Wybudowano ją w latach 1909-1912 przy ulicy Stryjskiej, obok dworca głównego, a później systematycznie rozbudowywano i modernizowano. Nazwa "Polmin" pochodziła od skrótu: Państwowa Fabryka Olejów Mineralnych. Zatrudnionych w niej było około 2 tysięcy wykwalifikowanych robotników, w tym około 800 majstrów. Zarobki były tam wysokie - od 600 złotych do 2 tysięcy (kilogram chleba kosztował w tym czasie 30 groszy, mięsa 80 groszy, dobre ubranie 40 złotych, rower "Łucznik" - marzenie chłopców - 100 złotych).
Wielkość i unicestwienie "Polminu"
Dyrekcja "Polminu" dbała o pracowników. Pokrywano im m.in. różne wydatki związane z kosztami wynajmu mieszkań: opłaty za prąd, gaz, kanalizację, bieżące remonty, bezpłatne bilety autobusowe w obrębie miasta itp. Część pracowników "Polminu" zakwaterowana była w Kolonii Mieszkaniowej - w 40 budynkach (od dwurodzinnych do dziesięciorodzinnych), przy których były ogródki. W Kolonii była nowoczesna szkoła podstawowa, kaplica, stadion sportowy, pływalnia, klub, biblioteka, sklepy. Mieszkańcy mieli do dyspozycji kilka bezpłatnych autobusów. Służyły one żonom pracowników do wyjazdów na zakupy, rodzinom na wyjazdy w góry i na grzybobrania, harcerzom na wyjazdy na obozy. Pracować w "Polminie" było marzeniem robotników.
"Polmin" miał szczęście do zarządców. W latach 1909-1918 dyrektorem technicznym został wywodzący się z lwowskiego rodu Pilatów (zasłużonych dla polskiej nauki) prof. Stanisław Pilat (1881-1941) - wybitny chemik, uczony i wynalazca. Wprowadził wówczas w rafinerii nową metodę rektyfikacji benzyny, zaprojektował i doprowadził do wybudowania parafiniarni oraz wybudował instalację wysokopróżniową destylacji olejów. Na kilka lat wyjechał za granicę, ale w 1926 roku wrócił do "Polminu" na stanowisko dyrektora, ofiarowane mu przez prezydenta Ignacego Mościckiego i ówczesnego ministra przemysłu i handlu Eugeniusza Kwiatkowskiego. Wybudował wówczas gazociąg Daszawa - Drohobycz "Polmin", dzięki czemu wzrosła rentowność rafinerii.
Po zrezygnowaniu przez Pilata w 1929 roku z funkcji dyrektora "Polminu" (uczony ten zginął w 1944 roku rozstrzelany przez hitlerowców na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie) posadę dyrektora objął świetny fachowiec Zygmunt Biluchowski (1887-1940?), dziś niemal zupełnie zapomniany. Chwała Jerzemu Pileckiemu, że włożył wiele wysiłku, aby wyrwać z mroków zapomnienia tę bardzo zasłużoną dla polskiego przemysłu naftowego postać.
Zygmunt Biluchowski wywodził się z okolic Radomska. Gimnazjum skończył w Częstochowie, a studia we Lwowie na tamtejszej politechnice, na wydziale chemii. Przez pewien czas był asystentem prof. Stanisława Pilata, z którym napisał wspólnie artykuł naukowy, ale po wojnie polsko-bolszewickiej, po ustabilizowaniu się sytuacji politycznej pod koniec 1920 roku, przeniósł się do Drohobycza i podjął pracę w rafinerii. Szybko awansował. W 1929 roku był już dyrektorem technicznym "Polminu", a ponieważ dyrektor naczelny inż. Stefan Dażwański urzędował stale we Lwowie, gdzie była centrala firmy, Biluchowski był w Drohobyczu jak kapitan na statku - "pierwszy po Bogu".
To pod jego zarządem "Polmin" osiągnął pozycję jednej z największych rafinerii w Europie. Stworzył sieć gazociągów z magazynami w kilku miastach i nabył kilka kopalń. Cały czas modernizował i unowocześniał rafinerię; wdrożył m.in. instalację do destylacji rurowo-wieżowej systemu Foster Wheeler, co było wówczas szczytem techniki w tej branży na świecie. Mieszkał z żoną Heleną, z domu Herman (siostrą gen. Franciszka Hermana), na terenie rafinerii w ośmiopokojowym apartamencie. Był też właścicielem willi "Strzelista na Bystrem" w Zakopanem przy Bulwarach Słowackiego, zaprojektowanej przez renomowanego architekta Adama Hełm-Pirgo. W willi często przebywała małżonka, Biluchowski jako pracoholik rzadko opuszczał "Polmin".
Gdy 17 września 1939 roku bolszewicy wtargnęli w granice Polski, Biluchowski z grupą inżynierów ruszył w kierunku granicy węgierskiej, ale w ostatniej chwili zdecydował się wrócić do Drohobycza. Już w listopadzie 1939 roku został aresztowany i trafił do więzienia w Kijowie. Tam został przez NKWD zamęczony na śmierć. Miał 54 lata. Wiele wskazuje na to, że jego zwłoki zostały wrzucone do zbiorowego grobu w lasku w Bykowni koło Kijowa, jak wielu polskich inteligentów. Jego żona przeżyła wojnę i zmarła w Zakopanem w 1975 roku, w wieku 81 lat. Spoczywa na tamtejszym cmentarzu przy ulicy Nowotarskiej. Stowarzyszenie Drohobyczan czyni zabiegi, aby na tym grobie umieścić tablicę upamiętniającą tego wybitnego polskiego przemysłowca.
W "Polminie" przerabiano głównie ropę borysławską na benzynę samochodową i lotniczą, produkowano oleje: samochodowy, turbinowy, garbarski, asfalty drogowe, koks naftowy i parafinę. Pracowało tam wielu znakomitych inżynierów, m.in. Franciszek Limbach, który opracował metodę produkcji asfaltu z "bituminy". To na jego cześć nazwano ten komponent "limbitem". Ulica Stryjska w Drohobyczu pokryta została właśnie "limbitem".
"Polmin" był chlubą polskiego przemysłu lat międzywojennych, może nie tak sławny jak Gdynia czy Centralny Okręg Przemysłowy - sztandarowe dzieła wicepremiera i ministra gospodarki Eugeniusza Kwiatkowskiego - ale na pewno dający pracę i płacę, dumę i prestiż tysiącom ludzi, inżynierom i robotnikom, którzy go budowali latami. Niestety, II wojna światowa unicestwiła tę wielką, supernowoczesną rafinerię.
Zagłada "Polminu"
"Polmin" zniszczyły doszczętnie dwa naloty lotnicze - jeden niemiecki, drugi amerykański. Pierwszy miał miejsce 10 września 1939 roku. Była niedziela. Piękne, bezchmurne niebo. Wojna, która od dziesięciu dni toczyła się już na zachodzie, budziła w Drohobyczu zaciekawienie, ale nie napawała grozą. Przekonanie, że armia polska się obroni, było powszechne. Nikt nie dopuszczał myśli, że "Polmin" - "paliwowe serce Polski" - może być niezabezpieczony, że nie ma odpowiedniej obrony przeciwlotniczej. Wierzono słowom marszałka Rydza-Śmigłego: "nie oddamy nawet guzika".
Nalot kilkunastu niemieckich samolotów w samo południe słonecznego dnia był szokiem. Świadek tego nalotu, Franciszek Iwanicki (1919-1999), wspominał, że przeżył tego dnia piekło na ziemi. Detonacje - pisał - trzaski, łomoty, syki mieszały się z jękiem rannych, którzy uciekając, liczyli się z tym, że jedynym ich zbawieniem będzie jak najszybsze odejście z tego piekielnego miejsca.
Po nalocie fabryka przedstawiała okropny widok. W ciągu tych 5-10 minut budynki zostały zamienione w gruzowiska, płomienie ogarniały łatwopalne ciecze i materiały, a wybuch palących się zbiorników z paliwem dopełniał resztę zniszczeń. Zbierano zabitych i rannych, którzy pozostali do końca na posterunku pracy. (...) Dyrektor fabryki, inż. Z. Biluchowski, zarządził zbiórkę pozostałych pracowników i "martwym głosem"oznajmił, że rafinerii nie będzie odbudowywać, gdyż bombardowania mogą się jeszcze powtórzyć.
"Polmin" palił się 21 dni, aż do przyjścia Armii Czerwonej, która zajęła się wygaszaniem resztek ognia. Palące się zbiorniki z benzyną i olejami dawały tyle światła, że nie odróżniano dnia od nocy. Słup ognia i czarnego dymu był widoczny aż we Lwowie, odległym w prostej linii o około 80 km.
Nalot zniszczył też dworzec kolejowy, który sąsiadował z "Polminem". Stały tam, niestety, niezabezpieczone przez niefrasobliwość polskiego dowództwa transporty wojskowe z amunicją. W palących się wagonach eksplodowały całe skrzynie granatów ręcznych, pocisków artyleryjskich i naboi karabinowych, siejąc śmierć i spustoszenie wokół całego dworca. Kto odpowiadał za ustawienie transportu z tak niebezpiecznym ładunkiem przy budynkach stacyjnych w Drohobyczu, choć było tyle bocznic towarowych? Nikt nie zajął się tym, aby ustalić winnych. A była to głupota granicząca ze zbrodnią. To jest też prawda o polskim wrześniu i tak szybkiej porażce Polski w tej wojnie.
Niemiecki dyrektor "Polminu" w latach 1941-1944, Helmut Leitner, zwierzał się później, że Luftwaffe niepotrzebnie zbombardowało rafinerię, gdyż armia polska na Podkarpaciu była tak słaba, że Niemcy mogli zdobyć z marszu Borysławsko-Drohobyckie Zagłębie, tym bardziej że mieli pod Drohobyczem sojuszników wśród licznych tamtejszych kolonistów niemieckich.
W czasie sowieckiej okupacji Drohobycza, która trwała od września 1939 roku do czerwca 1941 roku, a później niemieckiej, trwającej do lipca 1944 roku, okupanci częściowo odbudowali "Polmin", bo bardzo potrzebowali benzyny i olejów.
Ale przyszedł 26 czerwca 1944 roku. Był równie piękny, pogodny dzień jak tamten wrześniowy sprzed pięciu lat. Nalotu dokonały samoloty amerykańskie w ramach operacji noszącej kryptonim "Frantic". Pod kryptonimem tym kryła się strategia współpracy lotnictwa amerykańskiego i sowieckiego jako państw sojuszniczych w walce z Niemcami hitlerowskimi. Było to następstwo porozumień administracji Roosevelta i Stalina. Samoloty amerykańskie po starcie z baz w Anglii lub we Włoszech i wykonaniu zadań bojowych na ziemiach zajętych przez Niemcy lądowały w bazach na terenie ZSRR, głównie na Ukrainie: w Połtawie, Mirgorodzie i Pryjatinie. I tak dla przykładu: 2 czerwca 1944 roku 130 amerykańskich superfortec B-17 w towarzystwie 64 myśliwców P-51 Mustang 15. Floty USA, startujących z baz we Włoszech (po zbombardowaniu Debreczyna na Węgrzech), wylądowało na sowieckich lotniskach. Tam po napełnieniu zbiorników paliwem, przeglądzie sprawności maszyn, wypoczynku pilotów i załadowaniu bomb samoloty startowały znów do baz w Anglii i we Włoszech, a po drodze bombardowały cele strategiczne na ziemiach kontrolowanych przez Niemców, m.in. w Gałaczu i Focsani (w Rumunii) oraz w Ruhland i Elsterwerde (w Niemczech). Samoloty w ramach operacji "Frantic" wykonały między majem a wrześniem 1944 roku kilkanaście wahadłowych nalotów. Leciały zazwyczaj w dużej grupie liczącej kilkadziesiąt maszyn.
Taki nalot miał właśnie miejsce 26 czerwca 1944 roku. Badacze historii unicestwienia "Polminu" Krzysztof Lorenz i Jerzy Pilecki na podstawie literatury amerykańskiej podali, że w nalocie tym wzięły udział 72 boeingi B-12 (trzy klucze po 24 maszyny) i 58 myśliwców typu Mustang. Miano zrzucić 140 ton bomb.
Wcześniej Amerykanie przez Radio Londyn nadali komunikat do pracowników "Polminu", aby około godziny 14-15 w miarę możliwości nie wchodzili na teren rafinerii. Komunikatowi temu nie dano wiary. Wykluczano, że nalot może odbyć się w biały dzień. A jednak to była prawda. Samoloty pojawiły się dość punktualnie. Nalot trwał kilkanaście minut. Rafineria stanęła w ogniu. Zginęło około 120 osób, a kilkaset zostało rannych i poparzonych. Gdy samoloty amerykańskie odlatywały, słup dymu nad Drohobyczem sięgał wysokością 8 km. Ostrzał ze strony artylerii niemieckiej nie sięgał ich pułapu. Po wykonaniu zadania wszystkie samoloty lądowały bez strat w Brindisi w południowych Włoszech.
Trudno opisać, co się działo - wspominał prof. Wiesław Lesiuk (1944-2004), po wojnie historyk, dyrektor Instytutu Śląskiego w Opolu i kierownik katedry politologicznej w Uniwersytecie Opolskim. - Moja matka nabawiła się wówczas lęku, z którego nie wydobyła się do końca życia. Z naszego domu na wzgórzu widać było bombowe gradobicie. Eksplodujące zbiorniki i kotłownie dawały przedsmak końca świata. Języki ognia zmiatały dachy budynków. W uszach pękały bębenki, gryzący dym i kurz dusił i dławił. Przyjaciel mego ojca, odrzucony podmuchem, wpadł do kadzi z roztopionym żelazem w giserni i tylko przeraźliwy krótki jęk towarzyszył jego śmierci.
Ten nalot ostatecznie unicestwił "Polmin". Rafineria nigdy się już nie podniosła. Gdy 6 sierpnia do Drohobycza wkraczała Armia Czerwona, "Polmin" się dopalał. Franciszek Iwanicki napisał po latach: Jedno jest jednak po latach godne odnotowania. W Drohobyczu obok państwowej rafinerii "Polmin" były też prywatne "Galicja" i "Nafta", nad którymi samoloty przeleciały spokojnie, nie czyniąc im zła. Czyżby uratowało je to, że były tam ulokowane przed wojną kapitały amerykańskie?
Bombardowanie było precyzyjne, bo objęło 2,6 km kw., a kolonii budynków mieszkalnych nie zniszczyło. Kilka dni po tej tragedii odbył się na cmentarzu w Drohobyczu wielki wspólny pogrzeb ofiar nalotu. Do dziś zachowała się tam zbiorowa mogiła oraz fotografie z tej przejmującej żałobnej manifestacji.
Pojęcie "zagłębie naftowe", odzwierciedlające charakter tego regionu, stworzył starosta drohobycki Rheinländer, ale Drohobycz stanowił też zagłębie artystyczne, z którego wyszło w świat wielu interesujących artystów.
Kazimierz Wierzyński - pochwała prowincji
Jednym z wybitnych poetów urodzonych w Drohobyczu był Kazimierz Wierzyński (1894-1969). Mieszkał tam z rodzicami krótko, bo poszedł do szkół w Chyrowie i Stryju, a później studiował polonistykę, romanistykę, filozofię i slawistykę na uniwersytetach w Krakowie i Wiedniu. W Drohobyczu mieszkali jego dwaj starsi bracia: Bronisław (1880-1944) - inżynier po Politechnice Lwowskiej, właściciel Fabryki Lin Stalowych i Siatek Drucianych (przy ulicy Samborskiej) oraz Hieronim (1884-1943) - absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, po opuszczeniu miasta rodzinnego dziennikarz w Warszawie i prezes Klubu Sprawozdawców Parlamentarnych. Kazimierz Wierzyński miał jeszcze dwie siostry - Gizelę (1877-1964) i Albinę (1879-1962). Pierwsza wyszła za Hassmana - nafciarza w Drohobyczu, druga za Sobieszczańskiego - lekarza w Samborze.
Rodzeństwo miało ogromny wpływ na ukształtowanie się osobowości Kazimierza Wierzyńskiego, szczególnie siostry, które szybko się usamodzielniły i pozakładały rodziny. Kazimierz często u nich bywał i w Drohobyczu, i w Samborze. Był dużo młodszy od swego rodzeństwa, bo do chrztu w kościele drohobyckim 9 września 1896 roku trzymali go siostra Gizela i brat Bronisław. Z przekazów rodzinnych wynika, że był chłopcem pogodnym, wesołym, wysportowanym. Kochał górskie wycieczki.
- Lata młodzieńcze - wspominał - spędziłem pod szczęśliwym dachem rodzinnym, a także pod pięknym niebem Podkarpacia. Chodziłem chętnie w góry, odbywałem wielodniowe wycieczki, sypiałem w namiocie i wędrowałem pod dawną granicę węgierską. Stacją wypadową tych wypraw był Stryj i Drohobycz.
W Drohobyczu Kazimierz Wierzyński przeżył swą młodzieńczą miłość do Emilii Wyczyńskiej (1892-1970) - córki Józefa Wyczyńskiego, inżyniera i właściciela odkrywkowej kopalni wosku na Pomiarkach w Truskawcu oraz kilku tamtejszych willi. O względy pięknej i posażnej "panny Emilii z Truskawca" konkurował Wierzyński z nie byle kim, bo z samym Leonem Reuttem (1883-1939), późniejszym długoletnim - bo aż trzy kadencje (1919-1931) - prezydentem Drohobycza. Wierzyński był dużo młodszy od Reutta i nie wypominając - biedniejszy. Konkurencję tę przegrał.
Sentyment do Drohobycza został Wierzyńskiemu na zawsze. Najbardziej tęsknił za nim na emigracji w Londynie, podobnie jak Hemar za Lwowem. W wierszu "Księżyc" pisał:
Za czym ja krążę?
Za księżycem.
Czym on mnie wabi?
Drohobyczem.
A w prozie o tej swojej utraconej ojczyźnie pisał: Oto jest ziemia moja, bo nie ma ziemi wybranej, jest tylko ziemia przeznaczona; ze wszystkich bogactw - cztery ściany, z całego świata - tamta strona.
Na emigracji w Stanach Zjednoczonych i Anglii Wierzyński przechodził kryzysy, popadał w długotrwałe okresy melancholii i depresji. Odbijało się to w jego twórczości, często katastroficznej. W jednym z wierszy pisał:
Krzyknęli "Wolność, wolność ponad wszystko"
A potem wolność zdradziecko wydali
Na śmierć, na hańbę, na urągowisko.
I nic. I cisza. I świat się nie wali.
Stanisław S. Nicieja
NOWA TRYBUNA OPOLSKA