. Na boku grał Heniek Maculewicz, który w ogóle nie pasował do tej pozycji.
Z Argentyną trener na środku obrony wystawił Kasperczaka za Gorgonia. Tłumaczył, że Argentyńczycy grają dołem i masywny Gorgoń się nie sprawdzi. Tylko że pierwszego gola Kempes strzelił nam głową. Włodek rzeczywiście dużo siedział na ławce. I tak znosił to dzielnie. A Gmoch był bardzo zmienny. Dziś mówił: Iwan i Kusto zagrają jutro w pierwszym składzie. Na drugi dzień okazywało się, że obu nas nie ma w meczowej jedenastce.
- To prawda, że Tomaszewski pobił się wtedy z trenerem?
- Nie, to legenda. Choć oczywiście na pewno był niezadowolony i mówił o tym głośno. A Gmoch i jego posadził na ławce, stawiając do bramki Kuklę ze Stali Mielec. Po przegranej z Brazylią trener sam tłukł w szatni głową w metalowe szafki. Nikt go bić nie musiał. Miał świadomość, że ta drużyna naprawdę była zdolna zdobyć lepszy wynik, nawet mistrzostwo świata. Wtedy było mi go nawet żal.
- W czasach pana gry w polskiej lidze korupcja była wszechobecna...
- Do tego stopnia, że nie mam pewności, czy którekolwiek mistrzostwo Polski zdobyte z Górnikiem zostało wygrane sportowo. Chyba nie. Co gorsza, robili to wszyscy. Skala była przerażająca. Czasy były takie, że pieniądze były niczyje.
Z kopalni do Górnika przywożono pieniądze walizkami - jedna dla zarządu, druga dla piłkarzy. Przy kręceniu lodów korupcyjnych działacze też mogli zarobić i zarabiali. Przecież żaden sędzia ani zawodnik nie kwitował, ile dostał. Pole do nadużyć było kolosalne.
- W swojej książce pisze pan, że dzięki pieniądzom z kopalni zarabiał pan w miesiąc tyle, co przeciętny Polak przez rok. Skoro tak, dlaczego dawaliście się korumpować?
- Bo człowiek nigdy nie ma dosyć. A oferowane pieniądze były naprawdę duże. Pamiętam, graliśmy ze Stalą Mielec już prawie zdegradowaną, ale z iluzorycznymi szansami na zostanie w lidze. Przyjechał pan Rudek Bugdoł z Ruchu Chorzów - pracuje w PZPN do dziś - i bardzo mu zależało, żebyśmy tę Stal ograli.
Pieniądze dostaliśmy takie, że w powrotnej drodze w Dębicy wykupiliśmy cały Pewex. Stal i tak by z nami przegrała. A skoro można było przy okazji zarobić, nikt z kasy nie rezygnował. Nawet "Fryzjer" niewiele na temat tych mechanizmów ujawnił.
Ja sam w czasie gry w Górniku dostałem "na papierze" chyba z osiem talonów na samochody. Każdy wart kilkaset tysięcy ówczesnych złotych. Te pieniądze szły dla piłkarzy drużyny przeciwnej albo na sędziów. W Wiśle o tyle zjawisko było mniejsze, że milicja to nie była kopalnia. Tam aż takich pieniędzy nie było.
- Nie miał pan poczucia, że takie granie w piłkę nie ma sensu?
- Zwłaszcza dzisiaj się nad tym zastanawiam. Przecież mieliśmy naprawdę silną drużynę, więc bez korupcji byliśmy pewnie w stanie wywalczyć mistrzostwo Polski. A przecież w klubie było trzech kierowników: jeden od sędziów, drugi od piłkarzy, trzeci od jeszcze kogoś. Wszyscy wiedzieli, na jakiej stacji sędziowie tankują. To była ośmiornica.
- Wróćmy do kadry. Jaki wpływ na styl gry reprezentacji miały tzw. grupy pokerowe?
- Jak się w poprzedni wieczór przegrało do kogoś w karty pół miliona złotych, to nie wiem, czy zawsze chciało mu się potem podać piłkę. Zresztą i w klubach karty były wszechobecne. Jako młody piłkarz mogłem tylko marzyć, żeby mnie dopuszczono do tego grona.
Owszem, grałem w samolocie z Włodkiem Lubańskim w czasie lotu do Argentyny, ale to akurat było nieszkodliwe. Natomiast na mundialu w Hiszpanii usiadłem do pokera z Józkiem Młynarczykiem. Przegrywał i cały czas chciał się odegrać. Przez trzy dni nie wychodziliśmy w ogóle z pokoju.
- Przecież na tym turnieju Polska grała dobrze i Młynarczyk także.
- W pewnym momencie "Młynarz" powiedział, że w ogóle nie będzie grał. Piechniczek przychodził i na przemian go błagał i wyrzucał z pokoju. Poczułem się ważny, bo ode mnie zależały losy reprezentacji na mistrzostwach świata. Oddałem Józkowi przegrane przez niego pieniądze. Sobie zostawiłem tylko symbolicznie kilkaset dolarów. Chciałem, żeby bronił. A on, jak przegrywał w karty, szukał zapomnienia w alkoholu. Było mi go żal. To był mój serdeczny kumpel.
