Jak Międzymorze zamieniało się w most w Zaleszczykach

Witold Głowacki
Międzymorze. Ten wielki, ale niemożliwy projekt Piłsudskiego powrócił jako karykatura już w drugiej połowie lat 30.

Najpierw był Józef Piłsudski. I wielka wizja federacji państw Europy Środkowej - a raczej regionu „Mórz ABC” - Adriatyckiego, Bałtyckiego i Czarnego. Federacja miała się rozciągać od Jugosławii po Finlandię, jej idea zakładała m.in. istnienie wolnej Ukrainy i Białorusi. Tak, tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości to była naprawdę wizjonerska koncepcja - i chyba najbardziej racjonalny sposób na istnienie dla wszystkich państw położonych między Niemcami (i Zachodem) a Związkiem Sowieckim.

Międzymorza nie udało się zbudować. Litwini i Ukraińcy obawiali się polskich zakusów na ich niepodległość, w przypadku Litwinów aneksja przez Polskę Wileńszczyzny była zresztą dość szybkim spełnieniem tych obaw. Zalążek wolnej Ukrainy przestał natomiast istnieć, jeszcze zanim Sowieci stanęli w 1920 r. pod Warszawą. Stosunki Polski z Czechosłowacją układały się o wiele gorzej, niż byśmy chcieli to pamiętać, Jugosławia zaś nie była szczególnie zainteresowana współpracą z Polską. Jedynym krajem regionu, który naprawdę wszedł w układ sojuszniczy z Rzeczpospolitą, była Rumunia - w 1921 r. podpisaliśmy umowę o wzajemnej pomocy w wypadku agresji sowieckiej, później co pięć lat zawieraliśmy traktaty o przymierzu.

Historia - zwłaszcza po 1939 i 1945 r. - dowiodła, że Piłsudski miał wyjątkowo ciekawą ofertę dla regionu, która naprawdę mogła zmienić losy naszej części świata. Wraz z końcem II wojny światowej wszystkie kraje, które według zamysłów Piłsudskiego mogły wejść w skład federacji Międzymorza, albo już nie istniały, albo znalazły się na dekady w strefie wpływów Związku Sowieckiego, co tylko potwierdza słuszność i odpowiednie wyskalowanie całej koncepcji. Niemniej już na początku lat 20. było jasne, że na powstanie Międzymorza nie ma co liczyć - takie, a nie inne były realia polityki międzynarodowej w regionie. Projekt trafił więc do szuflady i żył życiem głównie publicystycznym.

W drugiej połowie lat 30., już po śmierci Marszałka, jego wielka idea jednak powróciła - ale jako skarlała karykatura. Minister spraw zagranicznych Józef Beck praktycznie do wybuchu II wojny światowej uparcie lansował koncepcję tzw. Trzeciej Europy, złożonej z… Polski, Węgier i Rumunii. Dlaczego sojusz miał obejmować prócz Polski jedynie dwa kraje? Bo tylko one miały spośród polskich sąsiadów względnie przyjazne relacje z II RP.

Nie trzeba było być Einsteinem, by zrozumieć, że „Trzecia Europa” była fikcją już na poziomie samej nazwy. Militarny i gospodarczy potencjał wszystkich trzech objętych tą koncepcją państw nie był wystarczający do przeciwstawienia się ewentualnym zagrożeniom ani z zachodu, ani ze wschodu. Węgrzy wcale nie palili się do głębokiego sojuszu z Polską, a Rumuni (którzy zresztą czuli się zagrożeni tylko i wyłącznie przez Związek Sowiecki) woleli poprzestać na status quo. Ten projekt - w przeciwieństwie do Międzymorza Piłsudskiego - od początku nie miał ani rąk, ani nóg.

Polska dyplomacja żyła jednak mrzonką Becka o „Trzeciej Europie” aż do 1939 r. Owszem, po wrześniowej klęsce w wojnie z Niemcami i Sowietami nasza armia miała otwartą drogę do Rumunii przez Zaleszczyki, podobnie zresztą jak rząd i część najwyższych dowódców. Owszem, internowanie na Węgrzech też nie było szczególnie dokuczliwe. Ale właśnie na tym kończył się bilans wszystkich wymiernych korzyści z prób budowy zbyt słabego sojuszu, który i tak nie miał szans na powstanie. Tak, Międzymorze od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne naprawdę mogło być „Trzecią Europą”. Ale „Trzecia Europa” złożona z trzech niezbyt potężnych krajów nie miała prawa się udać.

Witold Głowacki,

I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia