Lubrza straciła prawa miejskie w 1946 roku, a uzyskała je wcześniej niż Świebodzin czy Zielona Góra. Uświadamia mi to Bolesław Kozubal. Mam wrażenie, że zna historię każdego budynku w swojej miejscowości. Jest świetnym gawędziarzem, choć sam nazywa siebie gadułą.
Ale krótki spacer po Lubrzy to tylko niespodziewany dodatek, bo spotykamy się w zupełnie innej sprawie. Pan Bolesław chce mi opowiedzieć o swoim ojcu Franciszku, który był Orlęciem Lwowskim. Archiwum rodzinnych dokumentów ma cenniejsze niż złoto. Już zatapiam wzrok w pękatym segregatorze ze świadectwami, zdjęciami, rysunkami sprzed ponad stu lat.
Franciszek Kozubal urodził się w roku 1901 w Szczepańcowej w powiecie krośnieńskim jako szóste dziecko rolnika Jana i Marii z Niżyńskich. W wieku siedmiu lat rozpoczął naukę w czteroklasowej szkole ludowej męskiej w swojej rodzinnej miejscowości.
Pierwsze "Zawiadomienie szkolne", jakie zachowało się z tego okresu, jest datowane na 15 listopada 1910. Wówczas najwyższą oceną z zachowania była ocena chwalebna, a z pilności - wytrwała. Rok szkolny dzielił się zaś na ćwierćrocza.
Później Franciszek chodził - piechotą, jakieś sześć, siedem kilometrów, czy to lato, czy zima - do Szkoły Wydziałowej w Krośnie. Ze "Sprawozdania dyrekcyi" za rok 1914 dowiadujemy się, że w III klasie wydziałowej uczył się Franciszek Kozubal, a w IV B ludowej niejaki Władysław Gomułka.
- Tato był synem małorolnego rolnika. Jedyną drogą do wykształcenia było seminarium nauczycielskie, duchowne albo podchorążówka. Wybrał tę pierwszą - wspomina pan Bolesław i pokazuje kolejny dokument w segregatorze, sporządzony w marcu 1917 u notariusza.
Franciszek zobowiązuje się, że w zamian za "stypendyum pedagogiczne z funduszów państwowych" po złożeniu egzaminu dojrzałości poświęci się "nieprzerwanie najmniej przez sześć lat służbie nauczycielskiej w publicznych szkołach ludowych w Królestwie Galicyi i Lodomeryi wraz z Wielkim Księstwem Krakowskim".
Ale edukację w Seminarium Nauczycielskim w Krośnie przerwał 3 listopada 1918. Tego dnia, za zgodą dyrekcji szkoły, wstąpił jako ochotnik do Wojska Polskiego w Rzeszowie, skąd ruszył na odsiecz Lwowa. Miał wtedy 17 lat.
Maria z Nizińskich i Jan Kozubalowie, rodzice Franciszka. 1935 rok.
(fot. archiwum Bolesława Kozuby)
- W Krośnie dla organizującego się oddziału ochotników przeznaczono parter budynku szkoły wydziałowej, położonej nieopodal rynku - relacjonuje pan Bolesław. - Już w pierwszej połowie listopada pierwsza grupa wyruszyła do Rzeszowa, gdzie została włączona w skład 1.Pułku Piechoty Legionów.
Dowódcą był major Paszkowski. Wkrótce zostali dołączeni do idącej na odsiecz Lwowa grupy pod dowództwem pułkownika Tokarzewskiego. Dotarli tam 20 listopada, a już następnego dnia ruszyło uderzenie mające uwolnić miasto spod panowania urkaińskiego. W drugim dniu cały Lwów znalazł się w polskich rękach. W późniejszych, długotrwałych walkach w obronie miasta uczestniczył mój tata. Prawdopodobnie dobrze wykonywał swoje zadania, bo jeszcze jako młodociany został awansowany do stopnia kaprala i powierzono mu dowództwo drużyny.
Na początku lipca 1919 wojska ukraińskie skapitulowały i zakończyła się krwawa wojna o Lwów. Drużynę Franciszka Kozubala wysłano na samodzielną placówkę do Kamionki Strumiłowej, gdzie miała pełnić rolę policji.
Mieszkańcami miasta w połowie byli Ukraińcy. Grasowały tam bandy rabunkowe różnej narodowości, włóczyli się byli jeńcy rosyjscy, drobni przestępcy. Ale drużyna radziła sobie na tyle dobrze, że dowódca i część żołnierzy dostali tygodniowy urlop i Wielkanoc 1920 mogli spędzić w domu z rodziną.
Gdy wrócili, sytuacja zmieniła się diametralnie. Polskie wojska szykowały się do
ofensywy na Kijów, co oznaczało ponowne wcielenie drużyny do pułku i marsz na wschód.
Klęska wyprawy kijowskiej pociągnęła za sobą tragiczny odwrót. - 18 sierpnia tata został wysłany na patrol rozpoznawczy - opisuje pan Bolesław. - Gdy wychodzili z lasu w pobliżu rzeki Zbrucz, zostali zaskoczeni przez oddział kozaków. 12- osobowa drużyna, otoczona przez watahę, nie miała żadnych szans.
Krosno 1922. Franciszek Kozubal (drugi z lewej) z kolegami.
(fot. archiwum Bolesława Kozuby)
O wycięciu całej grupy zwiadowczej zameldował strzelec, który wcześniej odłączył się, by załatwić potrzebę. W raporcie zeznał, że na jego oczach kozak ściął głowę Franciszkowi Kozubalowi. Nazajutrz pochowano poległych żołnierzy, znalezionych na polu bitwy. Większość z nich była bez odzieży.
Dowództwo pułku wysłało do Seminarium Nauczycielskiego w Krośnie powiadomienie, że kapral Kozubal poległ w walce z bolszewikami i spoczął we wspólnej mogile nad rzeką Zbrucz. Szkoła przekazała tę hiobową wieść rodzinie. Zorganizowała też nabożeństwo żałobne za swoich uczniów. Uroczystość odbyła się w kościele ojców franciszkanów.
- Prawda nie była jednak tak okrutna - wyjaśnia pan Bolesław. - Gdy kozacy zaatakowali polski oddział, tata został silnie cięty szablą w głowę. Od tego uderzenia pękł pasek od hełmu, hełm spadł, co obserwujący z pewnej odległości żołnierz uznał za ścięcie głowy. Z kieszeni ojca wypadł plik dokumentów. Przypuszczając, że ma do czynienia ze starszym rangą, kozak zabrał je i przekazał swojemu dowódcy. Ten rozkazał wziąć tatę do niewoli.
Mimo ciężkich ran Franciszek Kozubal przeżył, a gdy odzyskał przytomność, został włączony do dużej grupy polskich jeńców. Któregoś dnia pilnujący ich kozacy znaleźli w pobliskiej wsi sporą ilość samogonu. Oczywiście upili się w sztok.
Więźniowie natychmiast wykorzystali okazję i uciekli, rozbiegając się po okolicy. Zostali serdecznie przyjęci przez miejscową ludność ukraińską, wrogo nastawioną do bolszewików. - Tata skorzystał z gościnności pewnej rodziny, która zaopatrzyła go w cywilne ubranie i przez trzy dni ukrywała w stogu siana, bo trwały poszukiwania zbiegłych jeńców. Później okazało się, że spośród tysiąca uciekinierów bolszewicy nie zdołali ponownie aresztować ani jednego - uśmiecha się pan Bolesław.
Gdy front zbliżał się w kierunku Warszawy, Franciszek Kozubal zatrudnił się w gospodarstwie emerytowanego marynarza Polaka i Rosjanki. Pracował w polu i w domu. A jesienią naprawiał zegarki, buty, narzędzia rolnicze, meble... Mieszkańcy cenili te umiejętności, ale też wiedzieli, że całą zapłatę zabierają gospodarze. Dlatego któregoś razu sąsiadka ukradkiem dała zdolnemu majstrowi złoty zegarek.
Pewnego dnia we wsi pojawił się były naczelnik stacji Żmerynka, Polak, który szukał żywności dla rodziny. Kozubal nawiązał z nim kontakt i uciekł do tej miejscowości.
- Na początku roku 1921 ogłoszono, że ukrywający się jeńcy Polacy mogą zgłosić się do odpowiednich władz wojskowych, wtedy zostaną odesłani do kraju - dodaje pan Bolesław. - Tata zarejestrował się i podał swój stopień. Otrzymał dokument upoważniający go do objęcia funkcji komendanta wszystkich polskich jeńców w okolicy na czas ich zbiórki i wyjazdu z rejonu Winnicy. Były ogromne trudności z zaopatrzeniem pociągów w węgiel i trzymaniem się rozkładu jazdy. W czasie jednego z przedłużających się postojów tata zerknął na zegarek. Zauważył to strażnik, zabrał zegarek i upoważnienie, a podróż zakończyła się w kijowskim więzieniu.
Po dziesięciu dniach Franciszek Kozubal dowiedział się, że został aresztowany przez pomyłkę. Z nowym upoważnieniem ruszył zbierać jeńców do Odessy. Na początku kwietnia z 1500 osób przybył do Stanisławowa. Stąd wysłał do rodziny kartkę z wiadomością, że żyje, jest zdrów i wraca.
- Moja babcia pracowała akurat przy studni. Gdy zobaczyła swojego syna, to zemdlała - przyznaje pan Bolesław.
Po demobilizacji na początku maja 1921 Franciszek Kozubal zgłosił się do Seminarium Nauczycielskiego, które ukończył w październiku 1922.
SZYMON KOZICA
Gazeta Lubuska