- Teraz on ma do pana żal, że ujawnił pan to wszystko w swojej książce?
- Miał trochę pretensji. Martwił się, co będzie, jak jego wnuki to przeczytają. Ale niektórzy bardziej się obrazili.
- Najbardziej podobno Orest Lenczyk. Dlaczego, skoro o jego trenerskim warsztacie pisze pan raczej dobrze?
- Wspomniałem, że namawiał moją przyszłą żonę - miałem wtedy 18 lat - do usunięcia ciąży. Panowała wtedy taka teoria, że jak piłkarz się ożeni, to ma pół roku stracone: za dużo jedzenia, za dużo seksu itd. W przerwie między rundami Lenczyk dał się wypuścić działaczom i zaproponował jej, żeby usunęła dziecko. Przekonywał, że na ślub mamy jeszcze czas. Graliśmy wtedy o mistrzostwo Polski.
- Ma pan do niego o to pretensje?
- Mówiąc szczerze, wtedy za bardzo nie miałem mu tego za złe. Za komuny aborcja była legalna, więc i społeczne przyzwolenie było większe. Natomiast powiedziałem, że się na usunięcie ciąży nie zgadzam i to w ogóle nie wchodzi w grę. Mistrzostwo Polski na szczęście zdobyliśmy.
Kiedyś przy jakiejś domowej rozmowie powiedziałem córce: Gdybym posłuchał Lenczyka, toby cię nie było. Proszę sobie wyobrazić, po iluś latach ona, pracując dla jednej z krakowskich gazet, poszła zrobić wywiad z trenerem Lenczykiem, który właśnie przyjechał z drużyną Pogoni Szczecin.
Pierwsze pytanie: Co pan sądzi o aborcji? On się zorientował i mówi: Ty jesteś młoda Iwanówna. Kilka lat później - jak wróciłem z grania za granicą - mnie przeprosił. Przyznał, że dobrze zrobiłem, nie słuchając go. Ale teraz rzeczywiście się obraził i nawet mojego nazwiska nie wymienia.
- Kilka razy pisze pan w książce, że prosił znajomego lekarza, by - mimo że był pan zdrowy - włożył panu nogę w gips. Nie chciał pan jechać na kadrę za czasów Wojciecha Łazarka i Antoniego Piechniczka. Co było powodem?
- Łazarek bardzo mi odpowiadał jako człowiek, natomiast jako trener był śmiertelnie nudny. Chciałem uniknąć jego dwugodzinnych przedmeczowych odpraw. Zbliżałem się do wyjazdu za granicę. Szkoda mi było czasu.
- A Piechniczek? Przecież zdobył pan z nim medal mistrzostw świata.
- To prawda, tylko jakim kosztem? Drażnił mnie w kadrze jako człowiek. Był zamknięty w sobie, podejrzliwy, ciągle uważał, że Warszawa go podgryza. To robiło na mnie tym gorsze wrażenie, że w Krakowie, skąd do kadry trafiłem, był luz blues. Żeby była jasność. To jest świetny trener. Z Górnika Zabrze wspominam go zupełnie inaczej. Tam było wszystko poukładane, odniósł sukces. Na Śląsku był całkiem innym człowiekiem. W kadrze mi nie pasował.
- O jakim koszcie medalu pan mówił przed chwilą?
- W drugim meczu na mundialu złapałem kontuzję. Na prośbę trenera, żeby nie powiedzieć rozkaz, dostawałem zastrzyki w nogę. Lekarz mówił, że to witaminy. A podawał mi blokadę. Mięsień mi się targał, a ja o tym nie wiedziałem. W efekcie miałem już dziurę w nodze i o graniu nie było mowy.
Trener dalej nastawał, żebym wychodził na trening. To mi się nie podobało, bo to było barbarzyństwo. Inna rzecz, że parcie na niego było ogromne. Po meczu z Kamerunem mówiło się, że trener w trakcie turnieju straci stanowisko, a jego miejsce zajmie Edmund Zientara. Po wygraniu z Peru 5:1 temat upadł.
- W książce pisze pan jednoznacznie: grałem na mistrzostwach świata 1978 i 1982. Cztery lata później nie grałem, bo miałem złamaną nogę. A w 2002 widziałem w telewizji ledwo kilka minut meczu. W białym kitlu, w ośrodku psychiatrycznym. Jak się pan doprowadził do takiego stanu, że był pan blisko samobójstwa?
- Z połączenia alkoholu i hazardu to się samo napędzało. Jak przegrywałem w karty, zaczynałem pić. Kiedy piłem, ciągnęło mnie do hazardu. Pół biedy, jak graliśmy w karty w gronie znajomych. Bo wtedy pieniądze krążyły. Raz się wygrało, raz się przegrało. Ale odkąd powstały kasyna, już nie było przebacz.
Przegrywałem straszne sumy. I piłem. Od alkoholu byłem uzależniony już wtedy, gdy grałem w piłkę. A potem to się jeszcze nasiliło. Po zakończeniu kariery już żadnych hamulców nie było. Piłem na umór i grałem na umór. Przegrałem wszystko, co miałem.
- Kończył pan karierę piłkarską na Zachodzie - w niemieckim Bochum i w Grecji. Co to panu dało?
- Przede wszystkim zyskałem finansowo. Miałem w Niemczech bardzo wysoki kontrakt - 250 tys. marek rocznie. W mój transfer zaangażowała się firma, która produkowała obudowy górnicze. Oni zapłacili mi pod stołem. Żona, która zapowiedziała, że nie przeczyta mojej książki, do dziś nie wie, ile naprawdę zarabiałem i ile przepuszczałem na picie i granie.
Sportowo pomogłem mojej drużynie w wejściu do finału Pucharu Niemiec i przez chwilę miałem dobry okres. Chciała mnie nawet kupić Werona. Ale ja już schodziłem ze sceny. Miałem kłopoty ze zdrowiem. Wydolnościowo, przychodząc do Bundesligi, miałem wyniki siedem razy gorsze od najsłabszego Niemca.
W pierwszym roku trener mimo to na mnie stawiał. Jak przyszedł inny trener, nie miałem siły na pracę, jakiej oczekiwał. Ja się nigdy nie prowadziłem specjalnie dobrze. W dodatku miałem kłopoty z kręgosłupem. Więc na rowerze miałem bardzo dobre wyniki wydolnościowe, ale na bieżni nie było szans, żebym je powtórzył.
- Pana problemy zaczęły się chyba bardzo wcześnie. W książce pisze pan barwnie o karnym pobycie w wojsku. Kazano panu tłuc lód i czyścić kible szczoteczką do zębów...
- To była próba złamania mnie. Chodziło o to, żebym przeszedł z Wisły do Gwardii Warszawa. Ale pretekstu dostarczyłem sam. Miałem wtedy potężną aferę z milicjantami i kelnerkami po rozróbie najpierw w lokalu, potem na komendzie, w szpitalu itd.
- Rzeczywiście uderzył pan wtedy kelnerkę?
- To nieprawda. Jedna z nich mówiła, że wybiłem jej zęby. A ona ich nigdy nie miała. Natomiast nie ukrywam, że próbowałem rzucić kuflem. Na szczęście nie trafiłem. Z milicjantami miałem problemy naprawdę i dlatego nie przyjęli mnie do MO, choć grałem w gwardyjskiej Wiśle Kraków.
W efekcie tej zadymy byłem dwa tygodnie w wojskowym areszcie i tydzień w plutonie szkolnym. Ale tam dostałem cynk, że trener porozmawia z ministrem spraw wewnętrznych i mnie z tego wojska wyciągnie. I tak się stało.
- Podczas spotkania z czytelnikami mówił pan, że w walce z uzależnieniem pomogła mu bliskość rodziny - cały czas jest pan z tą samą żoną - i świadomość długów.
- Jak byłem młody, świeże pieniądze dopływały. Było wiadomo, że za trzy miesiące, a może za pół roku znów będę je miał. Zapłacą mi, bo nie odejdę z klubu, dostanę talon na samochód i sprzedam itd. A jak przestałem być piłkarzem, to się zawaliło.
Długi rosły. Papierów trenerskich, żebym mógł pracować za dobre pieniądze, nie miałem. Pracowałem tylko w klubach czwartoligowych i w niższych klasach wokół Krakowa. Ale to nie było moje powołanie. Pracowałem dla kilku agencji menedżerskich, a ostatecznie zostałem przy piłce jako komentator.
- Wiadomo, jak pan popadł w uzależnienie. A jak pan wyszedł?
- Problem w tym, że ja wcale nie wyszedłem. Czasami mam nawet dłuższe okresy abstynencji, ale potem znów wracam do nałogów. Jestem słabym człowiekiem. I szczególnie niepowodzenia, nawet drobne, powodują, że szukam zapomnienia.
- Próbował pan sobie pomóc choćby w klubie AA?
- Nie lubię tego. Byłem na siedmiotygodniowym odwyku, wiele razy rozmawiałem z psychologami. Na AA byłem tylko raz i wtedy wydawało mi się, że to nie jest szczere, jak ludzie opowiadali, jaki świat jest piękny, bo nie piją tydzień. To mnie zniechęciło. Choć są ludzie, którym to pomaga. Cóż, moja głowa nie jest mocna.
- Dlaczego pan napisał taką do bólu gorzką autobiografię?
- Nie jestem hipokrytą. Najpierw dla pieniędzy, bo byłem całkiem spłukany. Ale jeśli ktoś wyciągnie z niej coś dla siebie, będę się cieszył. Ja osiągnąłem jedno. Nauczyłem się o swoich problemach rozmawiać normalnie.
KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska