Praca w esbecji to było swego czasu coś: szansa na życiowy sukces, a przynajmniej na życiowy start - tak to widzieli idealni kandydaci do służby. Służba Bezpieczeństwa powołana do zapewniania porządku publicznego, bezpieczeństwa wewnątrz kraju, zdobywania informacji i kreowania pozytywnych dla interesu państwa zdarzeń na zewnątrz w końcowej fazie swojego istnienia, w sierpniu 1989 r., zatrudniała 24,3 tys. funkcjonariuszy. Rzesza ludzi. Esbecy kontrolowali 90 tys. tajnych współpracowników, z czego łatwo obliczyć, że na jednego funkcjonariusza przypadało statystycznie 1564 obywateli, a TW, tajni współpracownicy, stanowili ni mniej, ni więcej, tylko 0,2 proc. ogółu obywateli.
Esbecję tworzyli kompetentni fachowcy, choć trafiali się tacy, co niewiele pracując, chcieli uzyskać jak najwięcej. Komunizm w ogóle takich ludzi promował. Tyle że w SB wewnętrzne systemy kontroli miały takie zjawiska eliminować. Ale nie były całkiem skuteczne. Jednak na tle komunistycznych instytucji bezpieka była jedną z tych, które działały najsprawniej. Do SB trafiały trzy kategorie ludzi. Pierwsza to tzw. dzieci resortu: członkowie rodzin bezpieczniaków i milicjantów.
W SB istniały całe dynastie. Była to liczna grupa, bardzo silnie się popierająca. Druga kategoria to ludzie, którzy przyszli na studia z prowincji i ukończyli kierunki niedające konkretnego zawodu czy szans zdobycia pracy, np. historię czy nauki polityczne. Czekała ich perspektywa powrotu. Niektórzy z nich ulegli, nawet wbrew sobie, pokusie, by zostać w dużym mieście i zrobić karierę w bezpiece. Byli w SB najsłabszym elementem, bo tkwiło w nich poczucie, że zrobili coś brzydkiego. Resort miał później z nimi różne problemy, np. niektórzy po kilku latach opuszczali służbę. Kolejna grupa to cwaniacy marzący o roli twardych facetów, playboyów, złotych młodzieńców.
Liczyli na lekkie, barwne życie. Że nie będą musieli przykładać się do pracy. Wbrew pozorom bezpieka na coś takiego im pozwalała. Z jednej strony, była żelazna dyscyplina, ale z drugiej - przyzwolenie na niekonwencjonalne zachowania, duża swoboda i kowbojskie szpanerstwo. Można było chodzić ze spluwą, szybko jeździć dobrym autem, nawet po dużym alkoholu.
Z przymrużeniem oka traktowano prywatne pijaństwo czy bójki i awantury w knajpach, bo przecież „chłopcy musieli gdzieś odreagować stres". Funkcjonariusze SB tworzyli zamkniętą resortową enklawę o bardzo silnej wewnętrznej solidarności. Wytworzyli własną obrzędowość, wspólne świętowanie awansów. Ale mieli też poczucie, że są elitą reżimu, której więcej wolno.
- Bawili się w swoich knajpach, odpoczywali w swoich ośrodkach wczasowych. Dobrze czuli się w resortowym towarzystwie - opowiadał Ryszard Terlecki, profesor w Instytucie Historii PAN, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej".
I tłumaczył, że w SB rządzili pragmatycy broniący władzy PZPR i wpływów resortu. W obronie tej władzy gotowi byli nawet zabijać. Dostawali więcej niż inne służby, ale mieli także inne, dodatkowe, nie zawsze legalne źródła dochodów, choćby z przestępczości czy z haraczy od waluciarzy.
Ale o tym przełożeni mielinie widzieć, przynajmniej teoretycznie. Funkcjonariusz SB doskonale wiedział, jak działać, żeby zasłużyć na uznanie szefów i miano „dobrego esbeka". Tylko najlepsi mieli szansę na awans i utrzymanie przyzwoitego statusu społecznego.
W „Instrukcjach pracy operacyjnej aparatu bezpieczeństwa (1945-1989)", pozycji opracowanej przez Tadeusza Ruzikowskiego, historyka Instytutu Pamięci Narodowej, mamy czarno na białym, krok po kroku, omówione zasady ich działania. To taki drogowskaz dla dobrego esbeka. Chociaż autor we wstępie zaznacza: „Instrukcja wyznaczała ramy postępowania pracowników SB w pracy operacyjnej. Od wspomnianych norm niekiedy jednak odstępowano. Powodem tego mogła być zarówno nieznajomość instrukcji wśród pracowników SB, jak i zwykłe wygodnictwo lub po prostu lenistwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że pracę resortu spraw wewnętrznych regulowały setki szczegółowych aktów różnej rangi. Formalnie pracownicy SB powinni byli znać ich treść w wymaganym dla danego pracownika zakresie, niezbędnym do wykonywania codziennych obowiązków.
Z filmów, artykułów, książek, które po 1989 r. ukazały się na rynku, łatwo odtworzyć życie funkcjonariusza służb bezpieczeństwa i wyłowić cechy, które sprawiały, że miał szanse odnieść sukces. Bo oczywiście, obok instrukcji, toczyło się życie, które często weryfikowało obowiązujące przepisy. W cenie były więc pomysłowość, spostrzegawczość i inwencja własna.
Ale po kolei. Zawsze punktem wyjściowym była „konkretna sytuacja operacyjna uzasadniająca potrzebę zdobycia tajnego współpracownika". Takie „konkretne sytuacje operacyjne" mogły być przeróżne: mogło chodzić o dojście do jakiejś osoby, która może mieć dla służby bezpieczeństwa ważne, interesujące ją informacje, albo wytropienie osoby, która prowadzi jakąś przestępczą działalność, w domyśle - także tę opozycyjną. W tym drugim przypadku trzeba było jak najszybciej znaleźć osobę, do której nasz „obiekt" miał zaufanie, i przerobić ją na agenta. Podobnie w sytuacji pierwszej.
Jak pisze Ruzikowski, należało także sprawdzić „powiązania między kandydatem a interesującymi nas [SB - redakcja] osobami pozwalające na przypuszczenie, że posiada on albo może zdobyć zaufanie tych osób". Za ważne uznawano także „walory osobiste kandydata", takie jak „poziom ogólny, postawa moralna, cechy charakteru", niezbędne do realizacji przewidywanych dla niego zadań operacyjnych. Jako ostatnie kryterium, ale także istotne, wymieniano „prawdopodobieństwo pozyskania kandydata". To była podstawa, rzecz najważniejsza, bo mogła być gwarantem przyszłego sukcesu - trafne wytypowanie kandydata na agenta.
A dobry esbek kontakty, czyli swoich agentów, miał wszędzie: nie jest tajemnicą, że ze służbami bezpieczeństwa współpracowali taksówkarze, cinkciarze, prostytutki, naukowcy, lekarze, nauczyciele, przedstawiciele wszystkich profesji - od tych poważanych, szanowanych po te wzgardzane.
Ale wiadomo, im więcej agentów, tym więcej pracy, a esbek, nawet najlepszy, wciąż był tylko jeden. Dlatego przepisy ściśle instruowały, co robić w przypadku nadmiaru naszych źródeł informacji. W wypadkach, gdy pracownik operacyjny utrzymuje stosunki z wieloma agentami albo informatorami i nie może regularnie spotykać się z nimi, to wtedy wybiera spośród swoich agentów jednego inteligentnego, zdyscyplinowanego i oddanego agenta, któremu po dokładnym przeszkoleniu oddaj e 4-6 swoich agentów (każdego oddzielnie), z którymi ma pracować.
Rezydent musi się z nimi regularnie spotykać, przyjmować od nich agenturalne doniesienia i dawać im instrukcje i zlecenia. Z rezydentem spotyka się operacyjny pracownik, który przyjmuje od niego agenturalne doniesienia, zapoznaje się z nimi i wydaje przez rezydenta zlecenia i instrukcje do dalszej pracy dla każdego agenta oddzielnie. Jeżeli zajdzie potrzeba, pracownik operacyjny może polecić rezydentowi zorganizowanie spotkania z którymś z jego podwładnych agentów. Zorganizowanie rezydencji nie tylko odciąża pracownika operacyjnego, ale daje także możliwość rozszerzenia sieci agenturalnej i chroni przed rozszyfrowaniem (rozkonspirowaniem) - czytamy w „Instrukcji (tymczasowej) o pozyskaniu, pracy i ewidencji agenturalno-informacyjnej sieci" wydanej przez ministra bezpieczeństwa publicznego w lutym 1945 r.
Wiadomo, za agentem trzeba było chodzić: pilnować, dopieszczać, jak trzeba - postraszyć, tak aby nie zszedł z raz obranej drogi. Dalej jest o tym, że esbek ma cały czas nad sobą pracować, żeby, nie daj Boże, nie być mniej inteligentnym, błyskotliwym od „swojej agentury". Wszak TW były także osoby wykształcone, nieprzeciętnie inteligentne. Chodziło więc
o to, aby funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa także z takim potrafił prowadzić rozmowy na odpowiednim poziomie, nie dał się wykorzystać, umiał ocenić, kiedy inteligentne źródło mówi prawdę, a kiedy blefuje. I esbecy brali sobie tę wskazówkę do serca, nie wszyscy oczywiście, ale większość.
