Bunkier, w którym ukrywał się ścigany listami gończymi Andrzej Kiszka, znajdował się w lesie, na rubieżach dzisiejszego woj. podkarpackiego, w obrębie wsi Huta Stara (powiat niżański, gmina Harasiuki). Kiszka, z pomocą dwóch znajomych, zbudował ten schron na stoku niedużego wzniesienia. Szeroka na półtora metra ziemianka miała dwa metry wysokości i trzy metry długości. Zamaskowano ją mchem i posadzonymi świerkami. Wnętrze oświetlała lampa naftowa. Umeblowanie stanowiły łóżko, półki. Z żelaznej beczułki zrobiono ubikację. Nie zapomniano o wykonaniu otworów zapewniających dopływ powietrza.
Był panem lasu
Skazany na samotność, Kiszka w bunkrze sam ze sobą grał w karty i sam ze sobą rozmawiał. Z biegiem czasu „rozmów” było coraz mniej i dominowały grzecznościowe zwroty: „Dzień dobry”, „Dobranoc”, „Smacznego”, „Zdrowie”. Jedną zimę „przegadał” z myszą, którą wpadła do słoika.
- Nie było tak, że on tej „nory” nigdy nie opuszczał. W okresie, kiedy się ukrywał, był nawet u dentysty. Nikt nie poznał, że Kiszka to ktoś z „innego świata”. On starał się nie wyróżniać wyglądem, nie zapuszczał brody ani długich włosów - mówi Roman Sokal, regionalista, były burmistrz Biłgoraja.
Zimą Kiszka rzadko wychodził z kryjówki - nie chciał zostawiać śladów na śniegu. Przetrwać pomagali mu zaufani ludzie, głównie brat, który przynosił mu żywność.
„Na zimę miałem zapasy: ziemniaki, trochę makaronu, suchy chleb. Tłuszcz był z upolowanych koziołków, mięso było ugotowane i zalane smalcem. (...) Gotowałem dwa razy dziennie na maszynce spirytusowej, na okres zimy miałem 40 litrów tego paliwa. (...) Wiosną i latem byłem panem swoich lasów. To one mnie ratowały” - opowiadał w „Tygodniku Nadwiślańskim”.
- Uderza to, z jaką skrupulatnością zorganizował sobie to życie - zwraca uwagę Roman Sokal. - W tak ekstremalnej sytuacji, w warunkach odosobnienia i sfingowanej rzeczywistości poradził sobie w sposób świadczący o niezwykłej odporności psychicznej. Pewnie miał świadomość, że prędzej czy później go znajdą, a jednak zachował człowieczeństwo, nie zdegenerował się, godnie przeżywał ten czas. To tak piękne, że aż trudno uwierzyć...
W milicji pracował na polecenie AK
Andrzej Kiszka był z „pokolenia Kolumbów”. Na świat przyszedł w 1921 roku w Maziarni, czyli też na terenie obecnego powiatu niżańskiego (wtedy pow. biłgorajski). Miał czworo rodzeństwa. Rodzice, Anna i Jan, gospodarowali na pięciu hektarach.
Młody Andrzej sezonowo pracował jako robotnik leśny. Odkąd we wrześniu 1939 roku znalazł karabin, myślał o sobie jako o żołnierzu. Formalnie działalność w ruchu oporu zaczął dwa lata później, w Batalionach Chłopskich. W 1942 roku złożył przysięgę na ręce Stanisława Bednarskiego, komendanta placówki Armii Krajowej w Hucie Krzeszowskiej. Kiedy AK scaliła się z Narodową Organizacją Wojskową, służył w oddziale Franciszka Przysiężniaka.
W sierpniu ‘44 podjął pracę na posterunku Milicji Obywatelskiej w Hucie Krzeszowskiej. Trafił tam z rozkazu Bednarskiego, któremu przekazywał służbowe meldunki. - Podziemie starało się przejmować kontrolę nad lokalnymi posterunkami MO. To się gdzieniegdzie udawało, ale do czasu, gdy władza komunistyczna była słaba - tłumaczy dr Sławomir Poleszak z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, autor obszernego biogramu Andrzeja Kiszki.
Po paru miesiącach, na wieść o grożącej mu wywózce na Sybir Kiszka zdezerterował z milicji. Utrzymywał potem kontakt z oddziałem dowodzonym przez Józefa Zadzierskiego ps. „Wołyniak”. Po tragicznej śmierci Zadzierskiego dowódcą został Adam Kusz „Garbaty”, który pochodził z Sierakowa niedaleko Maziarni i był kolegą Kiszki.
Obława w lesie pod Janowem
W 1947 roku Andrzej Kiszka (konspiracyjne pseudonimy: „Leszczyna”, „Dąb”, „Bogucki”) ujawnił się na mocy amnestii i wrócił na gospodarstwo rodziców. - Amnestia była jedną z metod prowokacji - podkreśla Sławomir Poleszak. - Miała pomóc władzy w rozbiciu podziemia niepodległościowego i wyciągnięciu partyzantów z lasu.
Zapada decyzja o aresztowaniu Kiszki. Funkcjonariusze UB z Biłgoraja urządzają zasadzkę w Maziarni. „Dąb” okazuje się sprytniejszy, ucieka pomimo ostrzału. Dalej musi się ukrywać. Jesienią 1949 roku trafia do grupy Adama Kusza, operującej na styku obecnego Podkarpacia i Lubelszczyzny.
„Mieliśmy bunkry w lasach, różne kryjówki, bo wciąż nas tropiono” - wspominał Kiszka. „Nie było się już jak bić. Tylko czasem porządek zrobiliśmy z peperowcami dając im w tyłek, albo z takimi co donosili. Bo donosicielstwo stawało się częstsze, a komuniści za byle co zamykali w więzieniu. Ludzie byli nam przychylni, ale już się bali”.
Nieliczny już, kilkunastoosobowy oddział „Garbatego” komunistyczne służby rozbiły w sierpniu 1950 r. W kompleksie leśnym pod Janowem Lubelskim przeprowadzono wielką obławę. - Wzięły w niej udział pododdziały KBW, które ciężarówkami przywieziono z Rzeszowa - dodaje dr Poleszak.
Zginął wtedy m.in. Adam Kusz. Wśród kilku jego partyzantów, którzy wydostali się z okrążenia, był Andrzej Kiszka. - „Stanąłem w gęstych świerkach. Uratowało nas to, że tam, gdzie świerki rosły gęsto, żołnierze nie szli tyralierą, tylko gęsiego. I mnie ominęli” - opowiadał po latach na łamach „Focusa”.
Pomimo ograniczonych już możliwości działania, wspólnie z niedobitkami grup partyzanckich, próbował kontynuować walkę przeciwko narzuconemu po wojnie reżimowi.
Jesienią 1954 roku udał się wraz z obstawą do Jana Łukasika, mieszkającego w wiosce Rataj Ordynacki lokalnego sekretarza PZPR.
„Miałem zamiar wymierzyć mu karę chłosty i ostrzec go, by zaprzestał wydawać UB żołnierzy podziemia. Spał, gdy wszedłem sięgnął po pistolet, który miał pod poduszką. Ja byłem szybszy - ratując swe życie, oddałem celny strzał” - wyjaśniał Kiszka w 2007 roku. „Według obowiązującego dzisiaj prawa, gdyby on mnie zabił, byłaby to zbrodnia komunistyczna, a skoro ja do niego strzelałem, to zostałem >>bandytą<<. Na nic zdały się zeznania świadków”.
Przeżył 95 lat
Jeszcze w 1953 roku, jesienią zbudował opisany już bunkier, w którym się schronił. Poszukujący go intensywnie oficerowie UB, a potem SB długo dawali się wodzić za nos, ale w końcu dopięli swego. Kuzyn Kiszki, choć nie chciał współpracować z esbecją, został „złamany” i pomógł jej zlokalizować miejsce pobytu krewniaka. 30 grudnia 1961 roku, a więc osiem lat po zbudowaniu bunkra, jednego z ostatnich „Żołnierzy Wyklętych” rozbrojono i aresztowano.
- Wiadomość o schwytaniu partyzanta lotem błyskawicy rozeszła się wśród okolicznych mieszkańców. Pusty już bunkier był oblegany przez tłumy ciekawskich. Każdy chciał wejść do środka i zobaczyć na własne oczy kryjówkę człowieka, o którym krążyły legendy. „Po kilku dniach wzgórze było stratowane” - pisał Krzysztof Kąkolewski.
W akcie oskarżenia zarzucono Andrzejowi Kiszce m.in. „udział w związku mającym na celu gromadzenie broni oraz dokonywanie napadów rabunkowych i zabójstw”. Prokurator żądał kary śmierci. Sąd wymierzył karę dożywotniego więzienia. Później Sąd Najwyższy zmniejszył jej wysokość do 15 lat.
W 1971 roku, po niespełna 10 latach odsiadki, Kiszka warunkowo wyszedł na wolność z więzienia w Potulicach (większą część kary odbył w Strzelcach Opolskich). Na krótko wrócił do Maziarni, po czym wyjechał aż pod Szczecin i tam się osiedlił. Ożenił się z wdową po swoim młodszym bracie. Był bardzo ostrożny, nawet sąsiadów nie wtajemniczał w swój życiorys.
Cieszył się z tego, że dożył wolnej Polski. Nie krył wzruszenia odbierając przyznany mu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. W 2016 roku otrzymał awans na majora. W III RP musiał też jednak wypić kielich goryczy. Co prawda wyrok, który wydano na niego w PRL-u, w 1998 roku został unieważniony, ale tylko częściowo. Pełna rehabilitacja Andrzeja Kiszki nastąpiła dopiero w 2018 roku - kilkanaście miesięcy po jego śmierci. Osławiony „człowiek z bunkra” pośmiertnie został awansowany do stopnia pułkownika. Nieco wcześniej, w miejscu dawnego bunkra postawiono pamiątkowy głaz, krzyż i tablicę.