Grzegorza Chlasta, dziennikarz i redaktor, w wydanej w 2014 r. książce „Czterech" prowadzi rozmowy z Bartłomiejem Sienkiewiczem, Wojciechem Brochwiczem, Piotrem Niemczykiem i nieżyjącym już Konstantym Miodowiczem - to drużyna nieżyjącego już Krzysztofa Kozłowskiego. Kozłowski wiosną 1990 r. został wiceministrem w MSW i czekało go bardzo trudne zadanie - miał przeprowadzić weryfikację Służby Bezpieczeństwa i na nowo zbudować służby specjalne Polski. Rozmówcy Chlasty w tej weryfikacji brali udział, autor pytał więc o to, jak oceniali byłych esbeków. Jacy tamci byli?
Wojciech Brochwicz tak ich charakteryzuje: „Przeważnie dość inteligentni, wykształceni, w centrali raczej się nie spotykało prostactwa. Miałem okazję porównać poziom tej kadry z kadrą, którą zastałem później w Straży Granicznej, wywodzącej się z Wojsk Ochrony Pogranicza. Kadra na Rakowieckiej jednak była kilka pięter wyżej, jeśli chodzi o znajomość świata, życia, takiego obycia. No i widoczne były zdecydowane różnice pomiędzy tymi, którzy pracowali za granicą, powiedzmy, fotografując okręty w porcie marynarki wojennej , a tymi, którzy spędzili czas na paleniu papierosów za biurkiem na Rakowieckiej".
Więc dobry esbek wiedział, że jego zawód wymaga ciągłego dokształcania, czytania, wertowania. Tak, by nie być głupszym od swojej agentury.
Kolejna ważna wskazówka: nigdy nie należało się ze swoim agentem spoufalać, zaprzyjaźniać. Odwrotnie - należało mocno na „swoich ludzi" uważać i nigdy do końca nie ufać. „Zasadniczą formą sprawdzania agenta jest wprowadzenie do tego samego obiektu zainteresowania drugiego, tj. równoległej agentury, i regularne śledzenie za agentem i obiektem, do którego przydzielony jest dany agent" - czytamy w instrukcji. Należało też „swoją agenturę" nauczyć pisać doniesienia, bo wszystko musiało być na papierze - czarno na białym.
Dobrych agentów można było nagradzać, ale rozsądnie, nie każdemu z nich zależało przecież na pieniądzach, czasami wystarczyła pomoc w znalezieniu mieszkania, dobre słowo albo inne korzyści, które nie zawsze miały związek z dobrami materialnymi.
Każdemu agentowi należało założyć teczkę osobistą i służbową według zasady, że wszystko musi być udokumentowane. Oczywiście bywały sytuacje trudne, kiedy współpracę z agentem należało zerwać, bo zmarł, straciliśmy do niego zaufanie, bo ciężko zachorował. Ale, żeby wszystko było jasne, po otrzymaniu pozwolenia od kierownika na zerwanie łączności z agentem służbową teczkę takiego człowieka wraz z raportami należało natychmiast przesłać do grupy ewidencyjnej, która składała ją do archiwum.
„Wszystkie osobiste teczki agentury znajdujące się w Sekcjach powinny być przechowywane w żelaznych sejfach u kierowników Sekcji. Dostęp do tych szaf może mieć tylko kierownik sekcji albo jego zastępca. Operacyjni pracownicy mający łączność z agentami mogą brać w razie potrzeby teczki osobiste agentów osobiście od kierowników sekcji. Po zakończeniu pracy szafy powinny być codziennie opieczętowane albo zaplombowane. Służbowe teczki agentów powinny znajdować się u operacyjnego pracownika] z którym oni mają łączność. Po zakończeniu dnia pracy teczki należy zamykać do żelaznych szaf, które należy zapieczętować lub zaplombować" - czytamy w instrukcji.
Dobry esbek musiał być uważny, systematyczny, błyskotliwy i cwany. Nie wszyscy tacy byli. Jednym się chciało bardziej, innym mniej. Jednych praca esbeka wyraźnie męczyła, innych uskrzydlała. Piotr Niemczyk opowiada w „Czterech" Grzegorza Chlasty: „Zgłosił się do weryfikacji śledczy porucznik, który mnie przesłuchiwał. Facet ode mnie może dwa, trzy lata starszy, chodzący do Liceum im. Reytana w tych samych latach co moja siostra. Nie był w tych przesłuchaniach nadgorliwy. Poszedł do SB po studiach prawniczych na UW. Bez żadnych wątpliwości zweryfikowałem go pozytywnie. Chciał iść do policji i zająć się przestępczością narkotykową. To proszę bardzo. Ale był też jego starszy partner z SB, ważniejszy w tym duecie. Psychol. Straszył więźniów i ich rodziny. Ten akurat nie podszedł do weryfikacji.
Pewnie zdawał sobie sprawę, że nie ma najmniejszych szans. Większość z nich to byli ludzie przed czterdziestką. Myślę, że gdzieś ze wsi, z takiego wyraźnego awansu społecznego. Z jednej strony, praca w służbach była ich szansą życiową, z drugiej strony - oni chyba rzeczywiście uważali, że na tym polegała polska racja stanu - że Związek Radziecki nas rozjedzie, jak będziemy zanadto fikać. Zgrywali się bardziej na urzędników niż policjantów. Może z lekkim wstydem czasami. Część z domu dziecka, gdzieś na południu Polski. Sporo było takich werbunków do SB".
- Wywoływali w panu ludzkie odczucia? - pyta Grzegorz Chlasta. Piotr Niemczyk: „Byli przestraszeni, trochę połamani, trochę nie wiedzieli, co się w ogóle dzieje... I zapewne niektórzy z nich nawet byli zadowoleni z tych przemian. Bo przecież SB to była podła organizacja i oni też mieli tego świadomość. Pamiętam oficera, który opowiadał o zastępcy naczelnika w Departamencie III, wyjątkowym durniu. Sadzał swoich oficerów na odprawach i pytał, co słychać. Kiedy odpowiadali, że nic, klął i zmuszał podwładnych do wydzwaniania po ludziach w celu zastraszenia, że zginą albo stracą kogoś z najbliższych. Albo kazał im smarować czyjeś drzwi fekaliami. Kto był odrobinę inteligentniejszy i wrażliwszy, widział w szefie kompletnego durnia i chama. W takim przypadku jego podwładni mieli prawo cieszyć się z faktu, że więcej już im dureń rozkazywać nie będzie".
Podobne spostrzeżenia ma Bartłomiej Sienkiewicz, on tak opowiada w „Czterech": „Zobaczyłem ludzi różnych wiekiem, których łączyło jedno: byli znikąd. Często z małych miejscowości, z zabitych dechami wsi, z biednych, prostych domów. Państwo ludowe wyciągnęło do nich rękę, doceniając ich rzutkość i inteligencję. Oczywiście, że stawali się psami systemu, to poza kwestią. Ale ścieżka awansu społecznego odegrała tu nieprawdopodobną rolę.
Byli też synowie bonzów partyjnych, aparatczyków, dla których umieszczenie syna w wywiadzie okazywało się wielką sprawą. Ci synkowie mieli polot, pewną gładkość, lecz prawdę mówiąc, najbardziej mnie ciekawili ludzie z tych północno mazowieckich wiosek, wyglądający, jakby świeżo od pługa odeszli, niekiedy wciąż posługujący się taką mową. Ich walorem był chłopski spryt, który w tej pracy czynił z nich bardzo sprawnych funkcjonariuszy.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych to chyba było ostatnie takie miejsce w Polsce, gdzie hasło awansu społecznego dla najniższych warstw rzeczywiście zostało przekute w czyn. W gruncie rzeczy fascynujące zjawisko. Zacząłem się zastanawiać: gdybym się urodził tam, gdzie oni, gdybym miał taki świat, jaki oni mieli, czy też nie przyszedłbym do SB? Mam łaskę późnego urodzenia i łaskę urodzenia się w inteligenckiej rodzinie z jakimiś tradycjami. Pewne wybory dla mnie były oczywiste - dla nich nie. Oni wiedzieli jedno: że to było ich państwo i ich awans. Nawet w najśmielszych snach ich rodzice nie mogliby sobie wyobrazić swoich synów na tak ważnych dla państwa stanowiskach".
I pewnie sporo w tym racji. Autor blogu „Myśli byłego esbeka" pisze nie bez żalu: „Pokolenie, które wyciągnęło Polaków z objęć gruźlicy, odbudowało Polskę, kraj zniszczony po działaniach II wojny światowej. Pokolenie, które na wyścigi budowało fabryki, zakłady pracy, szpitale, szkoły i wszystkie inne obiekty użyteczności publicznej. Pokolenie, które zapewniło ówczesnej młodzieży zdobywanie wiedzy, zawodów, dyplomów i tytułów naukowych. Jaka była Polska po zakończeniu wojny w 1945 r.? Właściwie to nie powinno się nawet na ten temat pisać, gdyż większość dobrze wie, starsi z autopsji, młodsi z książek, zdjęć i filmów. Ja tylko podkreślę, że te książki, zdjęcia i filmy były również dziełem tego pokolenia dziś tak chętnie przeklinanego".